Metodą
szybkiej narady wojennej ustaliliśmy, że należy szukać rzeki,
gdyż, po pierwsze, rzeka płynie do oceanu, więc ewentualnie
zdołalibyśmy wrócić do naszych szałasów, po drugie zaś, na
rzece Jones zostawił swoją łódź. Wprawdzie ci dwaj mieli nad
nami przewagę, ale jednak była szansa, że zdołamy ich dogonić.
-
Jak złapię Lewego, wsadzę mu ten diament w dupę - obiecała
Pammy. - I niech go Jones wyjmuje!
Prychnęliśmy
śmiechem.
-
Nie chciałabym ci podpaść, Pammy - stwierdziłam.
-
Dobra, było wesoło, ale trzeba ruszać - oznajmił Wasyl,
wystawiając głowę z naszej kryjówki. - Te dupki odpłyną, a my
zostaniemy, na randkę z handlarzami prochów.
-
Randkę wolałabym z tobą - wyrwało mi się. - Przy świecach i
dobrym winie.
Spojrzał
na mnie podejrzliwie przez ramię.
-
Ty znowu masz gorączkę?
-
Skądże, czuję się świetnie! - oznajmiłam. - To co z tą randką?
-
Jak wrócimy do cywilizacji, obiecuję - rzekł, wyłażąc na
zewnątrz. - Kurde, pada.
Wypełzłąm
w ślad za nim. Istotnie, padał mały, wredny, przenikający
wszystko deszczyk.
-
To dokąd jest ta rzeka? - Freddie stanął obok szałasu i
przeciągnął się aż mu zatrzeszczało w stawach. - Nie będzie
mądre jak my biegamy w kółko po dżungli.
-
Jones, jak nas podglądał, przyłaził zawsze od północnego
zachodu - przypomniałam.
-
Wschód jest tam, więc zachód tam, a północny tam - mamrotała
Pammy. - Znaczy powinniśmy iść tam!
-
Fajnie - skomentowałam.
Palec
Pammy wskazywał bagienko, powstałe w dole, jaki pozostawiło po
sobie przewrócone z korzeniami drzewo. Duże nie było, za to
porosło gęsto zieloną rzęsą i śmierdziało. Za bagienkiem
znajdował się zbity gąszcz roślin poprzerastanych czymś
kolczastym.
-
Nie mamy, kurwa, maczety - stwierdził Wasyl gniewnie. - Nie mamy
ognia, nic nie mamy!
Powoli
docierało do nas, że to nie będzie niedzielny spacerek. I że
słowa Pammy, "Pozostawił nas tutaj na śmierć" nie były
bynajmniej poetycką metaforą, tylko twardą rzeczywistością.
Poczułam
jak narasta we mnie krwawa furia, taka, która sprawia, że w głowie
robi się przeraźliwie ciasno, czas zwalnia, a organizm, zalany
adrenaliną, mobilizuje wszystkie rezerwy sił.
-
Dosyć tego! - wrzasnęłam. - Nie mam zamiaru zdychać przez
jakiegoś chciwego idiotę! Rzeka to nie igła, nawet jak nie
pójdziemy idealnie na północny pieprzony wschód, to i tak na nią
trafimy! Ruszać dupy, ale już!
-
Zaraz, zaraz, ty nie pójdziesz - Wasyla odblokowało.
-
Jak to nie pójdę? - zaperzyłam się.
-
Normalnie - stwierdziła zimno Pam, która ostatnio przeistoczyła
się w istną Xenę, wojowniczą, twardą i trzeźwo myślącą. - No
chyba, że koniecznie chcesz tę postać krwotoczną. Albo złamaną
nogę jak się z osłabienia o coś wyrypiesz.
-
Właź na barana i idziemy - zarządził Wasyl, wskazując swoje
szerokie plecy.
-
No kurde, to ty się wykończysz! - zaprotestowałam.
-
Wy kłócicie, a one uciekają - przypomniał uprzejmie Freddie.
Pam
ujęła się pod boki i spojrzała na mnie takim wzrokiem, jakim
wredna nauczycielka matematyki patrzy na plączącego się w
odpowiedzi ucznia.
-
Wasyl jest zawodowym sportowcem, o rozmiarach i sile małego czołgu
- rzekła. - Prędzej ty padniesz, niż on się wykończy. Właź mu
na te plecy!
Zamknęłam
się i wykonałam polecenie, bo z Pammy nie było żartów.
Przedzieraliśmy
się przez dżunglę cholernie powoli. Wyłamane z krzaków kije były
w pewnym stopniu pomocne, ale do maczety się nie umywały. Co
oznaczało mozolne przedzieranie się przez splątany podszyt,
udeptywany nogą, lub rozgarniany kijem, kiedy zaś udeptać ani
odgarnąć się nie dało, trzeba było obchodzić gęstwinę
dookoła.
-
W takim tempie - wyziajała Pammy - to my ich nigdy nie dogonimy.
Zwieją jak amen w pacierzu.
Wasyl
obrzucił okiem zmierzwiony kłąb roślinności przed nami.
-
Cała nasza nadzieja w tym... Trzymaj się, ruda! - szarpnął i
oderwał kawał jakiegoś pnącza. - że ci dwaj debile zdołają się
zgubić.
-
One oba inteligentne jak kapsle - zauważył Freddie.
-
Właśnie - stwierdził Wasyl, rozszarpując zielsko i przedzierając
się przez nie.
Tak
zatem, mężnie i z uporem, acz w tempie niezbyt imponującym,
posuwaliśmy się do przodu, krwawiąc z coraz większej ilości
zadrapań. Mnie w całym przedsięwzięciu przypadła, jakże
ambitna, rola bagażu na plecach Wasyla. Usiłując sie przydać na
cokolwiek, starałam się łapać i odgarniać mu gałęzie sprzed
twarzy. Nie czułam się najgorzej, no dobra, może trochę słabo,
ale nie miałam w ogóle gorączki i na pewno dałabym radę sama
iść, ale każde napomknięcie o tym, kończyło się reprymendą od
Pam i znaczącym spojrzeniem ze strony Marcina. Byli w przewadze
liczebnej, co począć.
Kiedyś
nie sądziłam, że w dżungli można głodować. Otóż można,
jeśli się nie wie którą z roślin da się zjeść bez szkody do
zdrowia, a polować nie ma czym. Ościenie zabrali ci dwaj, a nawet
gdyby nie zabrali, to i tak nie mieliśmy pod ręką żadnej wody z
rybami. Rośliny, jak na złość, trafiały się wyłącznie
nieznane, żadnych bananów, zabłąkanych chlebowców, nawet jednej
nędznej papai. Niczego.
Z
piciem nie było źle, woda zbierała się w zwiniętych liściach,
czysta i chłodna. Piliśmy ją stamtąd, uważając, żeby nie
uszkodzić liści, na wypadek, gdyby były trujące. Ale głód, głód
nam doskwierał cholernie, tak, że poczuwszy zapach jedzenia,
myślałam, że mam omamy.
Zapach
był upojny, pieczone mięso i coś jeszcze... Pociągnęłam nosem.
Kawa, mój Boże to była prawdziwa kawa!
-
Słuchajcie, tu pachnie żarciem - powiedziałam niepewnie.
-
Nic nie czuję - stwierdziła Pam.
-
Ja też nie. Ruda, nie masz gorączki? - Wasyl pomacał mnie po
łydce.
-
Nie mam - odparłam stanowczo. - I czuję zapach jedzenia.
Freddie
zatrzymał się nagle i też zaczął węszyć. Na jego twarzy
odmalował się wyraz głębokiej błogości.
-
Kawa, nosam kawę! - oznajmił. - I mięso!
-
No! Ja też! - ucieszyłam się. - Nie mam omamów!
-
To te dwa głąby? - zastanowił się Wasyl, wciągając głęboko
powietrze. - Faktycznie, teraz czuję. O Jezu, ale bym się napił
kawy...
Podążyliśy
tropem upojnego aromatu, niczym myszy z kreskówek, ciągnięte za
nosy przez zapach sera. Zapomnieliśmy tylko, że te myszy na ogół
wpadają w pułapkę.
No
i sami wpadliśmy.
Aromat
doprowadził nas do miejsca w którym przez gęste krzaki
prześwitywało światło, informując, że za nimi znajduje się
zapewne jakaś polanka, czy przesieka. Wasyl odstawił mnie na
ziemię, po czym ostrożnie wyjrzał z chaszczy.
I
natychmiast się cofnął, blady i z grozą w oku.
-
Kurwa - zaklął szeptem. - To ci od prochów.
Fred,
Pammy i ja też wyjrzeliśmy.
Na
polance płonęło ognisko, na nim perkotał dzbanek z kawą i
obracał się rożen z tuszką jakiejś pechowej kapibary, wokół
ogniska zaś kręciło się kilku facetów. Czterech, czy pięciu
miało na sobie czarne koszulki, czarne bojówki i czarne sznurowane
trepy, w rękach lub na ramionach zaś kałasze, również stylowo
czarne. Ci byli wielcy i potężnie umięśnieni, co do jednego,
mieli ponure mordy i latali wokół jednego gościa, który się
niewątpliwie wyróżniał.
Facet
odziany był tak, jakby miał się zaraz prezentować na ściance, na
jakimś lanserskim party, a nie wędrował przez kompletną dzicz.
Wydekoltowany podkoszulek w kolorze błękitu odsłaniał starannie
wydepilowaną klatę i spoczywającą na niej złotą biżuterię,
ramiona typa opinała wiśniowa kurteczka ze skóry węża, na tyłku
miał modne, powycierane dżinsy, całości zaś dopełniały
mokasyny na gołe stopy. Dzieło wieńczyła wystudiowana piętrowa
fryzura z blond włosów, jakiej mógłby pozazdrościć Pattinson.
-
Johnny Bravo? - zapytał cicho Fred, wyraźnie nie dowierzając
własnym oczom.
-
Coś koło tego - mruknęła Pam. - Proponuję odwrót.
W
tym momencie ze ścieżki wychodzącej z przeciwległego krańca
polanki, wypadł kolejny byczek w czerni i zaczął wykrzykiwać coś
po hiszpańsku.
-
Tam ktoś jest - tłumaczył Freddie. - On widzi łódź na rzece.
Dwie mężczyzny.
-
Lewy i Jones - odgadłam błyskotliwie.
-
No to mają przejebane - rzekł Wasyl.
Jak
się okazało nie tylko oni. My też.
Byczki
poderwały się i zaczęły gwałtownie zwijać obóz, jeden zaś
chlusnął wiadrem wody w ognisko. Uniosły się kłęby dymu, powiał
wiaterek i uczynnie zaniósł je w naszą stronę, zanim zdążyliśmy
się oddalić.
Nie
udało mi się powstrzymać kaszlu, Pammy też nie. A Wasyl kichnął
jak z armaty.
Pruliśmy
przez chaszcze, skacząc jak gazele nad badylami i zwalonymi pniami.
Hiszpańskojęzyczny rejwach za naszymi plecami narastał, po chwili
dołączył się do niego suchy grzechot wystrzału z kałasznikowa.
Kule
zaświstały w powietrzu, kilka zaryło w ziemi wzbijając fontanny
pyłu, jedna trafiła w pień drzewa, tuż koło mojego nosa.
Odłupała spory kawał kory, odsłaniając jasne drewno pod spodem.
Gapiłabym
się na ten ślad jak zahipnotyzowana kura, gdyby Wasyl nie chwycił
mnie za rękę i nie pociągnął za sobą. Ruszyliśmy dalej, na
przełaj, przez gałęzie, kolce, murszejące pnie, błoto i co
tylko. Byczki w czerni najwyraźniej były dobrze zaopatrzone w
amunicję, bo strzelały często, na ogół niecelnie.
Przy
kolejnej salwie Freddie nagle zasłonił Pam własnym ciałem,
powalając ją na ziemię. Kiedy się podniósł, z jego ramienia
ciekła krew.
-
Ty jesteś ranny! - w oczach Pammy kłębił się galimatias uczuć,
w którym na plan pierwszy wysuwała się panika. - Zasłoniłeś
mnie!
-
Nic takie - zbył ją, jednocześnie pomagając jej wstać. - Musimy
biegnąć!
No
to biegliśmy, ja wleczona przez Wasyla, Pammy i Freddie wpół
objęci, biegliśmy na oślep, a strach napędzał nas tak, że
zdołaliśmy trochę odsadzić pogoń i zniknąć im chwilowo z oczu.
I
byłoby pięknie, gdybyśmy mieli nadal dokąd wiać.
Tymczasem
stanęliśmy na krawędzi gliniastego urwiska, pod nim zaś
rozpościerała się mętna toń rzeki. Nie było przesadnie wysokie,
ale wystarczająco, żeby nas na chwilę wyhamować, bo skakać do
wody jakoś nikt nie miał ochoty.
Trzaski
w dżungli za nami zasygnalizowały, że byczki się zbliżają.
-
Tam! - wskazał Wasyl.
Kilka
metrów dalej, u stóp urwiska, na brzegu rzeki widać było jamę,
częściowo przysłonietą zwalonym drzewem, zwisającym z krawędzi
tak, że koronę moczyło praktycznie w wodzie.
Zjechaliśmy
po zboczu na obcasach butów i tyłkach, po czym, poganiani odgłosem
zbliżających się prześladowców, popędziliśmy w stronę
zwalonego drzewa, plaskając stopami w rzadkim błocku.
Nagle
biegnący na czele Fred zatrzymał się gwałtownie.
-
Cicho - powiedział. - I powoli. Nie chcemy zdenerwować wąża.
Wskazał
palcem na pień drzewa.
Wąż,
Chryste Panie, monstrum, a nie wąż. Oliwkowe, ciemno cętkowane
cielsko, zalegające w splotach na pniu, było grube niczym solidny
konar, a ciągnęło się, przysięgłabym co najmniej na kilometr. A
może nawet na dwa. Z jednej strony zakończone było płaskim łbem,
szczęśliwie odwróconym w całkiem inną stronę.
-
O kurwa, anakonda - jęknęła Pam, grobowym szeptem.
Na
paluszkach, niemal unosząc się nad ziemią, weszliśmy jedno po
drugim do jamy, błotnistej i cuchnącej gnijąca roślinnością,
modląc się, żeby nie było tam żadnych kolegów tego potwora.
-
Czy anakondy jedzą ludzi? - zapytał Wasyl, kiedy wbiliśmy się w
najdalszy kąt tej ciemnej dziury. - Czy jest w tym pieprzonym
miejscu coś, co ludzi nie jada?
Nikt
mu nie odpowiedział. Siedzieliśmy przez jakiś czas w kompletnym
milczeniu, nasłuchując odgłosów z zewnątrz. Słychać było już
całkiem wyraźnie głosy wykrzykujące coś po hiszpańsku, przy
czym najczęściej było to wyrażenie puta madre. Byczki
chyba nie były zadowolone z konieczności biegania za nami po lesie.
Anakonda,
być może pod wpływem rejwachu czynionego przez nadciągających
złoczyńców, zsunęła się z pnia i z cichym pluskiem zniknęła w
wodzie. Odetchnęliśmy z ulgą, że nie wpadła na pomysł, żeby
się schować w jamie, wywołałoby to bowiem mały konflikt
interesów między nią, a nami.
Po
chwili głosy przekrzykujących się byczków rozlegały się niemal
nad naszymi głowami. Ścisnęłam mocniej dłoń Wasyla i
wstrzymałam oddech.
Jeden
z byczków pojawił się w polu naszego widzenia. Obejrzał
pozostawione przez nas ślady, przyjrzał się z namysłem drzewu,
jeszcze raz obejrzał ślady i zmarszczył czoło, najwyraźniej
uruchamiając procesy myślowe. Krzyknął coś do gości na górze,
zdjął z ramienia kałasza i ruszył w naszą stronę.
Jeszcze
nie zaczęłam modlić się o zmiłowanie pańskie, gdy z wody
wystrzeliło z zadziwiającą szybkością wężowe cielsko, a jego
paszczęka zamknęła się na ramieniu byczka. Ten wrzasnął,
chwycił broń, ale zanim zdołał zrobić z niej użytek, jego
ramiona były już spętane jednym ze splotów anakondy. Kałasz
wysunął się z jego palców, a wąż niespiesznie, za to
systematycznie owijał się dookoła niego, coraz to wzmagając
uścisk.
Nad
naszymi głowami rozbrzmiały okrzyki zgrozy oraz obrzydzenia.
Zszokowani złoczyńcy zaczęli się spiesznie wycofywać,
pozostawiając kumpla w objęciach anakondy. Ten zaś zrobił się
najpierw czerwony na twarzy, potem purpurowy, potem
śliwkowofioletowy. Kiedy z uszu i nosa pociekła mu krew odwróciłam
wzrok.
-
O kurwa - wyszeptał Wasyl gdzieś nad moją głową. - No to mam
odpowiedź...
Spojrzałam
i zaraz tego pożałowałam. Szeroko rozwarta paszcza węża
obejmowała głowę mężczyzny jak groteskowa czapka, zsuwająca się
niżej i niżej. Wprawdzie miałam pusty żołądek, ale w tym
momencie poczułam, że owszem, wymiotowanie jest całkiem realną
opcją.
-
Czy on go... - zapytała Pammy drżącym głosem.
-
Tak - odparł Fred. - On go je.
Kiedy
odważyłam się zerknąć ponownie, byczek był już pochłonięty
mniej więcej w jednej trzeciej, a wąż nawlekał się na niego
pracowicie dalej.
-
Zmywamy się stąd dopóki ona ma pełne usta - zarządził Wasyl. -
Znaczy ten... Dopóki jest zajęta!
Po
cichu wypełzliśmy z jamy. Wąż, zajęty bez reszty spożywaniem
posiłku, zignorował nas zupełnie.
-
Cholera, utknęłam! - jęknęła Pammy. Jej bujne blond włosy
zaplątały się w nisko zwisające u wylotu jamy korzenie drzewa.
-
Obciąć! - zasugerował Fred.
Zaczęłam
gwałtownie grzebać w torebce, z nadzieją że znajdę cokolwiek
ostrego. Znalazłam, nożyczki, zaplątane w jakieś szmaty i dlatego
przeoczone przez tych dupków.
-
Mam! - oznajmiłam półgłosem. Anakonda wprawdzie wciąż była
bardzo zajęta, ale wolałam, na wszelki wypadek, jej nie denerwować.
Pammy
wyrwała mi nożyczki z ręki i zaczęła obcinać włosy z taką
energią, że po chwili wyglądała jak znerwicowana wersja Joanny
d'Arc.
Tymczasem
Wasyl zrobił coś, co przyprawiło mnie niemal o zawał serca.
Mianowicie podszedł do anakondy, która wepchnęła byczka w siebie
już w połowie i tylko nogi wystawały jej z paszczy.
-
Co ty robisz? - wyświszczałam rozpaczliwie.
-
Broń - wyjaśnił zwięźle. Pochylił się i delikatnie, centymetr
po centymetrze jął wyciągać kałasza spod cielska węża.
Zapomniałam, że powinnam oddychać, stojąc z oczyma utkwionymi w
wielkiego gada i Marcina, manipulującego przy jego splotach.
Zrobił
to, wyciągnął tę cholerną spluwę i od razu odskoczył na kilka
metrów do tyłu.
-
Już - powiedziała Pammy, potrząsając głową. - Idziemy stąd.
Odeszliśmy
od węża, po czym wspięliśmy się na górę i wleźliśmy w
krzaki. Ustaliliśmy w którą stronę płynie rzeka i
pomaszerowaliśmy z prądem, bo w tę stronę prawdopodobnie płynęli
ci dwaj. Liczyliśmy że z pewną pomocą kałasznikowa uda nam się
przekonać ich, by wzięli nas na pokład.
Byliśmy
głodni, wyczerpani i mieliśmy już wszystkiego dosyć, kiedy na
zakręcie rzeki coś zabielało. Łódź, niestety wywrócona do góry
nogami i z pokaźną dziurą w dnie. Na brzegu widniały ślady dwóch
par stóp, bez wątpienia oznaczające, że pazażerowie łodzi
wyszli z wypadku bez szwanku, nic ich nie zeżarło i zdołali
dotrzeć na suchy ląd. No, prawie suchy.
-
Ci to mają szczęście - wymamrotała Pam.
Warkot
przeciął nagle ciszę niczym piła.
-
Kryć się! - skomenderował Wasyl.
Przycupnęliśmy
w krzakach. Rzeką przemknęła biała motorówka, niosąca na
pokładzie trzech byczków i Johnny'ego Bravo. Po chwili zawróciła
i przybiła do brzegu. Byczki w skupieniu obejrzały wrak i ślady, w
tym niestety nasze, Johnny zaś tkwił w łodzi z wyrazem absolutnego
znudzenia na obliczu.
Wreszcie
odpłynęli i zniknęli za zakrętem rzeki, my zas podjęliśmy
wędrówkę.
Przez
jakiś czas maszerowaliśmy bez większych zakłóceń i atrakcji, co
pozwoliło nam się trochę uspokoić i odzyskać odrobinę rozumu.
-
Freddie, ty jesteś ranny! - Pam spojrzała na czerwone od krwi ramię
Freda. - Wciąż ci leci, Idgie, daj jakąś szmatę!
Wydłubałam
posłusznie gąłgan z torebki i podałam jej. Zabrała się do
opatrywania Freddiego, wciąż mówiąc, zapewne z nadmiaru emocji.
-
Freddie, ty... to przeze mnie, ty mnie zasłoniłeś własnym ciałem,
ty to zrobiłeś dla mnie - mówiła, ocierając jego ramię i
owijając prowizorycznym opatrunkiem. - Dlaczego?
-
Bo cię kocham - odparł po prostu. - Ty jesteś dla mnie ważniejsza
niż wszystko.
Pammy
zatrzęsły się ręce, a wargi zadrżały. Freddie chwycił ją w
objęcia, scałowując łzy, toczące się po jej brudnej twarzy.
-
Nie płakaj - powiedział bezradnie. - Ja nie chcę, żebyś ty
płakała przeze mnie. No nie płakaj...
Otarła
łzy i spojrzała na niego w oszołomieniu, jakby miała przed sobą
jakiś niewypowiedziany skarb.
-
Ty jesteś... Ty jesteś... Jesteś...
-
Freddie - odparł. - Freddie Thenardier. A ty jesteś moja dzielna
Pammy.
Przytuliła
się do niego w milczeniu.
Wasyl
popatrzył na nich i objął mnie ramieniem.
Zrobiło
się już ciemno, kiedy natrafiliśmy na wyraźniejszy ślad tamtych
dwóch debili, jak również złoczyńców. Ślad ów miał postać
Lewego i Jonesa, przywiązanych do drzewek, tak, że siedzieli po
jednej stronie pnia, a ręce mieli związane po drugiej, jak również
ogniska, w którym rozgrzewało się żelazo, przy ogniu zaś
siedzieli trzej byczkowie i Johnny Bravo i jedli kolację. Żołądek
skręcił mi się w chińskie osiem, starałam się jednak z całej
siły nie koncentrować wyłącznie na kulinariach.
-
Gdzie mają łodzia? - syknął Freddie.
-
Na rzece - odparł Wasyl kątem ust. - Zacumowana w zielskach.
Potrzebujemy kluczyków.
Zdjął
z ramienia kałasza.
-
Wkraczamy od razu, czy poczekamy, aż przypalą Lewego? - zapytała
Pam szeptem.
-
Ja bym poczekała - mruknęłam.
Jeden
z byczków beknął głośno, dopił resztkę kawy z blaszanego kubka
i ruszył w krzaki, najwyraźniej za potrzebą.
-
Za mną! - rozkazał Wasyl szeptem.
Przekradliśmy
się przez krzaki bezszelestnie, zaskakując byczka w trakcie... no w
trakcie. Zanim się obejrzał, dostał w łeb kolbą kałasza, po
czym legł na ziemi, pozbawiony broni i elegancko związany własną
garderobą.
-
Jeszcze trochę praktyki i będą z nas guerillas doskonali. Che
Guevara wysiada - stwierdziłam z uznaniem., oczywiście po cichu.
Spojrzeliśmy
przez gałęzie, kontrolując to, co dzieje się przy ognisku. Johnny
Bravo wstał i podszedł do jeńców, po czym odezwał się, niemal
perfekcyjną angielszczyzną.
-
Na czym to skończyliśmy? Ach tak... - Ujął za zimny koniec
żelaza. - Przypalić panu stópki, panie sławny piłkarz, czy
będzie pan gadał?
Lśniący
czerwienią koniec pręta zatańczył nad nogami Lewego.
-
Nie! Nie! Nie stopy! - wrzasnął Lewandowski. Na jego spodenkach
wykwitła ciemna plama. - Powiem, wszystko powiem!
Johnny
odsunął żelazo. Byczki przyglądąły się całej scenie
beznamiętnie.
-
Słucham - rzekł uprzejmie. - Kto wam powiedział o mojej skrytce.
-
Dziewczyna! Taka ruda, Idgie, nie pamiętam nazwiska! - wykrzyknął
Lewy gorliwie.
-
A to przypomnij sobie - Johnny machnął znacząco żelastwem.
-
Wright! Ona się nazywa Wright! Jest pisarką! - Lewy wyrzucał z
siebie słowa jak zepsuty karabin maszynowy. - Ona tu gdzieś jest,
my się rozdzieliliśmy!
-
Sama? - nienagannie wydepilowane brwi Johnny'ego uniosły się
pytająco.
-
Nie, z takim wytatuowanym bydlakiem - odparł Jones, unosząc twarz.
Pod jednym okiem, co odnotowałam nie bez satysfakcji, miał
paskudnego sińca. - Wasyl na niego mówią, czy jakoś tak, to jej
kochaś.
-
Taka cycata lala się z nimi ciągnie, głupia jak but, ale dobrze
dyma - raportował Lewy, nie spuszczając z oka rozżarzonego końca
pręta.
Nie
widziałam wyrazu twarzy Pammy, za ciemno było, ale dobiegł mnie
fragment jej mamrotanej wypowiedzi, złożonej z życzeń pod adresem
Lewandowskiego. Zgon w uścisku anakondy wydawał się samą
przyjemnością w porównaniu z ewentualnym spełnieniem tych życzeń.
-
I taki denerwujący francuski pierdafon z nimi trzyma. Strasznie
przemądrzały - dodał Jones. - Gdzieś tu pewnie są, bo trochę
ich wydymaliśmy.
-
Chciwość, jeden z grzechów głównych - westchnął Johnny Bravo.
- Mój stryjaszek ksiądz uwielbia o nim ględzić na swoich
kazaniach.
-
Myśmy tej koki wcale nie chcieli, nam chodziło tylko o diament! -
zapewnił gorąco Lewy.
-
Ładny kamyczek - zgodził się łaskawie Johnny. - Rozumiecie
jednak, że nie mogę puścić niszczenia mojego towaru płazem.
Silvio - zwrócił się do jednego z byczków. - Sprawdź co Pedro
tam robi. Szcza już pół godziny!
-
Tak proszę pana - odparł byczek po angielsku, z twardym latynoskim
akcentem.
Zamarliśmy
w oczekiwaniu. Silvio zanurzył się w zieleń i po chwili leżał
już obok Pedra, ogłuszony i związany. Trzeci kałasznikow znalazł
się w naszych rękach, a dokładniej w rękach Pam.
Trzeci
z bandytów ruszył w krzaki, wytrząsnąć fusy z dzbanka do kawy.
Tu nie posżło tak lekko, zbir zdążył wrzasnąć, zanim padł
ogłuszony. Kiedy wyszliśmy z krzaków w krąg światła, rzucany
przez ognisko, wszyscy uzbrojeni w zdobyczne kałasze, Johnny Bravo
stał z przyjemnym wyrazem twarzy, wyglądajac jak uprzejmy
gospodarz, który wita gości.
-
Proszę, proszę - rzekł, spoglądając w wycelowaną w niego broń.
- Mówiono mi, że jesteście blisko, nie wiedziałem jednak, że aż
tak.
-
Niespodzianka - odparł Wasyl, podchodząc do niego. - Ruda, Pam,
znajdźcie coś, czym mozna go związać.
Pammy
zabezpieczyła sprawnie swojego kałasza i puściła go luźno na
pasku, ja zaś mojego odłożyłam, bo mi ciążył niemiłosiernie.
Nikt nie zauważył, że Johnny Bravo przesunął się nieznacznie,
tak, żeby Wasyl znalazł się między nim, a Freddiem.
A
potem wydarzenia potoczyły się w błyskawicznym tempie. Johnny
zwinnym ruchem łasicy wyciągnął z ogniska pręt i zaatakował
Marcina. Złapałam cholerne żelastwo obiema rękami, po czym
pociągnęłam ku sobie i przytrzymałam z całej siły, dzięki
czemu chybiło celu. Wasyl popatrzył na czerwoną końcówkę,
świecącą tuż koło jego policzka i nacisnął na spust kałasza.
Zagrzechotała
seria, Johnny Bravo zafalował, jakby obszyła go gigantyczna maszyna
do szycia, wypuścił pręt i sklęsł na ziemi, ze zdziwieniem
wypisanym na twarzy.
Całe
to zajście trwało dosłownie kilka sekund.
Uświadomiłam
sobie, że pręt parzy mnie w łapy i rzuciłam go na ziemię.
-
Zabiłem człowieka - oznajmił Wasyl, blednąc. - Jezu Chryste.
Zaszczękał
zębami i opadł na kolana, po czym spróbował zwymiotować, co jest
jednak dosyć trudne, gdy ma się pusty żołądek.
-
Nie miałeś inne wyjście - zachrypiał Freddie, też jakby
zielonkawy.
Widok
Wasyla na kolanach uruchomił przynajmniej cześć mojego mózgu.
Przyklęknęłam obok niego.
-
Zazazazabiłem - wyjąkał.
-
Ciiiicho - powiedziałam, przytulając go.
-
Wasyl, to była samoobrona - powiedziała cicho Pammy.
Objęłam
Marcina. Oddychał ciężko i drżał w moich ramionach.
-
Mięczak - rzekł pogardliwie Lewy. - Czy ktoś mnie rozwiąże?
-
Lewy, ten pręt jest wciąż gorący - rzekła Pam, głosem
lodowatym. - Mam się zacząć zastanawiać w który otwór twojego
ciała go wpasować, czy się zamkniesz?
-
Przecież nic nie mówię - strzelił focha.
-
Te, przed chwilą byłeś taki twardziel, że się zmoczyłeś w
gacie, jak niemowlę - rzekł jadowicie Jones. - Jeszcze czuję smród
twoich szczyn, Chucku Norrisie dla ubogich.
-
No kurwa, nie byłoby problemu, gdybyś się nie wpierdolił na
mieliznę - warknął Lewy.
Zaczęli
się kłócić, ja zaś przestałam zwracać na nich uwagę.
Kołysałam Marcina w ramionach, a on się z wolna uspokajał.
-
Kurwa, nie chcę tego nigdy więcej robić - wymamrotał. - Ty
złapałaś ten pręt, dziewczyno, Jezu, nic ci nie jest? Pokaż
ręce.
Pokazałam.
Zaczęły się robić bąble.
-
Jeszcze się poparzyłaś i po co? - powiedział łagodnie.
-
Głupek - odparłam z czułością. - Miał ci krzywdę zrobić?
-
Ej, czy ktoś nas rozwiąże? - zapytał Jones.
-
No właśnie? - poparł Lewy.
-
Do twarzy wam w sznurki - odparł Freddie.
-
Bardzo do twarzy - poparła go Pammy. - Ponadto nie wiem dlaczego
miałabym rozwiązywać kogoś, kto zostawił nas w dżungli na
pastwę losu. Bez jedzenia i narzędzi i w ogóle.
-
Ooooj tam - Lewy wzruszył ramionami.
-
Słuchajcie, wie ktoś jak się woła na anakondę? - zapytała. -
Cip cip, kondziu? Taś taś? Wężu wężu? Bo nabrałam ochoty na
karmienie zwierzątek. Najlepiej Lewymi dupkami.
-
Pam, jesteś niehumanitarne - orzekł surowo Fred. - A jak wężu
zaszkodzi? I chory będzie na brzuch? Takie stężenie podłościa to
jest trujący!
-
Masz rację - zgodziła się Pam. - Nie będziemy męczyć
zwierzątek.
Freddie
bohatersko usunął zwłoki Johnny'ego, wrzucając je do rzeki, potem
zaś, na spółkę z Pammy przywlekli znokautowanych i związanych
byczków do ogniska. Odrobina dyplomacji, poparta kałaszem pozwoliła
ustalić że szef, czyli świeżo zmarły Johnny Bravo, zażądał,
aby reszta grupy przyjechała tu dopiero jutro w południe, chciał
bowiem spędzić kameralną noc z tymi dwoma debilami. A to oznacza,
że możemy tu zanocować, pożywić się i trochę odpocząć. Oby
jutro było lepsze.
___________________________________________________________________________---------
Dziękuję wam, kochani, za te wszystkie wspaniałe, inspirujące komentarze i zapraszam na kolejny rozdział, w którym dzieje się bardzo dużo. Mam nadzieję, że wam się spodoba :)
Martina
O Święty Jeżu na Bananie... Akcja, goni akcję. Anakonda o_O Jak ja nienawidzę węży a takie bydle pożerające człowieka, musi być obleśne w widoku. Brrrr
OdpowiedzUsuńCzy już pisałam, że Lewy to zgniły i tępy chujozo? Jeśli tak, to chętnie się powtórzę. Pam powinna mu obciąć klejnoty i przybić do najbliższego drzewa. Freddy jaki hiroł <3 To wyznanie miłości do Pam <3 Oni bardzo do siebie pasują i powinni być razem. No i na koniec męski i dzielny Wasylek, och uwielbiam go i wcale, ale to wcale nie powinien mieć wyrzutów sumienia w stosunku do tego kutasiny, co go zabił. Chociaż z drugiej strony, on jest wrażliwa człowieka, nie to co ten obszczydupski Lewy.
Czekam na kolejny rozdział!
Tyle się działo, że aż nie wiem od czego mam zacząć. Najbardziej w głowie utkwiła mi ta anakonda, cholera, aż mi się niedobrze zrobiło. Mam nadzieję, że do końca opowiadania nikt nie umrze (nie wliczając w to Lewodupca).
OdpowiedzUsuńCzekam na kolejny!
Matko Boska... Anakonda? Straszny gad :/ Nigdy w życiu bym nie wybrała do miejsc gdzie czają się anakondy:/ Normalnie :) Freddie, kocham Cię :D Cieszę, ze wyznał miłość Pammy, w końcu przejrzy na oczy jakim debilem jest Lewy. Wasyl po prostu zachował się jak należy :)
OdpowiedzUsuńCzekam na nn ;3
Pozdrawiam ;)
Jezu! Dziewczyno, to jest genialne! Nie wiem, co mam pisać najpierw, ale powiem Ci, że nieźle się strachu najadłam. Oprócz tego - no biedny Wasyl. Naprawdę biedny. Zabił świnię, a ma wyrzuty sumienia jakby człowieka ukatrupił.
OdpowiedzUsuńPam mnie coraz bardziej zadziwia. Ale oczywiście w tę pozytywną stronę. No i Fred też, jakżeby inaczej. Są niesamowici.
A Idgie niech wraca do siebie i niech nabiera sił, bo jest teraz potrzebna Wasylowi jak jeszcze nigdy wcześniej.
Buziaki :*