piątek, 16 sierpnia 2013

Dzień szesnasty

Metodą szybkiej narady wojennej ustaliliśmy, że należy szukać rzeki, gdyż, po pierwsze, rzeka płynie do oceanu, więc ewentualnie zdołalibyśmy wrócić do naszych szałasów, po drugie zaś, na rzece Jones zostawił swoją łódź. Wprawdzie ci dwaj mieli nad nami przewagę, ale jednak była szansa, że zdołamy ich dogonić.
- Jak złapię Lewego, wsadzę mu ten diament w dupę - obiecała Pammy. - I niech go Jones wyjmuje!
Prychnęliśmy śmiechem.
- Nie chciałabym ci podpaść, Pammy - stwierdziłam.
- Dobra, było wesoło, ale trzeba ruszać - oznajmił Wasyl, wystawiając głowę z naszej kryjówki. - Te dupki odpłyną, a my zostaniemy, na randkę z handlarzami prochów.
- Randkę wolałabym z tobą - wyrwało mi się. - Przy świecach i dobrym winie.
Spojrzał na mnie podejrzliwie przez ramię.
- Ty znowu masz gorączkę?
- Skądże, czuję się świetnie! - oznajmiłam. - To co z tą randką?
- Jak wrócimy do cywilizacji, obiecuję - rzekł, wyłażąc na zewnątrz. - Kurde, pada.
Wypełzłąm w ślad za nim. Istotnie, padał mały, wredny, przenikający wszystko deszczyk.
- To dokąd jest ta rzeka? - Freddie stanął obok szałasu i przeciągnął się aż mu zatrzeszczało w stawach. - Nie będzie mądre jak my biegamy w kółko po dżungli.
- Jones, jak nas podglądał, przyłaził zawsze od północnego zachodu - przypomniałam.
- Wschód jest tam, więc zachód tam, a północny tam - mamrotała Pammy. - Znaczy powinniśmy iść tam!
- Fajnie - skomentowałam.
Palec Pammy wskazywał bagienko, powstałe w dole, jaki pozostawiło po sobie przewrócone z korzeniami drzewo. Duże nie było, za to porosło gęsto zieloną rzęsą i śmierdziało. Za bagienkiem znajdował się zbity gąszcz roślin poprzerastanych czymś kolczastym.
- Nie mamy, kurwa, maczety - stwierdził Wasyl gniewnie. - Nie mamy ognia, nic nie mamy!
Powoli docierało do nas, że to nie będzie niedzielny spacerek. I że słowa Pammy, "Pozostawił nas tutaj na śmierć" nie były bynajmniej poetycką metaforą, tylko twardą rzeczywistością.
Poczułam jak narasta we mnie krwawa furia, taka, która sprawia, że w głowie robi się przeraźliwie ciasno, czas zwalnia, a organizm, zalany adrenaliną, mobilizuje wszystkie rezerwy sił.
- Dosyć tego! - wrzasnęłam. - Nie mam zamiaru zdychać przez jakiegoś chciwego idiotę! Rzeka to nie igła, nawet jak nie pójdziemy idealnie na północny pieprzony wschód, to i tak na nią trafimy! Ruszać dupy, ale już!
- Zaraz, zaraz, ty nie pójdziesz - Wasyla odblokowało.
- Jak to nie pójdę? - zaperzyłam się.
- Normalnie - stwierdziła zimno Pam, która ostatnio przeistoczyła się w istną Xenę, wojowniczą, twardą i trzeźwo myślącą. - No chyba, że koniecznie chcesz tę postać krwotoczną. Albo złamaną nogę jak się z osłabienia o coś wyrypiesz.
- Właź na barana i idziemy - zarządził Wasyl, wskazując swoje szerokie plecy.
- No kurde, to ty się wykończysz! - zaprotestowałam.
- Wy kłócicie, a one uciekają - przypomniał uprzejmie Freddie.
Pam ujęła się pod boki i spojrzała na mnie takim wzrokiem, jakim wredna nauczycielka matematyki patrzy na plączącego się w odpowiedzi ucznia.
- Wasyl jest zawodowym sportowcem, o rozmiarach i sile małego czołgu - rzekła. - Prędzej ty padniesz, niż on się wykończy. Właź mu na te plecy!
Zamknęłam się i wykonałam polecenie, bo z Pammy nie było żartów.
Przedzieraliśmy się przez dżunglę cholernie powoli. Wyłamane z krzaków kije były w pewnym stopniu pomocne, ale do maczety się nie umywały. Co oznaczało mozolne przedzieranie się przez splątany podszyt, udeptywany nogą, lub rozgarniany kijem, kiedy zaś udeptać ani odgarnąć się nie dało, trzeba było obchodzić gęstwinę dookoła.
- W takim tempie - wyziajała Pammy - to my ich nigdy nie dogonimy. Zwieją jak amen w pacierzu.
Wasyl obrzucił okiem zmierzwiony kłąb roślinności przed nami.
- Cała nasza nadzieja w tym... Trzymaj się, ruda! - szarpnął i oderwał kawał jakiegoś pnącza. - że ci dwaj debile zdołają się zgubić.
- One oba inteligentne jak kapsle - zauważył Freddie.
- Właśnie - stwierdził Wasyl, rozszarpując zielsko i przedzierając się przez nie.
Tak zatem, mężnie i z uporem, acz w tempie niezbyt imponującym, posuwaliśmy się do przodu, krwawiąc z coraz większej ilości zadrapań. Mnie w całym przedsięwzięciu przypadła, jakże ambitna, rola bagażu na plecach Wasyla. Usiłując sie przydać na cokolwiek, starałam się łapać i odgarniać mu gałęzie sprzed twarzy. Nie czułam się najgorzej, no dobra, może trochę słabo, ale nie miałam w ogóle gorączki i na pewno dałabym radę sama iść, ale każde napomknięcie o tym, kończyło się reprymendą od Pam i znaczącym spojrzeniem ze strony Marcina. Byli w przewadze liczebnej, co począć.
Kiedyś nie sądziłam, że w dżungli można głodować. Otóż można, jeśli się nie wie którą z roślin da się zjeść bez szkody do zdrowia, a polować nie ma czym. Ościenie zabrali ci dwaj, a nawet gdyby nie zabrali, to i tak nie mieliśmy pod ręką żadnej wody z rybami. Rośliny, jak na złość, trafiały się wyłącznie nieznane, żadnych bananów, zabłąkanych chlebowców, nawet jednej nędznej papai. Niczego.
Z piciem nie było źle, woda zbierała się w zwiniętych liściach, czysta i chłodna. Piliśmy ją stamtąd, uważając, żeby nie uszkodzić liści, na wypadek, gdyby były trujące. Ale głód, głód nam doskwierał cholernie, tak, że poczuwszy zapach jedzenia, myślałam, że mam omamy.
Zapach był upojny, pieczone mięso i coś jeszcze... Pociągnęłam nosem. Kawa, mój Boże to była prawdziwa kawa!
- Słuchajcie, tu pachnie żarciem - powiedziałam niepewnie.
- Nic nie czuję - stwierdziła Pam.
- Ja też nie. Ruda, nie masz gorączki? - Wasyl pomacał mnie po łydce.
- Nie mam - odparłam stanowczo. - I czuję zapach jedzenia.
Freddie zatrzymał się nagle i też zaczął węszyć. Na jego twarzy odmalował się wyraz głębokiej błogości.
- Kawa, nosam kawę! - oznajmił. - I mięso!
- No! Ja też! - ucieszyłam się. - Nie mam omamów!
- To te dwa głąby? - zastanowił się Wasyl, wciągając głęboko powietrze. - Faktycznie, teraz czuję. O Jezu, ale bym się napił kawy...
Podążyliśy tropem upojnego aromatu, niczym myszy z kreskówek, ciągnięte za nosy przez zapach sera. Zapomnieliśmy tylko, że te myszy na ogół wpadają w pułapkę.
No i sami wpadliśmy.
Aromat doprowadził nas do miejsca w którym przez gęste krzaki prześwitywało światło, informując, że za nimi znajduje się zapewne jakaś polanka, czy przesieka. Wasyl odstawił mnie na ziemię, po czym ostrożnie wyjrzał z chaszczy.
I natychmiast się cofnął, blady i z grozą w oku.
- Kurwa - zaklął szeptem. - To ci od prochów.
Fred, Pammy i ja też wyjrzeliśmy.
Na polance płonęło ognisko, na nim perkotał dzbanek z kawą i obracał się rożen z tuszką jakiejś pechowej kapibary, wokół ogniska zaś kręciło się kilku facetów. Czterech, czy pięciu miało na sobie czarne koszulki, czarne bojówki i czarne sznurowane trepy, w rękach lub na ramionach zaś kałasze, również stylowo czarne. Ci byli wielcy i potężnie umięśnieni, co do jednego, mieli ponure mordy i latali wokół jednego gościa, który się niewątpliwie wyróżniał.
Facet odziany był tak, jakby miał się zaraz prezentować na ściance, na jakimś lanserskim party, a nie wędrował przez kompletną dzicz. Wydekoltowany podkoszulek w kolorze błękitu odsłaniał starannie wydepilowaną klatę i spoczywającą na niej złotą biżuterię, ramiona typa opinała wiśniowa kurteczka ze skóry węża, na tyłku miał modne, powycierane dżinsy, całości zaś dopełniały mokasyny na gołe stopy. Dzieło wieńczyła wystudiowana piętrowa fryzura z blond włosów, jakiej mógłby pozazdrościć Pattinson.
- Johnny Bravo? - zapytał cicho Fred, wyraźnie nie dowierzając własnym oczom.
- Coś koło tego - mruknęła Pam. - Proponuję odwrót.
W tym momencie ze ścieżki wychodzącej z przeciwległego krańca polanki, wypadł kolejny byczek w czerni i zaczął wykrzykiwać coś po hiszpańsku.
- Tam ktoś jest - tłumaczył Freddie. - On widzi łódź na rzece. Dwie mężczyzny.
- Lewy i Jones - odgadłam błyskotliwie.
- No to mają przejebane - rzekł Wasyl.
Jak się okazało nie tylko oni. My też.
Byczki poderwały się i zaczęły gwałtownie zwijać obóz, jeden zaś chlusnął wiadrem wody w ognisko. Uniosły się kłęby dymu, powiał wiaterek i uczynnie zaniósł je w naszą stronę, zanim zdążyliśmy się oddalić.
Nie udało mi się powstrzymać kaszlu, Pammy też nie. A Wasyl kichnął jak z armaty.
Pruliśmy przez chaszcze, skacząc jak gazele nad badylami i zwalonymi pniami. Hiszpańskojęzyczny rejwach za naszymi plecami narastał, po chwili dołączył się do niego suchy grzechot wystrzału z kałasznikowa.
Kule zaświstały w powietrzu, kilka zaryło w ziemi wzbijając fontanny pyłu, jedna trafiła w pień drzewa, tuż koło mojego nosa. Odłupała spory kawał kory, odsłaniając jasne drewno pod spodem.
Gapiłabym się na ten ślad jak zahipnotyzowana kura, gdyby Wasyl nie chwycił mnie za rękę i nie pociągnął za sobą. Ruszyliśmy dalej, na przełaj, przez gałęzie, kolce, murszejące pnie, błoto i co tylko. Byczki w czerni najwyraźniej były dobrze zaopatrzone w amunicję, bo strzelały często, na ogół niecelnie.
Przy kolejnej salwie Freddie nagle zasłonił Pam własnym ciałem, powalając ją na ziemię. Kiedy się podniósł, z jego ramienia ciekła krew.
- Ty jesteś ranny! - w oczach Pammy kłębił się galimatias uczuć, w którym na plan pierwszy wysuwała się panika. - Zasłoniłeś mnie!
- Nic takie - zbył ją, jednocześnie pomagając jej wstać. - Musimy biegnąć!
No to biegliśmy, ja wleczona przez Wasyla, Pammy i Freddie wpół objęci, biegliśmy na oślep, a strach napędzał nas tak, że zdołaliśmy trochę odsadzić pogoń i zniknąć im chwilowo z oczu.
I byłoby pięknie, gdybyśmy mieli nadal dokąd wiać.
Tymczasem stanęliśmy na krawędzi gliniastego urwiska, pod nim zaś rozpościerała się mętna toń rzeki. Nie było przesadnie wysokie, ale wystarczająco, żeby nas na chwilę wyhamować, bo skakać do wody jakoś nikt nie miał ochoty.
Trzaski w dżungli za nami zasygnalizowały, że byczki się zbliżają.
- Tam! - wskazał Wasyl.
Kilka metrów dalej, u stóp urwiska, na brzegu rzeki widać było jamę, częściowo przysłonietą zwalonym drzewem, zwisającym z krawędzi tak, że koronę moczyło praktycznie w wodzie.
Zjechaliśmy po zboczu na obcasach butów i tyłkach, po czym, poganiani odgłosem zbliżających się prześladowców, popędziliśmy w stronę zwalonego drzewa, plaskając stopami w rzadkim błocku.
Nagle biegnący na czele Fred zatrzymał się gwałtownie.
- Cicho - powiedział. - I powoli. Nie chcemy zdenerwować wąża.
Wskazał palcem na pień drzewa.
Wąż, Chryste Panie, monstrum, a nie wąż. Oliwkowe, ciemno cętkowane cielsko, zalegające w splotach na pniu, było grube niczym solidny konar, a ciągnęło się, przysięgłabym co najmniej na kilometr. A może nawet na dwa. Z jednej strony zakończone było płaskim łbem, szczęśliwie odwróconym w całkiem inną stronę.
- O kurwa, anakonda - jęknęła Pam, grobowym szeptem.
Na paluszkach, niemal unosząc się nad ziemią, weszliśmy jedno po drugim do jamy, błotnistej i cuchnącej gnijąca roślinnością, modląc się, żeby nie było tam żadnych kolegów tego potwora.
- Czy anakondy jedzą ludzi? - zapytał Wasyl, kiedy wbiliśmy się w najdalszy kąt tej ciemnej dziury. - Czy jest w tym pieprzonym miejscu coś, co ludzi nie jada?
Nikt mu nie odpowiedział. Siedzieliśmy przez jakiś czas w kompletnym milczeniu, nasłuchując odgłosów z zewnątrz. Słychać było już całkiem wyraźnie głosy wykrzykujące coś po hiszpańsku, przy czym najczęściej było to wyrażenie puta madre. Byczki chyba nie były zadowolone z konieczności biegania za nami po lesie.
Anakonda, być może pod wpływem rejwachu czynionego przez nadciągających złoczyńców, zsunęła się z pnia i z cichym pluskiem zniknęła w wodzie. Odetchnęliśmy z ulgą, że nie wpadła na pomysł, żeby się schować w jamie, wywołałoby to bowiem mały konflikt interesów między nią, a nami.
Po chwili głosy przekrzykujących się byczków rozlegały się niemal nad naszymi głowami. Ścisnęłam mocniej dłoń Wasyla i wstrzymałam oddech.
Jeden z byczków pojawił się w polu naszego widzenia. Obejrzał pozostawione przez nas ślady, przyjrzał się z namysłem drzewu, jeszcze raz obejrzał ślady i zmarszczył czoło, najwyraźniej uruchamiając procesy myślowe. Krzyknął coś do gości na górze, zdjął z ramienia kałasza i ruszył w naszą stronę.
Jeszcze nie zaczęłam modlić się o zmiłowanie pańskie, gdy z wody wystrzeliło z zadziwiającą szybkością wężowe cielsko, a jego paszczęka zamknęła się na ramieniu byczka. Ten wrzasnął, chwycił broń, ale zanim zdołał zrobić z niej użytek, jego ramiona były już spętane jednym ze splotów anakondy. Kałasz wysunął się z jego palców, a wąż niespiesznie, za to systematycznie owijał się dookoła niego, coraz to wzmagając uścisk.
Nad naszymi głowami rozbrzmiały okrzyki zgrozy oraz obrzydzenia. Zszokowani złoczyńcy zaczęli się spiesznie wycofywać, pozostawiając kumpla w objęciach anakondy. Ten zaś zrobił się najpierw czerwony na twarzy, potem purpurowy, potem śliwkowofioletowy. Kiedy z uszu i nosa pociekła mu krew odwróciłam wzrok.
- O kurwa - wyszeptał Wasyl gdzieś nad moją głową. - No to mam odpowiedź...
Spojrzałam i zaraz tego pożałowałam. Szeroko rozwarta paszcza węża obejmowała głowę mężczyzny jak groteskowa czapka, zsuwająca się niżej i niżej. Wprawdzie miałam pusty żołądek, ale w tym momencie poczułam, że owszem, wymiotowanie jest całkiem realną opcją.
- Czy on go... - zapytała Pammy drżącym głosem.
- Tak - odparł Fred. - On go je.
Kiedy odważyłam się zerknąć ponownie, byczek był już pochłonięty mniej więcej w jednej trzeciej, a wąż nawlekał się na niego pracowicie dalej.
- Zmywamy się stąd dopóki ona ma pełne usta - zarządził Wasyl. - Znaczy ten... Dopóki jest zajęta!
Po cichu wypełzliśmy z jamy. Wąż, zajęty bez reszty spożywaniem posiłku, zignorował nas zupełnie.
- Cholera, utknęłam! - jęknęła Pammy. Jej bujne blond włosy zaplątały się w nisko zwisające u wylotu jamy korzenie drzewa.
- Obciąć! - zasugerował Fred.
Zaczęłam gwałtownie grzebać w torebce, z nadzieją że znajdę cokolwiek ostrego. Znalazłam, nożyczki, zaplątane w jakieś szmaty i dlatego przeoczone przez tych dupków.
- Mam! - oznajmiłam półgłosem. Anakonda wprawdzie wciąż była bardzo zajęta, ale wolałam, na wszelki wypadek, jej nie denerwować.
Pammy wyrwała mi nożyczki z ręki i zaczęła obcinać włosy z taką energią, że po chwili wyglądała jak znerwicowana wersja Joanny d'Arc.
Tymczasem Wasyl zrobił coś, co przyprawiło mnie niemal o zawał serca. Mianowicie podszedł do anakondy, która wepchnęła byczka w siebie już w połowie i tylko nogi wystawały jej z paszczy.
- Co ty robisz? - wyświszczałam rozpaczliwie.
- Broń - wyjaśnił zwięźle. Pochylił się i delikatnie, centymetr po centymetrze jął wyciągać kałasza spod cielska węża. Zapomniałam, że powinnam oddychać, stojąc z oczyma utkwionymi w wielkiego gada i Marcina, manipulującego przy jego splotach.
Zrobił to, wyciągnął tę cholerną spluwę i od razu odskoczył na kilka metrów do tyłu.
- Już - powiedziała Pammy, potrząsając głową. - Idziemy stąd.
Odeszliśmy od węża, po czym wspięliśmy się na górę i wleźliśmy w krzaki. Ustaliliśmy w którą stronę płynie rzeka i pomaszerowaliśmy z prądem, bo w tę stronę prawdopodobnie płynęli ci dwaj. Liczyliśmy że z pewną pomocą kałasznikowa uda nam się przekonać ich, by wzięli nas na pokład.
Byliśmy głodni, wyczerpani i mieliśmy już wszystkiego dosyć, kiedy na zakręcie rzeki coś zabielało. Łódź, niestety wywrócona do góry nogami i z pokaźną dziurą w dnie. Na brzegu widniały ślady dwóch par stóp, bez wątpienia oznaczające, że pazażerowie łodzi wyszli z wypadku bez szwanku, nic ich nie zeżarło i zdołali dotrzeć na suchy ląd. No, prawie suchy.
- Ci to mają szczęście - wymamrotała Pam.
Warkot przeciął nagle ciszę niczym piła.
- Kryć się! - skomenderował Wasyl.
Przycupnęliśmy w krzakach. Rzeką przemknęła biała motorówka, niosąca na pokładzie trzech byczków i Johnny'ego Bravo. Po chwili zawróciła i przybiła do brzegu. Byczki w skupieniu obejrzały wrak i ślady, w tym niestety nasze, Johnny zaś tkwił w łodzi z wyrazem absolutnego znudzenia na obliczu.
Wreszcie odpłynęli i zniknęli za zakrętem rzeki, my zas podjęliśmy wędrówkę.
Przez jakiś czas maszerowaliśmy bez większych zakłóceń i atrakcji, co pozwoliło nam się trochę uspokoić i odzyskać odrobinę rozumu.
- Freddie, ty jesteś ranny! - Pam spojrzała na czerwone od krwi ramię Freda. - Wciąż ci leci, Idgie, daj jakąś szmatę!
Wydłubałam posłusznie gąłgan z torebki i podałam jej. Zabrała się do opatrywania Freddiego, wciąż mówiąc, zapewne z nadmiaru emocji.
- Freddie, ty... to przeze mnie, ty mnie zasłoniłeś własnym ciałem, ty to zrobiłeś dla mnie - mówiła, ocierając jego ramię i owijając prowizorycznym opatrunkiem. - Dlaczego?
- Bo cię kocham - odparł po prostu. - Ty jesteś dla mnie ważniejsza niż wszystko.
Pammy zatrzęsły się ręce, a wargi zadrżały. Freddie chwycił ją w objęcia, scałowując łzy, toczące się po jej brudnej twarzy.
- Nie płakaj - powiedział bezradnie. - Ja nie chcę, żebyś ty płakała przeze mnie. No nie płakaj...
Otarła łzy i spojrzała na niego w oszołomieniu, jakby miała przed sobą jakiś niewypowiedziany skarb.
- Ty jesteś... Ty jesteś... Jesteś...
- Freddie - odparł. - Freddie Thenardier. A ty jesteś moja dzielna Pammy.
Przytuliła się do niego w milczeniu.
Wasyl popatrzył na nich i objął mnie ramieniem.
Zrobiło się już ciemno, kiedy natrafiliśmy na wyraźniejszy ślad tamtych dwóch debili, jak również złoczyńców. Ślad ów miał postać Lewego i Jonesa, przywiązanych do drzewek, tak, że siedzieli po jednej stronie pnia, a ręce mieli związane po drugiej, jak również ogniska, w którym rozgrzewało się żelazo, przy ogniu zaś siedzieli trzej byczkowie i Johnny Bravo i jedli kolację. Żołądek skręcił mi się w chińskie osiem, starałam się jednak z całej siły nie koncentrować wyłącznie na kulinariach.
- Gdzie mają łodzia? - syknął Freddie.
- Na rzece - odparł Wasyl kątem ust. - Zacumowana w zielskach. Potrzebujemy kluczyków.
Zdjął z ramienia kałasza.
- Wkraczamy od razu, czy poczekamy, aż przypalą Lewego? - zapytała Pam szeptem.
- Ja bym poczekała - mruknęłam.
Jeden z byczków beknął głośno, dopił resztkę kawy z blaszanego kubka i ruszył w krzaki, najwyraźniej za potrzebą.
- Za mną! - rozkazał Wasyl szeptem.
Przekradliśmy się przez krzaki bezszelestnie, zaskakując byczka w trakcie... no w trakcie. Zanim się obejrzał, dostał w łeb kolbą kałasza, po czym legł na ziemi, pozbawiony broni i elegancko związany własną garderobą.
- Jeszcze trochę praktyki i będą z nas guerillas doskonali. Che Guevara wysiada - stwierdziłam z uznaniem., oczywiście po cichu.
Spojrzeliśmy przez gałęzie, kontrolując to, co dzieje się przy ognisku. Johnny Bravo wstał i podszedł do jeńców, po czym odezwał się, niemal perfekcyjną angielszczyzną.
- Na czym to skończyliśmy? Ach tak... - Ujął za zimny koniec żelaza. - Przypalić panu stópki, panie sławny piłkarz, czy będzie pan gadał?
Lśniący czerwienią koniec pręta zatańczył nad nogami Lewego.
- Nie! Nie! Nie stopy! - wrzasnął Lewandowski. Na jego spodenkach wykwitła ciemna plama. - Powiem, wszystko powiem!
Johnny odsunął żelazo. Byczki przyglądąły się całej scenie beznamiętnie.
- Słucham - rzekł uprzejmie. - Kto wam powiedział o mojej skrytce.
- Dziewczyna! Taka ruda, Idgie, nie pamiętam nazwiska! - wykrzyknął Lewy gorliwie.
- A to przypomnij sobie - Johnny machnął znacząco żelastwem.
- Wright! Ona się nazywa Wright! Jest pisarką! - Lewy wyrzucał z siebie słowa jak zepsuty karabin maszynowy. - Ona tu gdzieś jest, my się rozdzieliliśmy!
- Sama? - nienagannie wydepilowane brwi Johnny'ego uniosły się pytająco.
- Nie, z takim wytatuowanym bydlakiem - odparł Jones, unosząc twarz. Pod jednym okiem, co odnotowałam nie bez satysfakcji, miał paskudnego sińca. - Wasyl na niego mówią, czy jakoś tak, to jej kochaś.
- Taka cycata lala się z nimi ciągnie, głupia jak but, ale dobrze dyma - raportował Lewy, nie spuszczając z oka rozżarzonego końca pręta.
Nie widziałam wyrazu twarzy Pammy, za ciemno było, ale dobiegł mnie fragment jej mamrotanej wypowiedzi, złożonej z życzeń pod adresem Lewandowskiego. Zgon w uścisku anakondy wydawał się samą przyjemnością w porównaniu z ewentualnym spełnieniem tych życzeń.
- I taki denerwujący francuski pierdafon z nimi trzyma. Strasznie przemądrzały - dodał Jones. - Gdzieś tu pewnie są, bo trochę ich wydymaliśmy.
- Chciwość, jeden z grzechów głównych - westchnął Johnny Bravo. - Mój stryjaszek ksiądz uwielbia o nim ględzić na swoich kazaniach.
- Myśmy tej koki wcale nie chcieli, nam chodziło tylko o diament! - zapewnił gorąco Lewy.
- Ładny kamyczek - zgodził się łaskawie Johnny. - Rozumiecie jednak, że nie mogę puścić niszczenia mojego towaru płazem. Silvio - zwrócił się do jednego z byczków. - Sprawdź co Pedro tam robi. Szcza już pół godziny!
- Tak proszę pana - odparł byczek po angielsku, z twardym latynoskim akcentem.
Zamarliśmy w oczekiwaniu. Silvio zanurzył się w zieleń i po chwili leżał już obok Pedra, ogłuszony i związany. Trzeci kałasznikow znalazł się w naszych rękach, a dokładniej w rękach Pam.
Trzeci z bandytów ruszył w krzaki, wytrząsnąć fusy z dzbanka do kawy. Tu nie posżło tak lekko, zbir zdążył wrzasnąć, zanim padł ogłuszony. Kiedy wyszliśmy z krzaków w krąg światła, rzucany przez ognisko, wszyscy uzbrojeni w zdobyczne kałasze, Johnny Bravo stał z przyjemnym wyrazem twarzy, wyglądajac jak uprzejmy gospodarz, który wita gości.
- Proszę, proszę - rzekł, spoglądając w wycelowaną w niego broń. - Mówiono mi, że jesteście blisko, nie wiedziałem jednak, że aż tak.
- Niespodzianka - odparł Wasyl, podchodząc do niego. - Ruda, Pam, znajdźcie coś, czym mozna go związać.
Pammy zabezpieczyła sprawnie swojego kałasza i puściła go luźno na pasku, ja zaś mojego odłożyłam, bo mi ciążył niemiłosiernie. Nikt nie zauważył, że Johnny Bravo przesunął się nieznacznie, tak, żeby Wasyl znalazł się między nim, a Freddiem.
A potem wydarzenia potoczyły się w błyskawicznym tempie. Johnny zwinnym ruchem łasicy wyciągnął z ogniska pręt i zaatakował Marcina. Złapałam cholerne żelastwo obiema rękami, po czym pociągnęłam ku sobie i przytrzymałam z całej siły, dzięki czemu chybiło celu. Wasyl popatrzył na czerwoną końcówkę, świecącą tuż koło jego policzka i nacisnął na spust kałasza.
Zagrzechotała seria, Johnny Bravo zafalował, jakby obszyła go gigantyczna maszyna do szycia, wypuścił pręt i sklęsł na ziemi, ze zdziwieniem wypisanym na twarzy.
Całe to zajście trwało dosłownie kilka sekund.
Uświadomiłam sobie, że pręt parzy mnie w łapy i rzuciłam go na ziemię.
- Zabiłem człowieka - oznajmił Wasyl, blednąc. - Jezu Chryste.
Zaszczękał zębami i opadł na kolana, po czym spróbował zwymiotować, co jest jednak dosyć trudne, gdy ma się pusty żołądek.
- Nie miałeś inne wyjście - zachrypiał Freddie, też jakby zielonkawy.
Widok Wasyla na kolanach uruchomił przynajmniej cześć mojego mózgu. Przyklęknęłam obok niego.
- Zazazazabiłem - wyjąkał.
- Ciiiicho - powiedziałam, przytulając go.
- Wasyl, to była samoobrona - powiedziała cicho Pammy.
Objęłam Marcina. Oddychał ciężko i drżał w moich ramionach.
- Mięczak - rzekł pogardliwie Lewy. - Czy ktoś mnie rozwiąże?
- Lewy, ten pręt jest wciąż gorący - rzekła Pam, głosem lodowatym. - Mam się zacząć zastanawiać w który otwór twojego ciała go wpasować, czy się zamkniesz?
- Przecież nic nie mówię - strzelił focha.
- Te, przed chwilą byłeś taki twardziel, że się zmoczyłeś w gacie, jak niemowlę - rzekł jadowicie Jones. - Jeszcze czuję smród twoich szczyn, Chucku Norrisie dla ubogich.
- No kurwa, nie byłoby problemu, gdybyś się nie wpierdolił na mieliznę - warknął Lewy.
Zaczęli się kłócić, ja zaś przestałam zwracać na nich uwagę. Kołysałam Marcina w ramionach, a on się z wolna uspokajał.
- Kurwa, nie chcę tego nigdy więcej robić - wymamrotał. - Ty złapałaś ten pręt, dziewczyno, Jezu, nic ci nie jest? Pokaż ręce.
Pokazałam. Zaczęły się robić bąble.
- Jeszcze się poparzyłaś i po co? - powiedział łagodnie.
- Głupek - odparłam z czułością. - Miał ci krzywdę zrobić?
- Ej, czy ktoś nas rozwiąże? - zapytał Jones.
- No właśnie? - poparł Lewy.
- Do twarzy wam w sznurki - odparł Freddie.
- Bardzo do twarzy - poparła go Pammy. - Ponadto nie wiem dlaczego miałabym rozwiązywać kogoś, kto zostawił nas w dżungli na pastwę losu. Bez jedzenia i narzędzi i w ogóle.
- Ooooj tam - Lewy wzruszył ramionami.
- Słuchajcie, wie ktoś jak się woła na anakondę? - zapytała. - Cip cip, kondziu? Taś taś? Wężu wężu? Bo nabrałam ochoty na karmienie zwierzątek. Najlepiej Lewymi dupkami.
- Pam, jesteś niehumanitarne - orzekł surowo Fred. - A jak wężu zaszkodzi? I chory będzie na brzuch? Takie stężenie podłościa to jest trujący!
- Masz rację - zgodziła się Pam. - Nie będziemy męczyć zwierzątek.
Freddie bohatersko usunął zwłoki Johnny'ego, wrzucając je do rzeki, potem zaś, na spółkę z Pammy przywlekli znokautowanych i związanych byczków do ogniska. Odrobina dyplomacji, poparta kałaszem pozwoliła ustalić że szef, czyli świeżo zmarły Johnny Bravo, zażądał, aby reszta grupy przyjechała tu dopiero jutro w południe, chciał bowiem spędzić kameralną noc z tymi dwoma debilami. A to oznacza, że możemy tu zanocować, pożywić się i trochę odpocząć. Oby jutro było lepsze.
___________________________________________________________________________---------
Dziękuję wam, kochani, za te wszystkie wspaniałe, inspirujące komentarze i zapraszam na kolejny rozdział, w którym dzieje się bardzo dużo. Mam nadzieję, że wam się spodoba :)
Martina

4 komentarze:

  1. O Święty Jeżu na Bananie... Akcja, goni akcję. Anakonda o_O Jak ja nienawidzę węży a takie bydle pożerające człowieka, musi być obleśne w widoku. Brrrr
    Czy już pisałam, że Lewy to zgniły i tępy chujozo? Jeśli tak, to chętnie się powtórzę. Pam powinna mu obciąć klejnoty i przybić do najbliższego drzewa. Freddy jaki hiroł <3 To wyznanie miłości do Pam <3 Oni bardzo do siebie pasują i powinni być razem. No i na koniec męski i dzielny Wasylek, och uwielbiam go i wcale, ale to wcale nie powinien mieć wyrzutów sumienia w stosunku do tego kutasiny, co go zabił. Chociaż z drugiej strony, on jest wrażliwa człowieka, nie to co ten obszczydupski Lewy.
    Czekam na kolejny rozdział!

    OdpowiedzUsuń
  2. Tyle się działo, że aż nie wiem od czego mam zacząć. Najbardziej w głowie utkwiła mi ta anakonda, cholera, aż mi się niedobrze zrobiło. Mam nadzieję, że do końca opowiadania nikt nie umrze (nie wliczając w to Lewodupca).
    Czekam na kolejny!

    OdpowiedzUsuń
  3. Matko Boska... Anakonda? Straszny gad :/ Nigdy w życiu bym nie wybrała do miejsc gdzie czają się anakondy:/ Normalnie :) Freddie, kocham Cię :D Cieszę, ze wyznał miłość Pammy, w końcu przejrzy na oczy jakim debilem jest Lewy. Wasyl po prostu zachował się jak należy :)
    Czekam na nn ;3
    Pozdrawiam ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Jezu! Dziewczyno, to jest genialne! Nie wiem, co mam pisać najpierw, ale powiem Ci, że nieźle się strachu najadłam. Oprócz tego - no biedny Wasyl. Naprawdę biedny. Zabił świnię, a ma wyrzuty sumienia jakby człowieka ukatrupił.
    Pam mnie coraz bardziej zadziwia. Ale oczywiście w tę pozytywną stronę. No i Fred też, jakżeby inaczej. Są niesamowici.
    A Idgie niech wraca do siebie i niech nabiera sił, bo jest teraz potrzebna Wasylowi jak jeszcze nigdy wcześniej.
    Buziaki :*

    OdpowiedzUsuń