piątek, 23 sierpnia 2013

Dzień siedemnasty

Rana postrzałowa Freddiego okazała się szczęśliwie niegroźną obcierką. Równie szczęśliwie zbiry mialy w łodzi coś w rodzaju apteczki, co pozwoliło nam odkazić przynajmniej część świeżych obrażeń. Fred zniósł opatrywanie mężnie, nie wydawszy nawet pisku, a opatrywała go oczywiście Pammy.
Dwa padalce, mimo głośnych protestów, zwłaszcza ze strony Lewego, spędziły noc przywiązane do drzew. Nikt nie chciał ryzykować kolejnej niespodzianki, a to, czy im wygodnie, nie obchodziło nas w najmniejszym stopniu.
Umościliśmy sobie posłania z liści, przy ognisku, tak, żeby dym odpędzał komary, a przynajmniej ich część. Pammy ofiarnie wzięła pierwszą wachtę (którą notabene pełniła siedząc z głową Freddiego na kolanach), reszta zaś poszła spać.
Albo udawać, że śpi.
- Ej, komary mnie gryzą! - jęk Lewego spłoszył zapadłą w obozowisku ciszę. - Zróbcie coś!
Jeden z byczków, ułożonych w ładny stosik nieopodal zaklął po hiszpańsku.
- Ej, ludzie, jestem cały w bąblach, serio! - rozdarł się znów Lewy. - Chcecie, żebym dostał tego paskudztwa co ona? - machnął głową w moją stronę.
- Chcemy - odparł uprzejmie Freddie z kolan Pam.
- No wiecie... - od Lewandowskiego wionęło śmiertelną urazą.
- Lewy, normalnie łza na rzęsie mi się trzęsie, kiedy myślę o twoim ciężkim losie - burknęłam. - Stul dziób, bo cię zaknebluję skarpetkami.
Chyba się obraził do reszty, bo się wreszcie zamknął. W obozie zapadła kompletna cisza, przerywana tylko trzaskaniem ognia, graniem żab w rzece i przeciągłym kwileniem, rozbrzmiewającym co jakiś czas w ciemnych otchłaniach dżungli.
Spałam jednym okiem, mniej więcej tak, jak to robią matki karmiące, drugim pilnując Wasyla. Zabicie Johnny'ego Bravo, obrona konieczna, czy nie, sieknęło go dosyć mocno. Leżał obok mnie, zwinięty w kłębek, z kolanami prawie pod brodą, oczy miał zamknięte, jakby spał, ale wiedziałam, że tylko udaje. Pocałowałam go w czoło, pogłaskałam jego rozwichrzone, ciemne włosy i porośnięty ciemną szczeciną policzek, włożyłam dłoń w jego wielką, mocną łapę i zapadłam w płytką drzemkę.
Po jakimś czasie Wasyl też zasnął, o czym oznajmiły mi jakże znajome odgłosy pracującego tartaku. Wyluzowałam się nieco, wtuliłam w Wasilewskiego i też zasnęłam, tym razem na oboje oczu.
Płynęłam na tratwie po wielkim, spowitym mgłą oceanie, mijając różne przedmioty, zmieniające się w miarę jak się zbliżały. Coś było najpierw żyrafą, a potem fortepianem, a potem stosem kokosów, ktoś najpierw był miły, potem mi groził. Z mgły rozbrzmiewały różne dźwięki, najpierw śpiewał kanarek, buczała syrena jakiegoś statku, jakaś kobieta się śmiała, potem, stłumiona jak przez watę, odezwała się "Moonlight Serenade" Glenna Millera. Brzmiała trochę tak jakby ktoś umieścił adapter w bańce na mleko, albo we wiadrze. Przepływające wokół mnie niewyraźne kształty jęły się zmieniać w takt muzyki, niekiedy rozbłyskując mętnymi, tęczowymi aureolami.
- Klejnoty łatwo się gubią - oznajmił aksamitnym barytonem krokodyl, który wynurzył się z mgły tuż obok mnie. Popłynął dalej, machając łapą na pożegnanie i gnąc się w rytm muzyki, po czym nagle okazało się, że to już nie krokodyl, tylko elf, wzlatujący w białe tumany, przesłaniające niebo, na srebrzystych, migotliwych skrzydłach.
Też chciałam lecieć w ślad za nim. Para kolorowych skrzydeł przepływała akurat obok mnie na desce i już byłam gotowa chwycić je, gdy elf rzucił coś do wody.
To coś chlupnęło mi pod nogami. To był błękitny diament, widziałam jak opadał w mroczną toń, głębiej i glębiej. Schyliłam się, chcąc go chwycić i wtedy miękki dźwięk klarnetu przeszedł w ochrypłe wycie. Z wrażenia poleciałam głową w dół wprost do wody...
...I obudziłam się, siedząc przy ognisku, z liściami we włosach. Wycie nie ustawało, ale to nie był żaden zwichrowany klarnet, tylko Wasyl.
- On śpi. Obudź jemu - rzekł z troską Freddie, który zdążył w międzyczasie przejąć wartę.
Marcin leżał na plecach, wyprężony, ryjąc piętami ziemię i krzycząc w czarne niebo. Na jego twarzy malował się taki ból i taki szok, że poczułam się jak przekręcona przez maszynkę do mięsa.
- Wasyl - szepnęłam mu do ucha, głaszcząc go delikatnie po ramieniu, na którym napinały się mięśnie jak stalowe liny. - Obudź się. To tylko sen.
Krzyk przeszedł w gardłowy, zdławiony jęk. Marcin zacisnął dłonie w pięści, aż pobielały mu knykcie
- To tylko głupi sen - szeptałam, tuląc jego śliskie od potu ciało. - Tylko sen. Obudź się.
Otworzył oczy, pełne strachu i bólu, po czym zerwał się do siadu, machając rękami jak wiatrak. Ledwie uniknęłam ciosu łokciem w twarz, cofając głowę w ostatniej chwili.
- Już wszystko dobrze - przygarnęłam go do siebie. - Już...
-...mać - wymamrotał. - Znowu mi się to śniło.
Objął mnie kurczowo ramionami.
- Co ci się śniło? - szepnęłam.
- Nieważne - odpowiedział niewyraźnie. - Dobrze, że jesteś.
- Jestem, jestem - odparłam. - Zawsze dla ciebie będę.
Powiedział coś, czego nie zrozumiałam, prosto w moje włosy i przytulił mnie tak mocno, że poczułam bicie jego serca, kóre miotało się w tej potężnej piersi jak przerażony ptak.
- Ciiiiii - mruknęłam, całując go w skroń. - Nie dam cię skrzywdzić. Już dobrze...
Kołysałam go i tuliłam jak dziecko, póki nie usnął.
Kiedy się obudziłam, słońce dotykało już nieśmiałymi palcami promieni dna lasu, rzucając złociste cętki na liście i ziemię. Dzień był piękny, niebo błękitne, a dżugla kipiała radosnymi głosami ptactwa.
- Wstawaj, śpiochu - uśmiechnięta szeroko twarz Wasyla pojawiła się znienacka nade mną. - Musimy się zwijać.
- Juszszsz...- mruknęłam. Ciało wyraźnie odmawiało mi posłuszeństwa, zdołałam jednak usiąść. Świat niebezpiecznie zawirował mi przed oczyma.
- Dobrze się czujesz? - zaniepokoił się Wasyl.
- Niebałdzo - odparłam.
Kiedy Marcin, Pammy i Freddie jedli śniadanie, ja tkwiłam zgięta w pół niczym scyzoryk, walcząc z mdłościami. Uch, cholera, oby to nie była tylko ta cała postać krwotoczna, myślałam.
Zmobilizowałam się na tyle, żeby utrzymać swojego kałasza i kiedy odwiązali tamtych dwóch nawet stałam prosto.
- Jedno pytanko - rzekł Jones, rozcierając nadgarstki. - Gdzie mój diament? Ten blond palant go zabrał, obszukaliście go?
Zgodnie pokręciliśmy głowami.
- On leżuje w rzeka, szukaj go jak chcesz - odparł Fred.
Żebyście wiedzieli, obszukał, chociaż po nocy spędzonej w wodzie Johnny był wzdęty i mało przyjemny dla oka. Dla nosa też. No ale Jones odzyskał swój klejnot i raczył załadować dupsko na łódź.
Za sterem zasiadła Pam, twierdząc, że zna się na tym najlepiej z nas wszystkich.
- Nie da się mieszkać na Florydzie i nie nauczyć się prowadzić motorówki - oznajmiła. - Startowałam nawet w wyścigach, ale to strasznie płoszyło facetów, więc przestałam.
Odbiliśmy od brzegu, zostawiając na nim rozwiązanych byczków. Nie próbowali walczyć, zestaw odbezpieczonych kałaszów, wymierzonych w różne części ich ciał działał najwyraźniej deprymująco. Rozważaliśmy przez chwilę, czy nie porzucić ich związanych, ale doszliśmy do wniosku, że byłoby to nieludzkie, przecież w razie niebezpieczeństwa nie mogliby uciekać, o obronie nawet nie mówiąc.
I może to był błąd. Płynęliśmy sobie niezbyt szybko, bo rzeka do żeglugi nie była zbyt przystosowana, w związku z czym jej koryto jeżyło się przeszkodami w postaci zwalonych drzew i wielkich połaci zielska, jakby stworzonego po to, by wkręcać się w śrubę, trafiały się też często gęsto zakręty i mielizny.
- Ponosajcie - odezwał się w pewnym momencie Fred. - Sól!
Jak na komendę zaciągnęliśmy się powietrzem. Faktycznie, zapach miało jakby słonawy i odrobinę rybny. Najwyraźniej zbliżalimy się już do ujścia, a tym samym do oceanu.
- Jesteśmy prawie urato... - zaczęłam.
W tym momencie nad głową świsnęła mi kula, a huk wystrzału przetoczył się nad rzeką jak grom, odbijając się od drzew.
- Padnij! - wrzasnął Wasyl, przygniatając mnie swym ciałem do dna łodzi. Pammy rozpłaszczyła się nad sterem, Freddie natomiast usiłował ją zasłaniać sobą, waląc przy tym niechcący łokciem w głowę przycupniętego na dnie Lewego. Zdaje się, że deptał również po Jonesie.
Zza zakrętu wypadła z jazgotem silnika motorówka, identyczna jak nasza, bez reszty wypełniona byczkami w czerni i bronią palną. Z wściekłością wypisaną na gębach łoili w naszą stronę z kałaszy, aż się woda kotłowała wokół łodzi, a w powietrzu fruwały drzazgi z burt.
- Ruda, zabierz głowę, będę strzelał - oznajmił Wasyl.
- Też mam kałasza - przypomniałam.
Zrozumiał bezbłędnie, przesunął się kawałek, żeby zrobić mi miejsce i po chwili pruliśmy oboje w ścigającą nas łódź.Jeden z byczków złapał się nagle za ramię, z którego tryskała krew, upuścił przy tym swoją spluwę do wody, po czym osunął się pod nogi kumpli.
- Trafiony! - wrzasnęłam obłąkańczo. Przybiliśmy sobie z Wasylem piątkę, tymczasem wściekli gangsterzy wzmogli ogień jeszcze bardziej. Odpowiedzieliśmy im z równą zaciekłością, waląc po kolanach (kolejny wyeliminowany) burtach i czym popadło, natomiast Pammy dusiła gaz do dechy. Drzewa po bokach zamieniły się w rozmazane smugi, pędzące do tyłu z jakąś obłąkaną szybkością, strzelanina trwała, aż zaczęłam się niepokoić, że się wyprztykamy z amunicji lada chwila i będziemy mogli obrzucać wrogów co najwyżej brzydkimi wyrazami. Wasyl miał wprawdzie imponujący leksykon, ja też nie byłam od macochy, ale to mogło nie wystarczyć.
Palec zaczął mi drętwieć na spuście, a ramię, o które opierałam kolbę rozbolało mnie jak diabli, gdy nagle przednia szyba tamtej motorówki zamieniła się w srebrzystą pajęczynę, w jednym miejscu dobrze nasączoną szkarłatem, łódź gwałtownie skręciła w bok, wyskoczyła w górę, błyskając bielą burt w efektownym piruecie, po czym zwaliła się z hukiem do wody, gubiąc w trakcie całą załogę. Nie wiem, czy którykolwiek z nich przeżył to lądowanie awaryjne.
- Pammy, zwolnij! - krzyknął Wasyl, szczerząc zębiska w triumfalnym usmiechu. - Już po nich!
Świat po bokach zwolnił i zaczął nabierać ostrości, gdy nastąpiła katastrofa. Parszywy Jones sięgnął znienacka po koło sterowe, odpychając Pam i wyrzucając Freda za burtę.
- Ty skurwysynu! - wrzasnęła Pam, po czym z całej siły ugryzła go w rękę, tuż nad nadgarstkiem.
Zerwali się równocześnie, Wasyl i Lewy, ten pierwszy potknął się i poleciał głową naprzód, ten drugi szarpnął Pammy za włosy, odrywając od Jonesa i uderzył ją pięścią w twarz. Łodzią zatrzęsło i z impetem władowaliśmy się na mieliznę, ryjąc dziobem w błocie.
Wyleciałam z łodzi jak z katapulty, lądując na łasze wśród efektownych rozbryzgów błotnistej wody. Przez chwilę leżałam na plecach, patrząc w błękit nieba i próbując ustalić, czy jeszcze żyję.
Żyłam. Kałasznikow, nie wiem czy mój, czy Wasyla, zaplątał mi się taśmą w stopy. Odplątałam go nie bez wysiłku i wstałam. W błocie niedaleko gmerali się Pammy i Lewy, Jones zmierzał na czworakach w stronę łodzi, nigdzie nie widziałam jednak Freda, ani Marcina.
- Kurrrrrwa - ogłosiłam gromko i po polsku.
- Jego mać - odpowiedziało mi z wnętrza krypy.
Duch Usaina Bolta we mnie chyba wstąpił, bo ruszyłam w stronę motorówki, tkwiącej krzywo na brzegu łachy takim sprintem jak jeszcze nigdy w życiu. Wyprzedziłam Jonesa, który zdołał już wstać na nogi i dopadłam łodzi, niemal wlatując do środka łbem naprzód.
Wasyl leżał na dnie, trzymając się oburącz za głowę, między palcami zaś ciekła mu krew. Rozejrzałam się, wyciągnęłam spod rufy moją torebkę, z niej jakąś szmatę i przystąpiłam do opatrywania mojego rycerza. Rozciął sobie czoło, dosyć paskudnie.
- Wypierdalać stąd! - ryknął mi nad głową Jones.
Przerwałam na moment owijanie głowy Wasyla, sięgnęłam po wiszącego na ramieniu kałasza i podetknęłam lufę Jonesowi pod nos.
- Co powiedziałeś? - zapytałam lodowato.
Uśmiechnął się szyderczo.
- Nie strzelisz - powiedział. - Nie z tak bliska.
- Chcesz się założyć? - zapytałam. Facet bardzo mocno pracował na to, żebym pragnęła wręcz do niego strzelić.
- Nie strzelisz - wyszczerzył się w szerokim uśmiechu. - No już, naciśnij spust!
Nie mogłam. No cholera, nie mogłam.
- Ona może nie strzeli - rzekł Wasyl, wynurzając się z łodzi, z kałaszem w ręku. - Ale ja owszem. Wiesz o tym.
Jones popatrzył na niego i się zawahał. Marcin z ponurą miną i twarzą umazaną krwią sprawiał wrażenie typa, przy którym John Rambo to niewinny pisklak.
- Nie no, stary, ja tylko żartowałem - zaśmiał się Jones niepewnie.
Wasyl przeładował kałasza ze szczękiem.
- Właśnie znudziło mi się twoje towarzystwo - oznajmił.
- Nie no, stary, nie zabijaj mnie, możemy się podzielić forsą! - kwiknął Jones, cofając się jeszcze bardziej. Wyciągnął z kieszeni diament. - Patrz, to kupa forsy!
Marcin nacisnął na spust. Rząd nagle powtałych otworów w ziemi wytrysnął piaskiem u stóp Jonesa. Ten odwrócił się, chcąc uciekać i wyłożył się jak długi, wypuszczając z dłoni klejnot. Połykując wesoło w świetle słońca wielki diament potoczył się w stronę wody, odbił się od leżącej mu na drodze gałęzi i lśniąc jak gwiazda przeleciał w powietrzu spory kawałek, by wylądować na liściu wielkiej wodnej rośliny, tuż przy brzegu rzeki.
- Mój skarb! - wrzasnął Jones, zrywając się. Twarz miał wykrzywioną w okropnym grymasie. - Mój najdroższy!
- Czy ktoś widział Freddiego? - znękany, przerażony głos Pam oderwał naszą uwagę od Jonesa. - Nic mu nie jest?
- Cholera, wyleciał za burtę - Marcin uniósł rękę, chcąc się podrapać po głowie, ale się zreflektował. - Jones go wypchnął chyba. Widział go ktoś potem?
- Nie widziałam - odparłam.
- Ja też nie - mruknął Lewy, wytrząsając błoto z włosów. - Cholera, jak ja wyglądam!
- Freddie! - wrzasnęła Pam, rozglądając się dookoła. - Freddie, gdzie jesteś?!
Pomogłam Wasylowi wyleźć z łodzi i zaczęliśmy szukać. Lewy demonstrował focha monstre, a Jones klęczał na brzegu łachy i wpatrywał się w niedostępny klejnot, co sprawiało wrażenie, jakby się do niego modlił.
- Fred! - zawyła Pammy i zaczęła szlochać. - Frederick Thenardier, nie waż się zginąć, draniu! Przeciez ja cię kocham!
Objęłam ją i przytuliłam, klepiąc delikatnie po plecach, a ona zanosiła się rozpaczliwym płaczem.
- Głupia byłam, nie chciałam go zauważyć, jaki jest cudowny, jak bardzo mnie kocha, a teraz kiedy już wiem, jego nie ma - szlochała. - Nie ma! Straciłam go!
- Nie tak szybko - powiedział Wasyl. - Patrzcie, dziewczyny, tam!
Wskazał punkt w zielonkawych odmętach rzeki, w górę od naszej łachy. Ten punkt, odcinający się bielą od otaczającej go wody, to była głowa pływaka.
- Freeeeeeeeeeeeeeeed! - wrzasnęła Pammy podskakując jak cheerleaderka. - Freddie, kochany mój!
Fred płynął, zagarniając ramionami wodę, płynął tak, że gdyby ktoś mierzył mu oficjalnie czas, to ani chybi padłby jakiś rekord. Na pewno Wenezueli, a może nawet świata.
Po chwili stał już na brzegu łachy, opierając ręce na kolanach i dysząc ciężko ze zmęczenia.
- Freddie, nic ci nie jest? Nie jesteś ranny? Freddie, ja się tak martwiłam strasznie, ja myślałam, że już po tobie... - Pammy dopadła go i zalała potokiem wymowy.
- Jedna chwila, cherie - rzekł przytrzymując jej dłonie delikatnie.
Potem spojrzał na Lewego, takim wzrokiem, jakiego jeszcze nigdy u spokojnego Freda nie widziałam. To był, nie da się tego opisać inaczej, wzrok wojownika, szukającego zemsty.
- Ty - rzekł Fred, a zabrzmiało to niczym trzaśnięcie bicza. - Uniosłeś na Pam swoje śmierdzące łapa.
- Odpierdol się - odparł Lewy, z właściwą sobie uprzejmością.
- Uderzyłeś ją - Freddie nie miał zamiaru odpuścić. - Nikt nie bije Pam, kiedy ja jestem, rozumisz? Teraz ty za to płacisz.
Lewy zaczął się histerycznie śmiać, trzymając się za brzuch i przytupując z uciechy nogami.
- Chcesz się ze mną bić? - kwiczał. - A to dobre, dawno chyba wpierdolu nie dostałeś!
Z głośnym trzaskiem otwarta dłoń Freda wylądowała na twarzy Lewego.
- Naprawdę chcesz się bić - Lewandowski uniósł pięści w górę. - No to chodź.
- Zrób coś! - szarpnęłam Wasyla za rękę. - Lewy przecież Freda zatłucze!
Coś zrobił, owszem, mianowicie objął mnie ramieniem.
- Spokojnie, rudasku - rzekł wprost w moje ucho. Nie widziałam jego twarzy, ale byłam pewna, że się uśmiecha. - Fred sobie poradzi.
- Poradzi?! Oszalałeś? - zaprotestowałam, przewidując jatkę i to jednostronną.
- Cii. Patrz.
Fred i Lewy tańczyli wokół siebie z uniesionymi pięściami. Wreszcie Lewy uderzył i jego pięść trafiła w pustkę, Fred bowiem wykonał zgrabny unik. Lewandowski spojrzał ze zdziwieniem na przeciwnika, spróbował jeszcze raz i znowu bezskutecznie.
A potem Fred z całą siłą, na jaką było go stać, trzasnął Lewego sierpowym w szczękę, po czym zanim Lewy zdążył się zdziwić, poprawił prostym z drugiej strony.
Lewandowski utrzymał się na nogach, ale potrząsał głową, widocznie zamroczony ciosami. Uderzył ponownie, tym razem trafił Freddiego w szczękę, w odpowiedzi jednak dostał dyszla w żołądek, kolejnego sierpowego w twarz, prostego w nos i haka w podbródek.
I zwalił się jak podcięte drzewo gębą w piach.
- Nie dotykaj Pam więcej, upadlino ty - Fred splunął tuż obok jego głowy.
- Och Freddie... - jęknęła Pam, rzucając mu się na szyję.
- Jak on to... skąd ty wiedziałeś? - spojrzałam na Wasyla, szczerzącego się w szerokim, drapieżnym uśmiechu.
- Trenował ze mną, nie? - odpowiedział. - Wzbogaciłem mu trening o elementy boksu. Okazał się wyjątkowo pojętnym uczniem.
- No nie da się ukryć - westchnęłam, patrząc na sponiewieraną rzetelnie kupkę nieszczęścia, która jeszcze przed chwilą była aroganckim Lewym.
Zwycięski Fred ujął twarz Pammy w obie dłonie.
- Jak spływałem, to ja słyszałem, ty krzyczałaś do mnie - rzekł miękko. - Powiesz mi jeszcze raz?
- Kocham cię - powiedziała poważnie. - Kocham cię, Fredericku Thenardier.
- Ja ciebie też, Pam - odparł, po czym wziął się z zadziwiającym wigorem, za całowanie jej ust.
Odwróciłam się taktownie i spojrzałam na Wasyla. Nie patrzył na nich, patrzył na mnie, uśmiechając się tym swoim promiennym, pięknym uśmiechem.
- No co, niedźwiedziu? - zapytałam, przytulając się. - Płyniemy do domu?
- Płyniemy - odparł.
Zaniósł półprzytomnego Lewego do łodzi, po czym jął oceniać jak głęboko motorówka utkwiła w piachu.
- My musimy pływać stąd - rzekł Fred, oderwawszy się, nie bez wysiłku, od Pammy. - One dużo krwie nabrudziły do rzeka, martwe mafiozy tam.
Wzdrygnęliśmy się zgodnie na myśl o tych wszystkich zębatych stworach, które mogą, zwabione zapachem krwi, zameldować się na obiad, na którym moglibyśmy wystąpić jako danie główne.
Zaczęliśmy w dzikim pośpiechu okopywać dziób łodzi, próbując ją i nas uwolnić z pułapki, jaką była łacha na rzece. Woda wpływała nam pod ręce, którymi kopaliśmy, bo łopat przecież nie było.
- Fred, pchamy! - skomenderował Wasyl. - I rrrraaaz! I dwwwaaa! I....!
Motorówka jakby drgnęła. Pam i ja kopałyśmy niczym teriery, wyrzucając błoto za siebie.
- I rrrrrraaaz! I dwwwaaa! I...!
Obejrzałam się niespokojnie, bo wydało mi się, że złowiłam kątem oka jakiś ruch w wodzie.
- I rrrraz!
Jones zerwał się z klęczek i runął do wody, płynąc rozpaczliwym kraulem w stronę brzegu i kołyszącego się przy nim liścia ze skarbem. Ładny kawałek miał do przepłynięcia, ale zrobił to w rekordowym tempie. Chwycił diament, rozejrzał się i zmartwiał.
Kilkanaście metrów od niego z wody wyglądały żółte oczka kajmana. Reszta zwierzęcia była skryta pod wodą, gdy ślepia taksowały przydatność konsumpcyjną Jonesa.
Wrzasnął głośno i zaczął wspinać się na brzeg, będący zbitym i wysokim kłębem splątanych korzeni drzew.
I śliskim.
Stopy Jonesa omsknęły się raz i drugi, zamajtały nad powierzchnią wody. Wolną ręką chwycił kępę trawy, złapał oparcie pod jedną stopą i zaczął się podciągać, tymczasem kajman znalazł się dokładnie pod nim.
Trawa, kórej przytrzymywał się Jones, najzwyczajniej w świecie się urwała.
- Puść to! - wrzasnął Wasyl. - Puść diament! Puść to kurestwo!
Nie puścił, grzebnął za to rozpaczliwie wolną ręką, szukając oparcia i opsnął się w dół. W tym momencie gad wystrzelił pionowo z wody i złapał Jonesa za tyłek. Jones wrzasnął przeraźliwie, Pammy chwyciła za kałasza leżącego w łodzi, nacisnęła spust...
I nic. Rozległo się tylko ciche cyknięcie.
Kajman z Jonesem w paszczy opadł z powrotem w wodę, okręcił się kilka razy wokół własnej osi, błyskając jasnym brzuchem. W kipieli mignęły nam ręce i nogi Jonesa, potem gad wciągnął go pod wodę i wszystko znieruchomiało.
- Pchaaaaaaaaaaaać! - rozdarł się Wasyl. Naparli obaj z Fredem na łódź, ze zmrużonymi z wysiłku oczyma, zaciśniętymi szczękami i mięśniami napiętymi jak postronki. Wparłyśmy się w burty obok nich i stał się cud.
Łódź drgnęła i powoli zsunęła się do wody.
Wskoczyliśmy do środka w tempie straży pożarnej, nieledwie rozdeptując leżącego na dnie Lewego. Pammy drżącymi dłońmi przekręciła kluczyk w stacyjce.
Cisza.
Spróbowała jeszcze raz i jeszcze, wreszcie silnik niechętnie zaskoczył, krztusząc się zrazu i parskając.
I odpłynęliśmy. Wiecie? Odpłynęliśmy, teraz, kiedy piszę te słowa, korzystając z resztek dziennego światła (i własnej przytomności, bo czuję, że mi gorączka startuje w górę), jesteśmy już na pełnym morzu, a plaża na której spędziliśmy tyle pięknych, dziwnych i strasznych chwil, została daleko za nami. Co będzie dalej?
Nie wiem.
Wiem tylko, że znowu trzęsą mną dreszcze. Więc wybaczcie, kończę pisanie, bo muszę się przytulić do mojego niedźwiedzia.
______________________________________________________________________________
Zbliżamy się już do końca tej opowieści, ale nie martwcie się, mam już w zanadrzu następną. :) Mam nadzieję, że ten rozdział również wam się spodoba :)

Martina






5 komentarzy:

  1. Świetnie, że udało im się wydostać. Mam teraz nadzieję, że szczęśliwie dopłyną do stałego lądu.

    OdpowiedzUsuń
  2. No no, nie wiedziałam, że Fred jest tak uzdolniony. Bardzo dobrze, że obił Lewemu japę, należało mu się. Burak, jak on w ogóle mógł podnieść rękę na Pam? Jakoś nie szkoda mi Jonesa tak się napalił na ten diament jak by był wszystkim.
    Szkoda, że zbliżamy się już do końca, no ale cóż, przynajmniej pozostaje czekać na kolejne opowiadanie :D

    OdpowiedzUsuń
  3. No w końcu!! Cieszę się, że wydostali! Freddie pobił Lewego? I bardzo dobrze! Zasłużył na to :) Mam nadzieję, że dopłyną szczęśliwie :)
    Czekam na nn ;3
    Pozdrawiam :*

    OdpowiedzUsuń
  4. Freddy mój hiroł! Jak ja się ciesze,że Lewatywa dostał od niego wpierdol. Jones dostał to,na co zasłużył. W końcu wracają do cywilizacji a Lewy dostanie za swoje :-P Czekam na NN :-)

    OdpowiedzUsuń
  5. Fred jest niesamowity. Kto by się po nim takich rzeczy spodziewał jeszcze jakiś czas temu?
    Oj trup siał się gęsto tym razem ale cóż... Nie mieli wyjścia, a Jones sam sobie był winny. I tyle.
    Teraz pozostaje tylko pytanie - gdzie dopłyną? Czy uda się im dostać do jakiejś względnej cywilizacji? Coś czuję, że nie będzie łatwo.
    pozdrowionka ;)

    OdpowiedzUsuń