Jest
źle. Z końcówki poprzedniego dnia i minionej nocy pamiętam
głównie to, że przeraźliwie bolały mnie mięśnie i stawy,
zupełnie jakby ktoś mnie kijem okładał, oraz że z bagna wyłaziły
obrośnięte glonami szkielety i piranie z nogami. Nie wyłaziły
naprawdę, rzecz jasna, tylko mnie się zwidywało w malignie. Jak
twierdzi Wasyl gorączkę miałam taką, że aż żałował, że nie
ma jajek i boczku, boby się elegancko na moim brzuchu usmażyły.
Znam ja go, do mnie sypie żartami o jajkach, a gdy myśli, że nie
widzę, zaczyna się garbić, ogryzać paznokcie i patrzeć na mnie
wzrokiem zatroskanym.
Jakby
było mało rozrywki, na postoju... a właśnie. Przez tę cholerną
gorączkę nie daję rady iść, zatem niesie mnie Wasyl, co z kolei
spowalnia nam marsz i wymusza postoje. Jones się niecierpliwi jak
diabli, bo wczoraj Marcin się zaparł i nie było mowy o marszu,
ponieważ leżałam półprzytomna, a niekiedy również
nieprzytomna, mamrocząc o ryboludziach, żądnych krwi. Wedle
relacji Freddiego Jones i Lewy zaczęli się wykłócać, że oni
chcą iść dalej. Pammy, kochana dziewczyna, błyskawicznie
spacyfikowała Lewego celnym ciosem z liścia w potylicę i nakazem
natychmiastowego zamknięcia gęby, natomiast Jones marudził dalej.
-
Vazil na niego popaczył. Wzrokiem - opowiadał Freddie z uciechą. -
Prawie jak na ten jaguar, tylko taki nacisk miał jak ten...
prasownik wodny.
-
Prasa hydrauliczna - podpowiedziała Pammy.
-
Jak prasa hydrauliczna - zgodził się Freddie. - Jones się stał
jak mróweczka takie malutkie i jakoś już nic nie mówiał.
Mogłam
to sobie wyobrazić. Wasyl ma, co tu kryć, charyzmę, jak również
talent do niewerbalnego przekonywania ludzi, że jeśli go
zdenerwują, wypruje z nich flaki, które następnie przerobi na
szelki. Tak w gruncie rzeczy to dobry, kochany chłopak z wielkim,
złotym serduchem, ale jego postura i fizjonomia sprawiają, że ów
niewerbalny przekaz robi się taki jakiś... wiarygodny.
-
Idgie, ty jesteś malinowa dziewczyna - rzekł Freddie.
-
Dziękuję - odparłam odruchowo. - To miłe.
-
Nie, ja ciebie nie słodzę, ty naprawdę jesteś malinowa! - wskazał
na moją rękę.
Spojrzałam
i zamarłam. Moją rękę, jak również pozostałe kończyny, a
prawdopodobnie i większość mojej skóry pokrywała wysypka, w
kolorze, a jakże, malinowym.
-
Kurwa jego, niedojebana, w rafę koralową chędożona mać -
wygłosiłam ponuro. -Tego mi jeszcze brakło.
-
Mogę? - zapytała Pammy. Ujęła moją rękę i przyjrzała się
dokładnie wypryskom. - Kochana, masz dengę.
Wybaczcie,
trochę plączę, ale wciąż mam gorączkę. Oczywiście to się
działo na postoju, wymuszonym przez to, że Wasyl mnie niósł, a
nie jest łatwo iść przez dżunglę, gdy ma się obie ręce zajęte.
Trzej panowie, czyli Lewy, Jones i Wasyl udali się na stronę, w
celach fizjologicznych, a Lewy również po to, żeby sprawdzić, czy
przez tę rankę po pijawce jaja mu jeszcze nie odpadły. Ku mojemu
głębokiemu żalowi wciąż je ma.
-
Dengę? - nie byłam mocna z chorób tropikalnych. - Co to za
cholerstwo?
-
Gorączka, przenoszona przez komary - odparła. - O ile nie przejdzie
w postać krwotoczną, nic ci nie będzie.
-
A jak przejdzie? - zawsze byłam dociekliwa.
-
Jak przejdzie i będziemy tutaj to... - Pammy spuściła oczy. - No
wiesz, Idgie, ja cię nie chcę straszyć, nie jestem lekarzem i w
ogóle, może się mylę.
-
Spoko - zapewniłam, mając nadzieję, że głos mi nie drży.
-
Znajdzimy łódkę Jonesa i zawieziemy ciebie do najbliższego
szpitalu - zapewnił Freddie, klepiąc mnie po ręce.
-
Jeszcze nie mam tej całej postaci krwotocznej, do zgonu jeszcze
daleko - rzekłam. - Nie ma się co martwić!
-
Do zgonu? - Lewy wyłonił się z zieleni, macając się odruchowo po
klejnotach. - Idgie, ty umierasz?
-
O czym wy mówicie? - Wasyl pojawił się tuż za nim. Wepchnął na
polankę, na której siedzieliśmy, Jonesa.
-
Żeż kurwa, co za brutal - warknął Jones. - Słusznie na ciebie
mówili w Belgii "Polski Rzeźnik"!
-
A skąd ty wiesz jak na niego mówili? - zapytała podejrzliwie
Pammy. - Interesujesz się piłką nożną? Belgijską?
-
Gdzieś chyba czytałem - wykręcił się jak węgorz. - Chyba
Filadelfia go chciała kupić, nie?
-
Nieważne - uciął Marcin. - Co to za pieprzenie o zgonach, pytam
się?
-
Żadnych zgonów nie będzie - oznajmiłam stanowczo. - Pammy mówi,
że mam dengę i że nic mi nie będzie.
-
Niezupełnie to powiedziałam - mruknęła Pam.
-
Dengę? - Lewy odsunął się ode mnie trwożnie. - To jakieś
zakaźne jest?
-
Bobby, tracę do ciebie siły - Pammy ujęła się pod boki. - Tak,
to jest zakaźne, przenoszone przez komary, więc niewykluczone, że
też to masz, tylko nie wiesz! Tak samo ja, Wasyl, Freddie, czy ten
cymbał - wskazała Jonesa.
-
Ej, laska, licz się ze słowami - obruszył się.
-
Kończyłaś medycynę, czy coś? - Lewy nie krył wątpliwości.
-
Mieszkała na Florydzie i to na bagnach - odpowiedział mu Wasyl,
podnosząc mnie jak piórko. - To pewnie jak przyspieszony kurs
wiedzy o chorobach tropikalnych.
-
Właśnie - Pammy pokiwała głową.
-
Ta denga - indagował Marcin. - Bardzo jest niebezpieczna?
-
Mówiłam przed chwilą, o ile nie dojdzie do postaci krwotocznej,
samo powinno przejść - odparła Pammy.
Oczy
Wasyla pociemniały.
-
A jeśli dojdzie?
-
Tutaj? Może być kiepsko. W szpitalu powinna przeżyć.
Odruchowo
objął mnie mocniej.
-
No to idziemy - zarządził. - Im szybciej znajdziemy ten parszywy
skarb, tym lepiej dla nas wszystkich.
Ruszyliśmy,
to znaczy oni ruszyli, ja wygodnie podziwiałam świat z wysokości
ramion Wasyla. Słońce stało w zenicie, gdy dotarliśmy do wysepki.
Dotarliśmy,
no niezupełnie. Raczej do brzegu rozlewiska, z którego było do
cholernej wysepki najbliżej. W koronie rosnącego na niej drzewa
lśniły szyby owiewki samolotu, oplątane jakimś pnączem tak, że
stanowiły monolit, chociaż łączący je metal dawno skorodował ze
szczętem. Zardzewiałe szczątki poniewierały się u stóp pnia, a
jedno koło, ze zwisającą w strzępach oponą, wystawało z wody.
-
My musimy oboznąć tu - rzekł Fred. - Tam za dużo tego rdza. Same
śmieci.
-
Racja, na tym złomie obozować się nie da - rzekła Pammy.
Wasyl
rozejrzał się dookoła, po czym posadził mnie na ziemi.
-
Dobra, robimy obóz - zarządził. - Lewy, Fred, opał. Pammy, mamy
jeszcze coś do jedzenia?
Pammy
zajrzała do toreb.
-
Yamy. I banany. Jakieś mięsko by się przydało - oznajmiła.
-
Jones, łap oścień, idziemy na ryby - zarządził Marcin.
-
A nie możemy teraz iść poszukać mojego diamentu? - zamarudził
Jones. Nie spotkałam wprawdzie zbyt wielu złoczyńców w swoim
życiu, ale jeśli chodziło o marudność, ten bił wszelkie
rekordy.
Pstryknęłam
zapalniczką. Wątły płomyczek liznął niechętnie patyczki i
liście, które powoli zajmowały się ogniem. Z ogniska uniosła się
w bezchmurne niebo wąska strużka dymu.
-
A dasz radę tak na głodno się przeprawić? - zapytałam. - To kupa
roboty.
-
Wpław pójdę, płytko jest - wzruszył ramionami.
Ażeby
udowodnić, że nie żartował wszedł do wody i tupnął w niej
dziarsko parę razy.
-
Bułka z masłem! - wykrzyknął.
W
tym momencie leżący na płyciźnie pień drzewa uniósł się na
łapach i w ostrzegawczym geście zademonstrował nam paszczę, pełną
paskudnie ostrych zębów.
-
Przepraszam bardzo, czy to krokodyl? - zapytał słabo Jones.
-
Kajman - odparł uprzejmie Freddie.
Amerykanin
wyprysnął na brzeg, z szybkością godną rakiety Pershing.
-
To może chodźmy na te ryby - zaproponował drżącym głosem. - A
potem zróbmy jakiś most.
No
to poszli na ryby, bez włażenia do wody. Kajman wprawdzie się
uspokoił i wrócił do przerwanej drzemki, ale nikt nie chciał mu
specjalnie grać na nerwach.
Po
jakimś czasie, który spożytkowałyśmy na układanie w ognisku
yamów i na podkładanie do tegoż ogniska opału, przyniesionego
przez Freda i Lewego, panowie wrócili z pęczkiem ryb.
-
Ładne nawet - orzekł Lewy, przyglądając się im ciekawie. Im, to
znaczy rybom, nie Wasylowi i Jonesowi.
Też
się przyjrzałam. Były niezbyt wielkie i raczej przysadziste, o
niezbyt opływowej, okrągławej sylwetce. Grzbiety miały grafitowo
szare, upstrzone lśniącymi punkcikami, brzuchy zaś
jasnopomarańczowe. Gdyby nie ta krępa sylwetka faktycznie byłyby
ładne.
-
Zajrzyj do paszczy - zaugerowała Pam. Zajrzałam, razem ze mną
Freddie.
-
On połknął piłę? - zapytał, wskazując małe, trójkątne i
piekielnie ostre ząbki w szczęce stworzenia.
-
Ehe. taką do mięsa - powiedziałam. - Wasyl, czyś ty to widział?
-
Widziałem - odparł. - To piranie, nie?
-
Piranie? - zapytał Lewy.
-
Zachciało mi się przygody w tropikach, kurwa jego mać - mamrotał
Jones pod nosem, myśląc, że nikt nie słyszy. - Skarbów.
Adrenaliny. Egzotyki! Ja pierdolę taką egzotykę co ma zęby i
kombinuje jak mnie zjeść. Frajer jeden, nie mógł schować tego
skarbu w Nowym Jorku? Londynie? Albo Wiedniu? Albo w paryskim
burdelu? Nic tylko wrócić do rzeki, odcumować łódź i popłynąć
do domu...
Aha!
Rzeka! Zapisałam starannie tę informację w pamięci. Mogła się
przydać, na wypadek, gdyby pan Jones, czy jak mu tam, zechciał nie
dotrzymać swojej części umowy. Wprawdzie nie wiedziałam gdzie tu
była rzeka, ale za daleko być nie mogła, skoro ten typ zostawił
tam swoją krypę. Nie latałby do niej przez pół Wenezueli
przecież.
W
stosunkach z piraniami ważne jest to, żeby być stroną pożerającą,
a nie pożeraną, wtedy bowiem można liczyć na całkiem przyjemne
doznania kulinarne. Z drugiej jednak strony ryby wychodzą nam
wszystkim nosem i z dziką chęcią zmienilibyśmy menu na cokolwiek
innego. Na przykłąd kurczaka. Albo soczystego hamburgera z dobrej
wołowiny, wsadzonego w świeżutką bułę, razem z plastrem
pomidora, liściem sałaty i krążkiem czerwonej cebuli i
zaserwowanego z przyjemną górką frytek, takiego, jakie serwują
tylko w niektórych brytyjskich pubach...
O
rany, chyba się obśliniłam.
Po
obiedzie wszyscy zabrali się do budowy mostu. Wszyscy prócz mnie,
bo gorączka wystrzeliła mi w górę i istniało solidne
niebezpieczeństwo, że zabiję się o własne nogi. Zostałam zatem
przy ognisku, w przypływie fantazji wywołanej maligną rzucając od
czasu do czasu grudkami błota w Lewego.
Budowanie
mostu polegało na zwaleniu do wody dostatecznej ilości pni, by
sięgnęły wysepki. Nie była to może najstabilniejsza konstrukcja
na świecie, ale lepsze to, niż kąpiel z kajmanem i piraniami.
Z
nudów zaczęłam śpiewać, piracką piosenkę o dwunastu chłopa na
umrzyka skrzyni. Zaraz, a może ich piętnastu było? Nieważne. W
każdym razie zaczęłam śpiewać, radośnie i pełną piersią.
-
Tom Evry dostał nożem po policzkuuuu - zawyłam, ciskając grudką
ziemi w przechodzącego Lewego. Przykleiła mu się na środku czoła.
-
Ej, no weź się ode mnie - zaprotestował, ocierając twarz i
rozmazując błoto. - Popierdoliło cię już kompletnie!
-
A monsieur Tessain zadyndał na stryczkuuuu - zawyłam uprzejmie w
odpowiedzi. - Johohoooo i butelka rumuuuu!
-
Wariatka - burknął.
-
Nie marudź, Lewasku, błoto jest świetne na cerę - odparłam. -
Wszystkie syfy ci znikną i może wreszcie zaczniesz przypominać
człowieka!
-
No kurwa, Wasyl, zrób z nią coś! - Lewy, purpurowy ze złości,
zatrzymał Marcina niosącego na barkach pokaźny pień.
-
Ale co mam zrobić? - zdziwił się Wasyl. - Idgie ma gorączkę,
dlatego jej odbija.
Wrzucił
bal z pluskiem do wody, potem zaś podszedł do mnie i pomacał z
troską moje czoło.
-
No gorączka jak cholera - mruknął. - Czekaj, kompres ci zrobię.
-
Jesteś absolutnie boski - oznajmiłam z błogim uśmiechem, gdy
kładł mi na głowie mokrą szmatę, wyjętą (w stanie suchym,
rzecz jasna) z mojej torebki. - Fenomenalny facet z ciebie, Marcinku.
Pod
mahoniową opalenizną na twarzy Wasyla wykwitł rumieniec.
-
Dobra, dobra - mruknął właściciel twarzy. - To tylko ten, no...
maligna.
-
Maligna śmigna - odparłam stanowczo, najwyraźniej nastrojona przez
gorączkę do wyznań. - Jesteś zajebistym, silnym, opiekuńczym
facetem, z sercem większym od londyńskiej katedry i chcę wyjść
za ciebie za mąż. I urodzić ci dzieci, dużo dzieci!
-
Idgie, przestań - poprosił cicho.
-
Ale to prawda, Wasylku - oznajmiłam. - I powtórzę ci to wszystko
zupełnie trzeźwa i w pełni władz umysłowych, zobaczysz!
Westchnął
głęboko.
-
Na razie siedź tutaj i czasem nigdzie nie chodź - mruknął. -
Jeszcze się utopisz, albo zgubisz.
-
Bez ciebie nigdzie się nie ruszam - zapewniłam uroczyście. -
Jesteś mężczyzną mojego życia!
Uszy
mu poczerwieniały z kretesem, kiedy odchodził w stronę budowanego
mostu.
-
Johohooooo i butelka rumu! - zawyłam
-
Johohooooo i butelka rumu! - podłączył się znienacka Wasyl.
Kajman,
który do tej chwili drzemał błogo na płyciźnie, zerwał się jak
prądem rażony, po czym rzucił się na oślep w odmęty przed sobą.
-
Wasyl, ja rozumiem, uczucia i te sprawy - rzekła delikatnie Pammy -
ale ty już może nie śpiewaj...
Tym
razem gorączka była chyba ciut niższa, bo obyło się bez
szkieletów i rybołaków, ale kiedy panowie i jedna pani udali się
na wysepkę, ziemia pode mną postanowiła że się pokręci. Bardzo
energicznie. Zamknęłam oczy i tak siedziałam przez chwilę, z
nadzieją, że się uspokoi, w końcu to nie karuzela, tylko grunt,
podobno stały.
Kiedy
je otworzyłam, Fred siedział już na drzewie. A właściwie nie
siedział, tylko wspinał się coraz wyżej.
-
Tu jest pakowanie - poinformował z zielonego gąszczu. - Wisi na
gałązi.
-
Odetnij - odezwał się Jones. - Może to jest to!
.Zielonkawy,
owinięty brezentem i taśmą klejącą pakunek, o rozmiarze, mniej
więcej, dwóch torebek cukru, pacnął ciężko na ziemię. Wśród
gałęzi zaszeleściło i zatrzeszczało.
-
Złazisz? - zapytał Wasyl.
-
Czekacie - odparł Freddie. - Widzę dziupel.
-
Tylko nie grzeb w niej ręką! - ostrzegła Pam. - Utnij kawał
patyka, czy coś.
Z
korony drzewa przez chwilę słychać było odgłosy mozolnego
dydolenia gałęzi scyzorykiem, od czasu do czasu urozmaicone
stękaniem. Potem coś trzasnęło, szurnęło i zaczęło głucho
postukiwać.
-
Oaaaa, fuuuuj, ale wielkie robal! - jęknął niewidoczny Fred. -
Mam! Mam cosia!
Zlazł
po chwili z drzewa, z liściami we włosach i z wytarzanym rzetelnie
w próchnie woreczkiem z grubego płótna w zębach.
-
Zaraz, dwa pakunki? - zdziwił się Lewy. - To w którym jest ten
brylant?
-
Na pewno jest w ty o rozmiarze cegły - mruknął Wasyl.
Lewandowski
bez słowa wydarł Freddiemu scyzoryk z ręki i wbił go z rozmachem
w brezent. Szarpnął, coś białego posypało się dookoła. Śnieg
w tropikach?
W
tym samym momencie Freddie zdołał rozsupłać sznurki, związujące
woreczek i wytrząsnął na dłoń coś, co zalśniło w promieniach
słońca niczym gwiazda. Błękitna gwiazda i to całkiem pokaźnych
rozmiarów.
-
O rany - Lewy zapomniał z wrażenia o drugim znalezisku.
-
Mój skarb - wyszeptał Jones, patrząc na diament wzrokiem
zahipnotyzowanej kury. - Mój!
Sięgnął
po kamień, ale Wasyl był szybszy. Jednym ruchem zgarnął klejnot z
dłoni Freda i schował do kieszeni portek.
-
Nie tak szybko - powiedział. - Najpierw zabierzesz nas do łódki.
Jones
wyglądał jak Gollum, któremu świśnięto Pierścień. Przełknął
ślinę z głośnym "glum!", sapnął, ae zanim zdążył
zrobić coś jeszcze, odezwała się Pam, która siedząc w kucki
badała pakunek, rozpruty przez Lewego.
-
Chłopaki, mamy problem - powiedziała. - Musimy stąd spadać. Jak
najszybciej.
Odwinęła
resztki brezentu i zaprezentowała wszystkim wypełnione białym
proszkiem woreczki. Zrozumiałam od razu, to był śnieg, ale taki, o
który zabijają się ludzie, a inni ludzie pchają go sobie do nosa,
po czym rujnują życie sobie i innym. Kokaina.
-
O kurwa - streścił Wasyl.
-
Może my to zawinimy ładnie i odwiesiemy na drzewu? - zasugerował
Fred.
-
Nie da rady, Bobby porżnął brezent i jeden worek na strzępy -
odparła Pam.
-
No jasne, wszystko moja wina - nabzdyczył się Lewy.
-
Jak tu przyjdzie ten święty Mikołaj, który to zostawił, to nie
będzie zadowolony - rzekłam. - Ho ho ho.
Spojrzeli
na mnie nieco dziwnym wzrokiem. Nikt już nie kwestionował tego, że
trzeba się zwijać. Spróbowałam się zerwać na równe nogi,
zatoczyłam się i wylądowałam głową naprzód w błocie.
Mamusia
Natura postanowiła podwyższyć nam skalę trudności, prokurując
ulewę. Zwisałam sobie z ramienia Wasyla, maszerującego w strugach
rzęsistego deszczu, patrząc na lśniące od wody ciała idących
przodem. Pompowało przez całe wieki, mocząc nas do nitki i do
szpiku kości, ale gnający nas strach był silniejszy. Pędziliśmy
więc przez dżunglę (okej, ja pędziłam raczej w sposób bierny) ,
rozpryskując błoto pod nogami, nie mając najmniejszej ochoty na
spotkanie ze złymi panami, najpewniej uzbrojonymi po zęby w
ostatnie nowinki w dziedzinie broni palnej.
Zaczęło
się robić ciemno, gdy się zatrzymaliśmy. W jednym miejscu
zachłanne liany splątały ze sobą korony młodych drzewek tak, że
utworzyły coś w rodzaju baldachimu, albo naturalnego szałasu.
Schroniliśmy się tam, nie krzesając ognia, pożarliśmy resztę
bananów i ułożyliśmy się do snu.
Pierwszą
wartę dobrowolnie objął Freddie. Ulokował się przy wyjściu,
wpatrzony w ciemność, obok niego położyła się Pam. Nie było
nam do spania, ale odpocząć trzeba było jednakowoż. Leżałam w
kompletnej ciemności, opleciona ramionami Wasyla, który objął
mnie tak mocno, jakby się bał, że ktoś mnie może ukraść.
Deszcz szeleścił w liściach lian i drzew, a obok mnie serce
Marcina biło spokojnym, stabilnym rytmem.
Dryfowałam
między jawą a snem, odpływając na krótkie chwile na stronę
Morfeusza. Z początku budził mnie każdy głośniejszy szmer, każde
trzaśnięcie w dżungli, jednak odgłos bicia serca w potężnej
piersi Wasyla uspokajał mnie. Wsłuchiwałam sie w niego,
koncentrowałam na nim, ignorując odgłosy dżungli.
Bo
skoro Wasyl był obok mnie, nic złego się zdarzyć nie mogło.
Sama
nie wiem jak i kiedy, ale w końcu zasnęłam.
Nagle
coś się zmieniło i mje błogie marzenia senne wezbrały
niepokojem. Czegoś brakowało. Czegoś ważnego.
Nie
słyszałam juz bicia serca.
Obudziłam
się, we właściwym momencie, zeby zobaczyć na tle rozjaśnionego
świtem wejścia dwie ciemne sylwetki, pochylające się nad ciemnym
kształtem, a potem uciekające w dżunglę. Poderwałam się i
uświadomiłam sobie, że Wasyla nie ma obok mnie. Pomacałam dookoła
siebie, wymacałam łydkę Pam i szarpnęłam ją bezceremonialnie.
-
Obudźcie się! - wysyczałam.
-
Ssso? - wymamrotała Pammy, siadając.
-
Siesostało? - zapytał mętnie Freddie, z którego objęć się
wymotała.
Popełzłam
na czworakach ku leżącej przy wejściu osobie. W słabym świetle
poranka ujrzałam zwiniętego w kłębek Wasyla. Był nieprzytomny.
Spomiędzy włosów ciekła mu cienka strużka krwi.
-
Kurwa! - ryknęłam. - Wasyl! Marcin! Żyjesz? Powiedz, że żyjesz?!
Pochyliłam
się do jego ust, sprawdzić czy oddycha. W szałasie za moimi
plecami gwałtowne szelesty oznajmiały, że Fred i Pam obudzili się
do reszty.
-
Co się stało? - zapytał Freddie. Zapalił zapalniczkę.
-
Gdzie Jones i Lewy? - zapytała równocześnie Pam.
Nie
odpowiedziałam, wciąż pochylona nad Wasylem i najzupełniej pewna,
że ten, kto śmiał go uszkodzić, nie wyjdzie z tej dżungli żywy.
Zatłukę gołymi rękami, jak amen w pacierzu.
-
Żyjesz? - zapytałam bezsensownie.
-
O kurwa, ale dzwona w łeb dostałem - wymamrotał nie otwierając
oczu. - Pierwszy raz mi ktoś tak zajebał...
Ulga
niebiańska spłynęła na mnie, a chóry anielskie rozśpiewały się
w moich uszach. Tymczasem Wasyl usiadł, rozcierając głowę.
-
Nie rusz - złapałam go za rękę. - Krew ci leci.
-
Gdzie jest Jones i Lewy? - zapytała Pammy, złym głosem.
-
Uciekły? - zasugerował Freddie.
-
No jasne, że uciekły - rzekł ponuro Wasyl. Przyłożyłam
delikatnie szmatkę do rozciętej skóry na jego głowie. - A jak
myślicie, kto mi tak w łeb zakurwił?
-
Jones? - zapytałam.
-
Lewy - odparł. - Jones mnie zagadał, a ten chuj zakradł się od
tyłu...
Tymczasem
Freddie obmacywał, coraz bardziej nerwowo, nasze mienie.
-
Zabrały maczetę! - oznajmił. - I scyzoryk! I jedzenie!
Pam
ze świstem wciągnęła powietrze.
-
Że Jones to rozumiem, podła gnida i tyle - oznajmiła. - Ale Lewy?
Był jednym z nas, pomagaliśmy mu przeżyć, ciebie - wskazała
Marcina - znał od dawna! I zostawił nas, tak po prostu, na pastwę
losu, na śmierć, bez narzędzi w tej pieprzonej dżungli? I ja
byłam w nim zakochana?!
Wzniosła
do góry zaciśniętą pięść.
-
On mnie jeszcze popamięta - oznajmiła z zaciętością.
_____________________________________________________________________________\
Mimo, że mózg mi sie roztapia z gorąca, wycisnęłam z siebie rozdział piętnasty, do którego lektury serdecznie zapraszam :)
Martina
Lewa dupa się na skarb połasiła, może ich jeszcze złapią ci od kokainy:) Szkoda mi Idgie i Wasyla bo oboje mocno ucierpieli w tym rozdziale.... wyznanie rudej było cudowne:) Idzie Ci super i oby tak dalej:) Dużo weny i kilku stopni na dworze mniej;)
OdpowiedzUsuńAle poturbowałaś w tym rozdziale Wasyla i Idgie. O Lewodupcu się wypowiadać nie będę, bo jeszcze napisze coś, czego będę żałowała. Mam nadzieję, że nie uda im się uciec i popamiętają Pammy, bo nie ukrywając dziewczyna była nieźle wpieniona.
OdpowiedzUsuńCzekam na kolejny, życzę weny pomimo tego upału za oknem! ;)
Idgie rządzi. Widać, że są z Wasylkiem szczęśliwi a ten Lewy sukinsyn (przepraszam za słowo) to brak słów poprostu. Czekam na nexta :)
OdpowiedzUsuńA to lewa gnida... Najpierw się z nimi trzymał, a teraz tylko żeby uciec, samemu, i kasę zgarnąć. Niech teraz Jones się na niego wypnie :D Ale niech ktoś pomoże reszcie...
OdpowiedzUsuńŚpieszę z komciuszkiem, chociaż ostatnio mój czas spędzany przy komputerze można odliczać w minutach.
OdpowiedzUsuńLewy to już nie menda to ostatni chujozo, jak mawia moja urocza cioteczka z Grecji. Pammy przysięgła mu zemstę i już nie mogę się doczekać, aż wykona ją na głupim łbie tego buca. Bieda Idgie, denga to syf nie z tej ziemi, ale w malignie mówi się rzeczy, które normalnie się nie powie, albo się ich boi. Także szykuje się weselisko, bo Wasyl jest rozwiedziony z tą swoją blondą lafiryndą.
Wspaniały rozdział. Lecę dalej nadrabiać zaległości.
Buziole :*
Lewy idiota! Jemu zależy tylko na skarb, nie na uratowanie się! Oba z Jonesem (na pewno tak się nie nazywa) to są kompletni gnoje :/
OdpowiedzUsuńCzekam na nn ;3
Pozdrawiam ;)
Defoe ze swoim Robinsonem Cruzoe to się może schować przy Tobie!
OdpowiedzUsuńAle cholera teraz to jest problem. Nie dość, że tamte patafiany zwiały, to jeszcze Idgie jest w takim stanie, że jak tu w ogóle podjąć jakieś (jakie?!) działania?
Za to Pammy zaczyna mi coraz bardziej imponować. Kto by pomyślał, że taka z niej wojownicza babka?
no tak, zawsze omijają mnie najciekawsze rzeczy jednak już sie do tego przyzwyczaiłam :o moim skromnym zdaniem to Prawy jeszcze odpokutuje za tą zdrade i to w nadmiarze a coby zapamiętał sobie na przyszłość, że takich zachowań to sie nie odstawia tym bardziej »swoim. marzy mi sie żeby dostał porządny wpier.dol od Freda *-*
OdpowiedzUsuńsie porobiło - to tak w dwóch słowach, ale przynajmniej jest ciekawie. w ogóle to zgadzam sie z Aśką w 100%. nie wiem co jeszcze dodać, może faktycznie ta wspomniana przez Idgie »rzeka sie do czegoś im sie przyda? oby. ;)