Rana
postrzałowa Freddiego okazała się szczęśliwie niegroźną
obcierką. Równie szczęśliwie zbiry mialy w łodzi coś w rodzaju
apteczki, co pozwoliło nam odkazić przynajmniej część świeżych
obrażeń. Fred zniósł opatrywanie mężnie, nie wydawszy nawet
pisku, a opatrywała go oczywiście Pammy.
Dwa
padalce, mimo głośnych protestów, zwłaszcza ze strony Lewego,
spędziły noc przywiązane do drzew. Nikt nie chciał ryzykować
kolejnej niespodzianki, a to, czy im wygodnie, nie obchodziło nas w
najmniejszym stopniu.
Umościliśmy
sobie posłania z liści, przy ognisku, tak, żeby dym odpędzał
komary, a przynajmniej ich część. Pammy ofiarnie wzięła pierwszą
wachtę (którą notabene pełniła siedząc z głową Freddiego na
kolanach), reszta zaś poszła spać.
Albo
udawać, że śpi.
-
Ej, komary mnie gryzą! - jęk Lewego spłoszył zapadłą w
obozowisku ciszę. - Zróbcie coś!
Jeden
z byczków, ułożonych w ładny stosik nieopodal zaklął po
hiszpańsku.
-
Ej, ludzie, jestem cały w bąblach, serio! - rozdarł się znów
Lewy. - Chcecie, żebym dostał tego paskudztwa co ona? - machnął
głową w moją stronę.
-
Chcemy - odparł uprzejmie Freddie z kolan Pam.
-
No wiecie... - od Lewandowskiego wionęło śmiertelną urazą.
-
Lewy, normalnie łza na rzęsie mi się trzęsie, kiedy myślę o
twoim ciężkim losie - burknęłam. - Stul dziób, bo cię
zaknebluję skarpetkami.
Chyba
się obraził do reszty, bo się wreszcie zamknął. W obozie zapadła
kompletna cisza, przerywana tylko trzaskaniem ognia, graniem żab w
rzece i przeciągłym kwileniem, rozbrzmiewającym co jakiś czas w
ciemnych otchłaniach dżungli.
Spałam
jednym okiem, mniej więcej tak, jak to robią matki karmiące,
drugim pilnując Wasyla. Zabicie Johnny'ego Bravo, obrona konieczna,
czy nie, sieknęło go dosyć mocno. Leżał obok mnie, zwinięty w
kłębek, z kolanami prawie pod brodą, oczy miał zamknięte, jakby
spał, ale wiedziałam, że tylko udaje. Pocałowałam go w czoło,
pogłaskałam jego rozwichrzone, ciemne włosy i porośnięty ciemną
szczeciną policzek, włożyłam dłoń w jego wielką, mocną łapę
i zapadłam w płytką drzemkę.
Po
jakimś czasie Wasyl też zasnął, o czym oznajmiły mi jakże
znajome odgłosy pracującego tartaku. Wyluzowałam się nieco,
wtuliłam w Wasilewskiego i też zasnęłam, tym razem na oboje oczu.
Płynęłam
na tratwie po wielkim, spowitym mgłą oceanie, mijając różne
przedmioty, zmieniające się w miarę jak się zbliżały. Coś było
najpierw żyrafą, a potem fortepianem, a potem stosem kokosów, ktoś
najpierw był miły, potem mi groził. Z mgły rozbrzmiewały różne
dźwięki, najpierw śpiewał kanarek, buczała syrena jakiegoś
statku, jakaś kobieta się śmiała, potem, stłumiona jak przez
watę, odezwała się "Moonlight Serenade" Glenna Millera.
Brzmiała trochę tak jakby ktoś umieścił adapter w bańce na
mleko, albo we wiadrze. Przepływające wokół mnie niewyraźne
kształty jęły się zmieniać w takt muzyki, niekiedy rozbłyskując
mętnymi, tęczowymi aureolami.
-
Klejnoty łatwo się gubią - oznajmił aksamitnym barytonem
krokodyl, który wynurzył się z mgły tuż obok mnie. Popłynął
dalej, machając łapą na pożegnanie i gnąc się w rytm muzyki, po
czym nagle okazało się, że to już nie krokodyl, tylko elf,
wzlatujący w białe tumany, przesłaniające niebo, na srebrzystych,
migotliwych skrzydłach.
Też
chciałam lecieć w ślad za nim. Para kolorowych skrzydeł
przepływała akurat obok mnie na desce i już byłam gotowa chwycić
je, gdy elf rzucił coś do wody.
To
coś chlupnęło mi pod nogami. To był błękitny diament, widziałam
jak opadał w mroczną toń, głębiej i glębiej. Schyliłam się,
chcąc go chwycić i wtedy miękki dźwięk klarnetu przeszedł w
ochrypłe wycie. Z wrażenia poleciałam głową w dół wprost do
wody...
...I
obudziłam się, siedząc przy ognisku, z liściami we włosach.
Wycie nie ustawało, ale to nie był żaden zwichrowany klarnet,
tylko Wasyl.
-
On śpi. Obudź jemu - rzekł z troską Freddie, który zdążył w
międzyczasie przejąć wartę.
Marcin
leżał na plecach, wyprężony, ryjąc piętami ziemię i krzycząc
w czarne niebo. Na jego twarzy malował się taki ból i taki szok,
że poczułam się jak przekręcona przez maszynkę do mięsa.
-
Wasyl - szepnęłam mu do ucha, głaszcząc go delikatnie po
ramieniu, na którym napinały się mięśnie jak stalowe liny. -
Obudź się. To tylko sen.
Krzyk
przeszedł w gardłowy, zdławiony jęk. Marcin zacisnął dłonie w
pięści, aż pobielały mu knykcie
-
To tylko głupi sen - szeptałam, tuląc jego śliskie od potu ciało.
- Tylko sen. Obudź się.
Otworzył
oczy, pełne strachu i bólu, po czym zerwał się do siadu, machając
rękami jak wiatrak. Ledwie uniknęłam ciosu łokciem w twarz,
cofając głowę w ostatniej chwili.
-
Już wszystko dobrze - przygarnęłam go do siebie. - Już...
-...mać
- wymamrotał. - Znowu mi się to śniło.
Objął
mnie kurczowo ramionami.
-
Co ci się śniło? - szepnęłam.
-
Nieważne - odpowiedział niewyraźnie. - Dobrze, że jesteś.
-
Jestem, jestem - odparłam. - Zawsze dla ciebie będę.
Powiedział
coś, czego nie zrozumiałam, prosto w moje włosy i przytulił mnie
tak mocno, że poczułam bicie jego serca, kóre miotało się w tej
potężnej piersi jak przerażony ptak.
-
Ciiiiii - mruknęłam, całując go w skroń. - Nie dam cię
skrzywdzić. Już dobrze...
Kołysałam
go i tuliłam jak dziecko, póki nie usnął.
Kiedy
się obudziłam, słońce dotykało już nieśmiałymi palcami
promieni dna lasu, rzucając złociste cętki na liście i ziemię.
Dzień był piękny, niebo błękitne, a dżugla kipiała radosnymi
głosami ptactwa.
-
Wstawaj, śpiochu - uśmiechnięta szeroko twarz Wasyla pojawiła się
znienacka nade mną. - Musimy się zwijać.
-
Juszszsz...- mruknęłam. Ciało wyraźnie odmawiało mi
posłuszeństwa, zdołałam jednak usiąść. Świat niebezpiecznie
zawirował mi przed oczyma.
-
Dobrze się czujesz? - zaniepokoił się Wasyl.
-
Niebałdzo - odparłam.
Kiedy
Marcin, Pammy i Freddie jedli śniadanie, ja tkwiłam zgięta w pół
niczym scyzoryk, walcząc z mdłościami. Uch, cholera, oby to nie
była tylko ta cała postać krwotoczna, myślałam.
Zmobilizowałam
się na tyle, żeby utrzymać swojego kałasza i kiedy odwiązali
tamtych dwóch nawet stałam prosto.
-
Jedno pytanko - rzekł Jones, rozcierając nadgarstki. - Gdzie mój
diament? Ten blond palant go zabrał, obszukaliście go?
Zgodnie
pokręciliśmy głowami.
-
On leżuje w rzeka, szukaj go jak chcesz - odparł Fred.
Żebyście
wiedzieli, obszukał, chociaż po nocy spędzonej w wodzie Johnny był
wzdęty i mało przyjemny dla oka. Dla nosa też. No ale Jones
odzyskał swój klejnot i raczył załadować dupsko na łódź.
Za
sterem zasiadła Pam, twierdząc, że zna się na tym najlepiej z nas
wszystkich.
-
Nie da się mieszkać na Florydzie i nie nauczyć się prowadzić
motorówki - oznajmiła. - Startowałam nawet w wyścigach, ale to
strasznie płoszyło facetów, więc przestałam.
Odbiliśmy
od brzegu, zostawiając na nim rozwiązanych byczków. Nie próbowali
walczyć, zestaw odbezpieczonych kałaszów, wymierzonych w różne
części ich ciał działał najwyraźniej deprymująco. Rozważaliśmy
przez chwilę, czy nie porzucić ich związanych, ale doszliśmy do
wniosku, że byłoby to nieludzkie, przecież w razie
niebezpieczeństwa nie mogliby uciekać, o obronie nawet nie mówiąc.
I
może to był błąd. Płynęliśmy sobie niezbyt szybko, bo rzeka do
żeglugi nie była zbyt przystosowana, w związku z czym jej koryto
jeżyło się przeszkodami w postaci zwalonych drzew i wielkich
połaci zielska, jakby stworzonego po to, by wkręcać się w śrubę,
trafiały się też często gęsto zakręty i mielizny.
-
Ponosajcie - odezwał się w pewnym momencie Fred. - Sól!
Jak
na komendę zaciągnęliśmy się powietrzem. Faktycznie, zapach
miało jakby słonawy i odrobinę rybny. Najwyraźniej zbliżalimy
się już do ujścia, a tym samym do oceanu.
-
Jesteśmy prawie urato... - zaczęłam.
W
tym momencie nad głową świsnęła mi kula, a huk wystrzału
przetoczył się nad rzeką jak grom, odbijając się od drzew.
-
Padnij! - wrzasnął Wasyl, przygniatając mnie swym ciałem do dna
łodzi. Pammy rozpłaszczyła się nad sterem, Freddie natomiast
usiłował ją zasłaniać sobą, waląc przy tym niechcący łokciem
w głowę przycupniętego na dnie Lewego. Zdaje się, że deptał
również po Jonesie.
Zza
zakrętu wypadła z jazgotem silnika motorówka, identyczna jak
nasza, bez reszty wypełniona byczkami w czerni i bronią palną. Z
wściekłością wypisaną na gębach łoili w naszą stronę z
kałaszy, aż się woda kotłowała wokół łodzi, a w powietrzu
fruwały drzazgi z burt.
-
Ruda, zabierz głowę, będę strzelał - oznajmił Wasyl.
-
Też mam kałasza - przypomniałam.
Zrozumiał
bezbłędnie, przesunął się kawałek, żeby zrobić mi miejsce i
po chwili pruliśmy oboje w ścigającą nas łódź.Jeden z byczków
złapał się nagle za ramię, z którego tryskała krew, upuścił
przy tym swoją spluwę do wody, po czym osunął się pod nogi
kumpli.
-
Trafiony! - wrzasnęłam obłąkańczo. Przybiliśmy sobie z Wasylem
piątkę, tymczasem wściekli gangsterzy wzmogli ogień jeszcze
bardziej. Odpowiedzieliśmy im z równą zaciekłością, waląc po
kolanach (kolejny wyeliminowany) burtach i czym popadło, natomiast
Pammy dusiła gaz do dechy. Drzewa po bokach zamieniły się w
rozmazane smugi, pędzące do tyłu z jakąś obłąkaną szybkością,
strzelanina trwała, aż zaczęłam się niepokoić, że się
wyprztykamy z amunicji lada chwila i będziemy mogli obrzucać wrogów
co najwyżej brzydkimi wyrazami. Wasyl miał wprawdzie imponujący
leksykon, ja też nie byłam od macochy, ale to mogło nie
wystarczyć.
Palec
zaczął mi drętwieć na spuście, a ramię, o które opierałam
kolbę rozbolało mnie jak diabli, gdy nagle przednia szyba tamtej
motorówki zamieniła się w srebrzystą pajęczynę, w jednym
miejscu dobrze nasączoną szkarłatem, łódź gwałtownie skręciła
w bok, wyskoczyła w górę, błyskając bielą burt w efektownym
piruecie, po czym zwaliła się z hukiem do wody, gubiąc w trakcie
całą załogę. Nie wiem, czy którykolwiek z nich przeżył to
lądowanie awaryjne.
-
Pammy, zwolnij! - krzyknął Wasyl, szczerząc zębiska w triumfalnym
usmiechu. - Już po nich!
Świat
po bokach zwolnił i zaczął nabierać ostrości, gdy nastąpiła
katastrofa. Parszywy Jones sięgnął znienacka po koło sterowe,
odpychając Pam i wyrzucając Freda za burtę.
-
Ty skurwysynu! - wrzasnęła Pam, po czym z całej siły ugryzła go
w rękę, tuż nad nadgarstkiem.
Zerwali
się równocześnie, Wasyl i Lewy, ten pierwszy potknął się i
poleciał głową naprzód, ten drugi szarpnął Pammy za włosy,
odrywając od Jonesa i uderzył ją pięścią w twarz. Łodzią
zatrzęsło i z impetem władowaliśmy się na mieliznę, ryjąc
dziobem w błocie.
Wyleciałam
z łodzi jak z katapulty, lądując na łasze wśród efektownych
rozbryzgów błotnistej wody. Przez chwilę leżałam na plecach,
patrząc w błękit nieba i próbując ustalić, czy jeszcze żyję.
Żyłam.
Kałasznikow, nie wiem czy mój, czy Wasyla, zaplątał mi się taśmą
w stopy. Odplątałam go nie bez wysiłku i wstałam. W błocie
niedaleko gmerali się Pammy i Lewy, Jones zmierzał na czworakach w
stronę łodzi, nigdzie nie widziałam jednak Freda, ani Marcina.
-
Kurrrrrwa - ogłosiłam gromko i po polsku.
-
Jego mać - odpowiedziało mi z wnętrza krypy.
Duch
Usaina Bolta we mnie chyba wstąpił, bo ruszyłam w stronę
motorówki, tkwiącej krzywo na brzegu łachy takim sprintem jak
jeszcze nigdy w życiu. Wyprzedziłam Jonesa, który zdołał już
wstać na nogi i dopadłam łodzi, niemal wlatując do środka łbem
naprzód.
Wasyl
leżał na dnie, trzymając się oburącz za głowę, między palcami
zaś ciekła mu krew. Rozejrzałam się, wyciągnęłam spod rufy
moją torebkę, z niej jakąś szmatę i przystąpiłam do
opatrywania mojego rycerza. Rozciął sobie czoło, dosyć paskudnie.
-
Wypierdalać stąd! - ryknął mi nad głową Jones.
Przerwałam
na moment owijanie głowy Wasyla, sięgnęłam po wiszącego na
ramieniu kałasza i podetknęłam lufę Jonesowi pod nos.
-
Co powiedziałeś? - zapytałam lodowato.
Uśmiechnął
się szyderczo.
-
Nie strzelisz - powiedział. - Nie z tak bliska.
-
Chcesz się założyć? - zapytałam. Facet bardzo mocno pracował na
to, żebym pragnęła wręcz do niego strzelić.
-
Nie strzelisz - wyszczerzył się w szerokim uśmiechu. - No już,
naciśnij spust!
Nie
mogłam. No cholera, nie mogłam.
-
Ona może nie strzeli - rzekł Wasyl, wynurzając się z łodzi, z
kałaszem w ręku. - Ale ja owszem. Wiesz o tym.
Jones
popatrzył na niego i się zawahał. Marcin z ponurą miną i twarzą
umazaną krwią sprawiał wrażenie typa, przy którym John Rambo to
niewinny pisklak.
-
Nie no, stary, ja tylko żartowałem - zaśmiał się Jones
niepewnie.
Wasyl
przeładował kałasza ze szczękiem.
-
Właśnie znudziło mi się twoje towarzystwo - oznajmił.
-
Nie no, stary, nie zabijaj mnie, możemy się podzielić forsą! -
kwiknął Jones, cofając się jeszcze bardziej. Wyciągnął z
kieszeni diament. - Patrz, to kupa forsy!
Marcin
nacisnął na spust. Rząd nagle powtałych otworów w ziemi
wytrysnął piaskiem u stóp Jonesa. Ten odwrócił się, chcąc
uciekać i wyłożył się jak długi, wypuszczając z dłoni
klejnot. Połykując wesoło w świetle słońca wielki diament
potoczył się w stronę wody, odbił się od leżącej mu na drodze
gałęzi i lśniąc jak gwiazda przeleciał w powietrzu spory
kawałek, by wylądować na liściu wielkiej wodnej rośliny, tuż
przy brzegu rzeki.
-
Mój skarb! - wrzasnął Jones, zrywając się. Twarz miał
wykrzywioną w okropnym grymasie. - Mój najdroższy!
-
Czy ktoś widział Freddiego? - znękany, przerażony głos Pam
oderwał naszą uwagę od Jonesa. - Nic mu nie jest?
-
Cholera, wyleciał za burtę - Marcin uniósł rękę, chcąc się
podrapać po głowie, ale się zreflektował. - Jones go wypchnął
chyba. Widział go ktoś potem?
-
Nie widziałam - odparłam.
-
Ja też nie - mruknął Lewy, wytrząsając błoto z włosów. -
Cholera, jak ja wyglądam!
-
Freddie! - wrzasnęła Pam, rozglądając się dookoła. - Freddie,
gdzie jesteś?!
Pomogłam
Wasylowi wyleźć z łodzi i zaczęliśmy szukać. Lewy demonstrował
focha monstre, a Jones klęczał na brzegu łachy i wpatrywał się w
niedostępny klejnot, co sprawiało wrażenie, jakby się do niego
modlił.
-
Fred! - zawyła Pammy i zaczęła szlochać. - Frederick Thenardier,
nie waż się zginąć, draniu! Przeciez ja cię kocham!
Objęłam
ją i przytuliłam, klepiąc delikatnie po plecach, a ona zanosiła
się rozpaczliwym płaczem.
-
Głupia byłam, nie chciałam go zauważyć, jaki jest cudowny, jak
bardzo mnie kocha, a teraz kiedy już wiem, jego nie ma - szlochała.
- Nie ma! Straciłam go!
-
Nie tak szybko - powiedział Wasyl. - Patrzcie, dziewczyny, tam!
Wskazał
punkt w zielonkawych odmętach rzeki, w górę od naszej łachy. Ten
punkt, odcinający się bielą od otaczającej go wody, to była
głowa pływaka.
-
Freeeeeeeeeeeeeeeed! - wrzasnęła Pammy podskakując jak
cheerleaderka. - Freddie, kochany mój!
Fred
płynął, zagarniając ramionami wodę, płynął tak, że gdyby
ktoś mierzył mu oficjalnie czas, to ani chybi padłby jakiś
rekord. Na pewno Wenezueli, a może nawet świata.
Po
chwili stał już na brzegu łachy, opierając ręce na kolanach i
dysząc ciężko ze zmęczenia.
-
Freddie, nic ci nie jest? Nie jesteś ranny? Freddie, ja się tak
martwiłam strasznie, ja myślałam, że już po tobie... - Pammy
dopadła go i zalała potokiem wymowy.
-
Jedna chwila, cherie - rzekł przytrzymując jej dłonie
delikatnie.
Potem
spojrzał na Lewego, takim wzrokiem, jakiego jeszcze nigdy u
spokojnego Freda nie widziałam. To był, nie da się tego opisać
inaczej, wzrok wojownika, szukającego zemsty.
-
Ty - rzekł Fred, a zabrzmiało to niczym trzaśnięcie bicza. -
Uniosłeś na Pam swoje śmierdzące łapa.
-
Odpierdol się - odparł Lewy, z właściwą sobie uprzejmością.
-
Uderzyłeś ją - Freddie nie miał zamiaru odpuścić. - Nikt nie
bije Pam, kiedy ja jestem, rozumisz? Teraz ty za to płacisz.
Lewy
zaczął się histerycznie śmiać, trzymając się za brzuch i
przytupując z uciechy nogami.
-
Chcesz się ze mną bić? - kwiczał. - A to dobre, dawno chyba
wpierdolu nie dostałeś!
Z
głośnym trzaskiem otwarta dłoń Freda wylądowała na twarzy
Lewego.
-
Naprawdę chcesz się bić - Lewandowski uniósł pięści w górę.
- No to chodź.
-
Zrób coś! - szarpnęłam Wasyla za rękę. - Lewy przecież Freda
zatłucze!
Coś
zrobił, owszem, mianowicie objął mnie ramieniem.
-
Spokojnie, rudasku - rzekł wprost w moje ucho. Nie widziałam jego
twarzy, ale byłam pewna, że się uśmiecha. - Fred sobie poradzi.
-
Poradzi?! Oszalałeś? - zaprotestowałam, przewidując jatkę i to
jednostronną.
-
Cii. Patrz.
Fred
i Lewy tańczyli wokół siebie z uniesionymi pięściami. Wreszcie
Lewy uderzył i jego pięść trafiła w pustkę, Fred bowiem wykonał
zgrabny unik. Lewandowski spojrzał ze zdziwieniem na przeciwnika,
spróbował jeszcze raz i znowu bezskutecznie.
A
potem Fred z całą siłą, na jaką było go stać, trzasnął
Lewego sierpowym w szczękę, po czym zanim Lewy zdążył się
zdziwić, poprawił prostym z drugiej strony.
Lewandowski
utrzymał się na nogach, ale potrząsał głową, widocznie
zamroczony ciosami. Uderzył ponownie, tym razem trafił Freddiego w
szczękę, w odpowiedzi jednak dostał dyszla w żołądek, kolejnego
sierpowego w twarz, prostego w nos i haka w podbródek.
I
zwalił się jak podcięte drzewo gębą w piach.
-
Nie dotykaj Pam więcej, upadlino ty - Fred splunął tuż obok jego
głowy.
-
Och Freddie... - jęknęła Pam, rzucając mu się na szyję.
-
Jak on to... skąd ty wiedziałeś? - spojrzałam na Wasyla,
szczerzącego się w szerokim, drapieżnym uśmiechu.
-
Trenował ze mną, nie? - odpowiedział. - Wzbogaciłem mu trening o
elementy boksu. Okazał się wyjątkowo pojętnym uczniem.
-
No nie da się ukryć - westchnęłam, patrząc na sponiewieraną
rzetelnie kupkę nieszczęścia, która jeszcze przed chwilą była
aroganckim Lewym.
Zwycięski
Fred ujął twarz Pammy w obie dłonie.
-
Jak spływałem, to ja słyszałem, ty krzyczałaś do mnie - rzekł
miękko. - Powiesz mi jeszcze raz?
-
Kocham cię - powiedziała poważnie. - Kocham cię, Fredericku
Thenardier.
-
Ja ciebie też, Pam - odparł, po czym wziął się z zadziwiającym
wigorem, za całowanie jej ust.
Odwróciłam
się taktownie i spojrzałam na Wasyla. Nie patrzył na nich, patrzył
na mnie, uśmiechając się tym swoim promiennym, pięknym uśmiechem.
-
No co, niedźwiedziu? - zapytałam, przytulając się. - Płyniemy do
domu?
-
Płyniemy - odparł.
Zaniósł
półprzytomnego Lewego do łodzi, po czym jął oceniać jak głęboko
motorówka utkwiła w piachu.
-
My musimy pływać stąd - rzekł Fred, oderwawszy się, nie bez
wysiłku, od Pammy. - One dużo krwie nabrudziły do rzeka, martwe
mafiozy tam.
Wzdrygnęliśmy
się zgodnie na myśl o tych wszystkich zębatych stworach, które
mogą, zwabione zapachem krwi, zameldować się na obiad, na którym
moglibyśmy wystąpić jako danie główne.
Zaczęliśmy
w dzikim pośpiechu okopywać dziób łodzi, próbując ją i nas
uwolnić z pułapki, jaką była łacha na rzece. Woda wpływała
nam pod ręce, którymi kopaliśmy, bo łopat przecież nie było.
-
Fred, pchamy! - skomenderował Wasyl. - I rrrraaaz! I dwwwaaa! I....!
Motorówka
jakby drgnęła. Pam i ja kopałyśmy niczym teriery, wyrzucając
błoto za siebie.
-
I rrrrrraaaz! I dwwwaaa! I...!
Obejrzałam
się niespokojnie, bo wydało mi się, że złowiłam kątem oka
jakiś ruch w wodzie.
-
I rrrraz!
Jones
zerwał się z klęczek i runął do wody, płynąc rozpaczliwym
kraulem w stronę brzegu i kołyszącego się przy nim liścia ze
skarbem. Ładny kawałek miał do przepłynięcia, ale zrobił to w
rekordowym tempie. Chwycił diament, rozejrzał się i zmartwiał.
Kilkanaście
metrów od niego z wody wyglądały żółte oczka kajmana. Reszta
zwierzęcia była skryta pod wodą, gdy ślepia taksowały
przydatność konsumpcyjną Jonesa.
Wrzasnął
głośno i zaczął wspinać się na brzeg, będący zbitym i wysokim
kłębem splątanych korzeni drzew.
I
śliskim.
Stopy
Jonesa omsknęły się raz i drugi, zamajtały nad powierzchnią
wody. Wolną ręką chwycił kępę trawy, złapał oparcie pod jedną
stopą i zaczął się podciągać, tymczasem kajman znalazł się
dokładnie pod nim.
Trawa,
kórej przytrzymywał się Jones, najzwyczajniej w świecie się
urwała.
-
Puść to! - wrzasnął Wasyl. - Puść diament! Puść to kurestwo!
Nie
puścił, grzebnął za to rozpaczliwie wolną ręką, szukając
oparcia i opsnął się w dół. W tym momencie gad wystrzelił
pionowo z wody i złapał Jonesa za tyłek. Jones wrzasnął
przeraźliwie, Pammy chwyciła za kałasza leżącego w łodzi,
nacisnęła spust...
I
nic. Rozległo się tylko ciche cyknięcie.
Kajman
z Jonesem w paszczy opadł z powrotem w wodę, okręcił się kilka
razy wokół własnej osi, błyskając jasnym brzuchem. W kipieli
mignęły nam ręce i nogi Jonesa, potem gad wciągnął go pod wodę
i wszystko znieruchomiało.
-
Pchaaaaaaaaaaaać! - rozdarł się Wasyl. Naparli obaj z Fredem na
łódź, ze zmrużonymi z wysiłku oczyma, zaciśniętymi szczękami
i mięśniami napiętymi jak postronki. Wparłyśmy się w burty obok
nich i stał się cud.
Łódź
drgnęła i powoli zsunęła się do wody.
Wskoczyliśmy
do środka w tempie straży pożarnej, nieledwie rozdeptując
leżącego na dnie Lewego. Pammy drżącymi dłońmi przekręciła
kluczyk w stacyjce.
Cisza.
Spróbowała
jeszcze raz i jeszcze, wreszcie silnik niechętnie zaskoczył,
krztusząc się zrazu i parskając.
I
odpłynęliśmy. Wiecie? Odpłynęliśmy, teraz, kiedy piszę te
słowa, korzystając z resztek dziennego światła (i własnej
przytomności, bo czuję, że mi gorączka startuje w górę),
jesteśmy już na pełnym morzu, a plaża na której spędziliśmy
tyle pięknych, dziwnych i strasznych chwil, została daleko za nami.
Co będzie dalej?
Nie
wiem.
Wiem
tylko, że znowu trzęsą mną dreszcze. Więc wybaczcie, kończę
pisanie, bo muszę się przytulić do mojego niedźwiedzia.
______________________________________________________________________________
Zbliżamy się już do końca tej opowieści, ale nie martwcie się, mam już w zanadrzu następną. :) Mam nadzieję, że ten rozdział również wam się spodoba :)
Martina
Zbliżamy się już do końca tej opowieści, ale nie martwcie się, mam już w zanadrzu następną. :) Mam nadzieję, że ten rozdział również wam się spodoba :)
Martina
Świetnie, że udało im się wydostać. Mam teraz nadzieję, że szczęśliwie dopłyną do stałego lądu.
OdpowiedzUsuńNo no, nie wiedziałam, że Fred jest tak uzdolniony. Bardzo dobrze, że obił Lewemu japę, należało mu się. Burak, jak on w ogóle mógł podnieść rękę na Pam? Jakoś nie szkoda mi Jonesa tak się napalił na ten diament jak by był wszystkim.
OdpowiedzUsuńSzkoda, że zbliżamy się już do końca, no ale cóż, przynajmniej pozostaje czekać na kolejne opowiadanie :D
No w końcu!! Cieszę się, że wydostali! Freddie pobił Lewego? I bardzo dobrze! Zasłużył na to :) Mam nadzieję, że dopłyną szczęśliwie :)
OdpowiedzUsuńCzekam na nn ;3
Pozdrawiam :*
Freddy mój hiroł! Jak ja się ciesze,że Lewatywa dostał od niego wpierdol. Jones dostał to,na co zasłużył. W końcu wracają do cywilizacji a Lewy dostanie za swoje :-P Czekam na NN :-)
OdpowiedzUsuńFred jest niesamowity. Kto by się po nim takich rzeczy spodziewał jeszcze jakiś czas temu?
OdpowiedzUsuńOj trup siał się gęsto tym razem ale cóż... Nie mieli wyjścia, a Jones sam sobie był winny. I tyle.
Teraz pozostaje tylko pytanie - gdzie dopłyną? Czy uda się im dostać do jakiejś względnej cywilizacji? Coś czuję, że nie będzie łatwo.
pozdrowionka ;)