Noce
w dżungli to zupełnie inna para kaloszy, niż te na plaży, w
dodatku spędzane w zaciszu szałasu. Pomijam już to, że komary o
rozmiarach bombowców strategicznych, gryzły nas wytrwale i dym z
ogniska niewiele pomógł, ale nad oceanem było jakoś...
bezpieczniej. Tutaj zaś cały czas coś łazi, chrząka w ciemności,
chlupie, trzeszczy gałęziami, pomrukuje i cholera wie, czy to
poczciwa kapibara, czy jaguar, który postanowił nas włączyć do
swego menu.
Wszyscy
spaliśmy tak więcej jednym okiem, drugim łypiąc trwożnie
dookoła, w oczekiwaniu na te wszystkie straszliwości, gotowe
wypełznąć z mroku i połknąć nas jednym kłapnięciem szczęk.
Ku naszemu zbiorowemu zdziwieniu doczekaliśmy świtu żywi, acz
poznaczeni bąblami i głodni.
-
Ja pierdolę - wymamrotał Lewy, drapiąc się zażarcie po ramieniu.
- Oka nie zmrużyłem.
-
I dlatego tak głośno chrapałeś? - wyzłośliwiłam się.
-
No co, okami nie chrapasz - rzekł niewinnie Freddie.
Wasyl,
grzebiący w ognisku, zachichotał, Pammy, odwróciła się, by ukryć
uśmiech, natomiast Lewy tradycyjnie się fochnął.
-
Będzie śniadanko? - zapytał Jones.
-
Jak se, kurwa, zrobisz, to będzie - odparłam jadowicie.
-
Ej no, spokojnie, tylko pytam - wzniósł dłonie w górę, obronnym
gestem.
Czegoś
nie czułam się najlepiej. Łamało mnie w kościach, głowa mnie
bolała i najchętniej przegryzłabym komuś gardło.
-
To nie pytaj, tylko łap chlebowca i pchaj do ogniska - pouczył
Wasyl, usmiechając się kątem ust.
Jones
się do pouczenia zastosował. Jakiś czas później, pokrzepieni
posiłkiem, byliśmy już gotowi do dalszej drogi.
Był
tylko jeden malutki problem.
Nie
wiedzieliśmy w którą należało iść stronę.
-
Nie ma tam nic w notesie? - zapytał Jones z nadzieją. - Nie wiem,
jakiejś mapki, czegokolwiek?
-
No właśnie? - poparł go Lewy. - Nie chowa się milionów byle
gdzie! Ja bym zapisał jakoś dokładniej!
-
Mnie jest już wszystko jedno - wymamrotała Pammy, drapiąc się. -
Niech on bierze ten swój majątek i spadajmy stąd. Mam dosyć tego
błocka i komarów.
-
Na plaża było bardziej dobre - westchnął Fred. - Prawie żadne
komary i byliśmy suszi...
Spojrzeliśmy
na niego wszyscy, jak jeden mąż. Idea bycia japońską potrawą
jakoś nam nie pasowała.
-
Że co my byliśmy? - zapytałam z lekkim powątpiewaniem.
-
Susi? Suchsiejsi? - spróbował Freddie. - Sacrebleu! Nie
takie mokre!
-
Fakt - przyznał Wasyl, spoglądając na swoje nogi, zabłocone do
połowy łydek. Dolne kończyny pozostałych, w tym również moje,
wyglądały całkiem tak samo. - No dobra, skoro jest wysepka, to
dookoła musi być woda - rzekł. - Szukamy kolejnego rozlewiska.
-
Tu wszędzie są rozlewiska - mruknęłam. W głowie mi wirowało. -
Możemy długo szukać właściwego.
-
Nożżż.. - zabulgotała Pammy. - A ile ich może być w sąsiedztwie
jednego drzewa? Nie stójcie jak słupy, tylko się rozejrzyjcie!
Obeszliśmy
drzewo w kółko. Z jednej strony owszem, było bajoro, to, które
okrążaliśmy wczoraj, z drugiej strony zaś grunt, acz rozmiękły
był jednak zbyt stały jak na nasze potrzeby.
-
Ej, tu jest jakaś ścieżka - zaraportował Lewy, szperając swoim
ościeniem w krzakach.
Wsadziliśmy
wszyscy głowy w zielony gąszcz. Ścieżka istotnie była, wąska,
lecz wydeptana wyraźnie w wilgotnej ziemi, pokryta śladami łap i
racic.
-
Idziemy? - zapytał Jones.
Obejrzeliśmy
się wszyscy odruchowo na Wasyla. Stał, wpatrzony w ścieżkę, tak,
że widzieliśmy głównie jego szerokie plecy i czapkę z daszkiem,
którą miał na głowie. Z daszka, nisko nad karkiem, zwisał
kawałek jakiegoś zielska, majtając się w takt ruchów Marcina.
-
Idziemy - rzekł Wasyl. - A co, mamy stać?
No
to poszliśmy.
Nie
zawędrowaliśmy zbyt daleko, gdy Lewy złożył nam kolejny dowód
swego debilizmu. Nie, żeby ktokolwiek w ten debilizm jeszcze wątpił,
niemniej jednak mogliśmy się poczuć dokładnie upewnieni.
Leźliśmy
tą wątłą ścieżynką, na przemian lgnąc w błocku, plącząc
się w wegetacji i potykając o wystające korzenie oraz podstępnie
ukryte zbutwiałe gałęzie, gdy wtem Lewy się zatrzymał.
-
Zobaczcie, jaki dziwny owoc - rzekł, rozgarniając ościeniem
liście nad swoją głową.
-
Gdzie? - zainteresował się Jones.
-
No tam, na gałęzi wisi, o...
Idący
przodem, z maczeta w dłoni, Freddie zatrzymał się i obejrzał.
-
Idzicie? - zapytał.
-
Lewy ma jakies znalezisko - odparłam sarkastycznie.
-
Wygląda trochę jak chlebowiec - Lewy dalej wytrwale majstrował
ościeniem wśród gałęzi. - Może da się toto zjeść?
-
Sraczki dostaniesz najpewniej - mruknęłam. Ból głowy nasilał się
i nastawiał mnie negatywnie do całego świata.
-
Bobby, odpuść sobie - burknęła Pammy, ostatnio tracąca wyraźnie
cierpliwość do swego amanta. - Komary nas tu zeżrą.
-
Chwilka - rzekł Lewandowski, manipulując ostrożnie kijem. - Zaraz
mi podziękujecie...
Udało
mu się odgarnąć jedną z gałęzi na bok, odsłaniając jajowaty,
szary kształt, pokryty wypustkami jak owoc chlebowca. Zarazem jednak
było w nim coś złowieszczego, przez chwilę jednak mój skołowany
mózg nie był w stanie odgadnąć co.
-
No to uwaga - Lewy zamachnął się ościeniem.
Wasyl
drgnął gwałtownie, oczy Pammy rozszerzyły się w panice,
najwyraźniej dotarło do nich to samo, co zaświtało właśnie w
moim mózgu.
-
Nie!!! - wrzasnęliśmy unisono.
Za
późno. Oścień rąbnął z impetem w domniemany owoc, który
zakołysał się gwałtownie na gałęzi. Z jego wnętrza wydobył
się dźwięk, przypominający jazgot piły łańcuchowej, wchodzącej
na wysokie obroty.
Osy.
Chmura
cholernie wkurwionych os wyroiła się z rozkołysanego gniazda
ułamek sekundy później.
-
Chodu! - ryknął Freddie.
Rzuciliśmy
się czym prędzej przed siebie, niczym stado spłoszonych jeleni.
Rozwścieczone osy siedziały nam na karkach, żądląc, plącząc
się we włosach i atakując ze wszystkich stron. Machaliśmy rękami,
wrzeszczeliśmy, kwiczeliśmy i cwałowaliśmy przez dżunglę,
potykając się i przewracając, wymazani błotem, podrapani i coraz
mocniej puchnący.
-
Woda! - wrzasnął Wasyl. - Tam!
Rozlewisko
pojawiło się we właściwej chwili, tak właściwej, że
właściwszej nie było. Skoczyliśmy wszyscy, nikt się nie wahał.
Ciepła,
mętna woda zamknęła się nad moją głową, coś czarnego oblepiło
mi stopy, jakieś zwierzę smyrgnęło spod nich w ciemną głąb.
Szarpnęłam się, przerażona, gotowa się wynurzyć, niepomna os,
które pewnie jeszcze kłębiły się nad powierzchnią.
Pokryta
tatuażami ręka wyłoniła się z ciemności i przytrzymała mnie,
holując zarazem do szerokiej piersi, pokrytej włosami, falującymi
teraz jak łan wodorostów.
Wasyl,
niezawodny jak zawsze.
Tkwiłam
tak przez chwilę w jego objęciach, wśród baniek powietra
wychodzących z naszych ust, modląc się, żeby nie zjawiło się
żadne drapieżne cholerstwo.
W
końcu jednak trzeba było nabrać powietrza. Wynurzyliśmy się
ostrożnie, spoglądając w niebo, wytstawiając nad wodę ledwie
czubki głów.
-
Nie widzę ich - powiedziałam.
-
Ja też nie - rzekł Marcin. - Poleciały w ch... cholerę.
W
kępie wodnego zielska obok zmaterializował się Fred.
-
Głowy pół, ale za to cała dupa - zabulgotał gniewnie. - Lewa w
dodatek! Osy bije! Gdzie Pammy?!
-
Kogo nazywasz dupą, ciołku? - zapytał groźnie Lewy.
Wasyl
zatoczył oczyma.
-
Lewy, milcz, bo cię utopię - poprosił.
-
Sam utopię! - zawarczał Freddie. - Szczegółem jak coś Pammy jest
źle. Pammy!
-
Tu jestem - Pammy przypłynęła do nas piękną żabką. - Spokojnie
Freddie.
-
A gdzie Jones? - zapytałam.
-
Bobby, jeśli przez twój debilizm przepadła jedyna nasza szansa na
ocalenie... - zaczęła złym głosem Pam.
-
Chciałem tylko sprawdzić co to jest - Lewy wzruszył ramionami, do
których przylepiło się coś czarnego.
-
I nie widziałeś, że to gniazdo os? - wysyczała Pammy. - Jak można
tego nie zauważyć?! Jak można być takim bezmózgiem?!
-
Ja bezmózg? - obraził się Lewy. - Głupia cipa!
Freddie
rzucił się ku niemu, z wyraźną chęcią wyrządzenia mu możliwie
największych uszkodzeń cielesnych. Wasyl zatrzymał go jednym
ramieniem, a drugim wepchnął Lewego pod wodę. Ten zabulgotał coś
niezrozumiałego i zniknął w mętnej toni.
-
Następny raz ja go na strzępa rozerwię! - odgrażał się Freddie.
Marcin,
dotąd z niezmąconym spokojem przytrzymujący Lewego pod wodą,
teraz zwolnił uścisk. Bardzo sławna futbolista wystrzelił na
powierzchnię jak korek, prychając, plując i parskając.
-
Popierdoliło cię? - zapytał, odgarniając włosy z oczu. - Mogłeś
mnie utopić!
-
Nie zachęcaj - Wasyl obdarzył go przeciągłym spojrzeniem. - I
uważaj co mówisz, chamie bolesny.
-
A co ja takiego powiedziałem? - zdziwił się Lewandowski.
Trzy
plaśnięcia, wygenerowane przez mokre dłonie uderzające o równie
mokre czoła, rozbrzmiały echem nad rozlewiskiem.
-
Kurrrrwa - jęknęło gniewnie wśród gałęzi drzewa, leżącego
koroną w wodzie. - Czy ktoś mi pomoże się stąd wyplątać?
-
Jones! - ucieszyła się Pammy. - Żyjesz?
-
Nie, z przyzwyczajenia gadam - sarknął. - No pomóżcie mi!
Jones
tkwił między dwoma potężnymi konarami, po pierś w wodzie,
wyraźnie poirytowany. Okazało się, że wsadził nogę między
gałęzie, leżące pod wodą i nie potrafił jej wyjąć. Schylić
też się nie mógł.
-
Na pewno się skaleczyłem i zapraz przypłyną piranie! - jęczał.
-
Nie kracz, bo cię tu zostawimy - mruknęłam, spoglądając na gęstą
plątaninę gałęzi. - Po cholerę żeś tu lazł?
-
Nienawidzę os! - odparł żywiołowo. - Pogryzły mnie, jak byłem
mały, nawet w szpitalu wylądowałem! Ojciec dał mi w prezencie
gniazdo, które znalazł pod dachem. Mówił, że zabił wszystkie
osy, ale to była nieprawda! W nocy wyfrunęły z niego i mnie
pocięły!
-
Gdzieś już słyszałam tę historię - rzekła Pam. - A nawet
widziałam i czytałam.
-
No i co z tego? - burknął Jones. - Uwolnijcie mnie wreszcie!
-
"Lśnienie", Kinga - mruknęłam do Wasyla. Kiwnął
leciutko głową.
Freddie
też dosłyszał.
-
On mi nie widzi się jak Danny Torrance - odmruknął.
-
Nieważne, trzeba go odplątać - rzekł Wasyl. - Ktoś musiałby tam
zanurkować.
-
Ty się nie zmieścisz - uprzedziłam to co chciał powiedzieć. - Za
ciasno. Wypad, ludziska, odsunąć się. Ja to zrobię.
-
Jesteś pewna? - zapytał Wasyl z widoczną troską.
-
Jestem najmniejsza z nas wszystkich. Masz lepszy pomysł?
Zagryzł
wargi i się odsunął, posłusznie odbierając ode mnie torebkę.
Pammy, Fred i śmiertelnie obrażony Lewy postąpili krok do tyłu.
Dałam
nura w mętną wodę. Kawałki liści, wodorostów i maleńkie
cząsteczki mułu wirowały wokół mnie, kiedy wpływałam w
plątaninę gałęzi. Spłoszony rak szurnął pod pień, natomiast
chmura cieniutkich, srebrnych rybek nie poczuła się spłoszona ani
trochę i krążyła mi ciekawsko wokół głowy.
Niemal
przed moim nosem zabielały łydki Jonesa, w ostatniej chwili, żebym
zdążyła nie tryknąć w nie głową. Zamiast tego złapałam je
rękami i o mało nie dostałam butem prosto w zęby.
-
Brlurbwa - zaklęłam i złapałam go mocniej za tę kończynę,
która nie wierzgała. Sięgnęłam między gałęzie, macając i
badając palcami. Oraz czując, że kończy mi się powietrze.
Wynurzyłam
się między konarami, z hałasem godnym płetwala błękitnego, ze
świstem łapiąc oddech.
-
No i co? - zapytał Jones niecierpliwie.
-
Gałąź - zipnęłam. - Rozwidlona. Trzeba uciąć.
Wszyscy
patrzyli na mnie, jak na syrenę Fidżi z gabinetu osobliwości P.T.
Barnuma.
-
Nogę? - zapytał Fred. Jones gwałtownie zbladł.
-
Ale no co wy, tak bez znieczulenia i w ogóle? - jęknął
rozpaczliwie.
-
Gałąź uciąć! - odpowiedziałam. - Kto ma maczetę?
Spojrzeli
teraz sobie wzajemnie na ręce. Wszystie były puste, poza dłońmi
Wasyla, zajętymi moją torebką.
-
Ja nie mam! Ja miałem dzidę! - wyparł się Lewy.
-
Wiemy - rzekła Pam przez zaciśnięte zęby.
-
Fred, ty miałeś...? - Wasyl spojrzał na Francuza pytająco.
Na
twarzy Freddiego odmalowało się zakłopotanie.
-
Ja chyba... ją zgubiał. Gdzieś na płytkiej woda - rzekł
niepewnie. - Jak my uciekali przed osoma.
-
A to podobno ja jestem debilem - nadął się tryumfalnie Lewy. Fred
posłał mu kose spojrzenie.
-
Rozejrzyjmy się, może ją widać - zaproponowała Pam.
Poszli
we trójkę w stronę brzegu, z którego wskoczyliśmy do wody. Szli
powoli, patrząc uważnie pod nogi, wypatrując zaginionej maczety.
-
Tam jest! - ucieszyła się Pam, wskazując jakiś punkt na szerokiej
płyciźnie, oświetlonej blaskiem słońca. - Widzę ją!
Wytężyłam
wzrok. Istotnie, między chwiejnymi, zmiennymi rozbłyskami światła
na powierzchni wody, dawało się dostrzec błysk bardziej stały i
pochodzący z dna.
Pammy
przebiegła kilka kroków, gdy nagle stało się coś dziwnego. Dno
zafalowało gniewnie i odjechało jej spod stopy, wznosząc w górę
tumany mułu i uwożąc na sobie drogocenną maczetę. Diabli nadali
płaszczkę. I to nie jakieś maleństwo akwariowe, tylko potwora o
rozmiarach małżeńskiego łoża, w dodatku zapewne wyposażonego w
pokaźny kolec jadowy i duże zapasy toksycznych wydzielin.
Pammy
zachwiała się, zanim jednak zdążyła klapnąć na tyłek, złapał
ją Wasyl i odciągnął do tyłu, poza zasięg jadowitego ogona
wielkiej ryby. W tym samym momencie Freddie rzucił się desperacko
na płaszczkę, przetoczył się niczym kaskader po jej grzbiecie,
zgarniając wśród rozbryzgów wody lezącą tam maczetę, stanął
na nogi i bez namysłu rąbnął z całej siły w łeb potwora.
-
Boże, Fred! - wrzasnęła Pammy przeraźliwie.
Płaszczka
zawinęła ogonem, Freddie machnął maczetą i ogon, bezużyteczny,
zaległ na dnie. Poprawił w łeb, raz, drugi, trzeci. Wielka ryba,
krwawiąc, opadła bezwładnie na dno.
-
No teraz to naprawdę przypłyną piranie - rzekł Jones ze zgrozą.
Pam
rzuciła się Fredowi na szyję, obejmując go i szlochając, a on
obejmował ją wolną ręką, w drugiej wciąż trzymając umazaną
posoką maczetę.
-
Pammy, daj maczetę rudej! - skomenderował Wasyl. - Fred, Lewy,
bierzemy to truchło na brzeg, ale biegiem!
Posłuchali
bez szemrania. Roztrzęsiona Pam wcisnęła mi maczetę w rękę, po
czym pokłusowała na brzeg, na który panowie, postękując głośniej
lub ciszej, wyciągali właśnie potężne rybie truchło. Bez
dalszego ociągania zanurkowałam, aby uwolnić Jonesa, spotkanie z
piraniami bowiem nie uśmiechało mi się ani trochę.
Trochę
piłowałam, trochę rąbałam, zaś łydki Jonesa drgały nerwowo za
każdym ciosem. Miałam nadzieję, że uda mi się nie trafić w nie
niechcący, bowiem w mętnej wodzie nie widziałam zbyt dobrze.
Wreszcie
udało mi się odrąbać owo rozwidlenie, w którym tkwiła noga
Jonesa, od pozostałych części gałęzi. Wynurzyłam się i w tym
momencie dostałam kopa prosto w plecy.
-
Uważaj z tymi kopytami! - wrzasnęłam.
-
Pospiesz się! - warknął, popychając mnie, gdyż blokowałam mu
drogę wyjścia. Wylazłam spomiędzy konarów i pobrodziłam do
brzegu, nie oglądając się na tego niewdzięcznego kretyna.
-
Freddie, jesteś bohaterem - oznajmiłam, znalazłszy się na mniej
więcej stałym lądzie. Zarumienił się po same uszy.
-
Nic takie, ja broniłem Pam. Vazil by zrobił to samo dla cię.
-
Dobra, dobra - wtrącił się Wasyl. - Co bym dla rudej zrobił, to
bym zrobił, ale bohaterem jesteś, nie ma bata! - klepnął Freda w
plecy.
Jones
klapnął na ziemię obok rybich zwłok i zaczął ściągać z
kostki tkwiący jeszcze na niej kawał drewna.
-
Ja postuluję obiad - oznajmiłam stanowczo. - Fred nam załatwił
mięsko, nic, tylko ogień rozpalać.
-
Mięsko? - skrzywił się Lewy. - Chcesz jeść to obrzydlistwo?
-
Sam wpierdolisz najwięcej, jak znam życie - parsknął Wasyl. - Nie
marudź, tylko pomóż mi przewrócić toto na grzbiet.
-
Nie wiem czy zapalniczka zadziała - westchnęła Pammy, wskazując
moją mokrusieńką torebkę, wiszącą na krzaku.
-
Powinna, zapakowałam ją w woreczek plastikowy - odparłam i
pomacałam się po karku. Coś mnie tam drażniło.
Ku
mojej niekłamanej zgrozie moje palce natrafiły na coś chłodnego,
śliskiego i lekko pulsującego. Mózg podsunął mi uczynnie
wyjaśnienie, nader obrzydliwe, aż mi się żołądek skręcił w
chińskie osiem.
Drżącą
dłonią oderwałam sobie to coś od karku i podsunęłam przed oczy.
-
Pijawki! - zawyłam jak syrena strażacka. - Tu są pijawki! Aaaaaaa!
Cisnęłam
czarnym, lśniącym obrzydlistwem na ziemię i jęłam się obmacywać
gwałtownie. Może było ich więcej?
Nad
cichym rozlewiskiem rozpętało się pandemonium. Wśród okrzyków
obrzydzenia cała nasza grupka jęła obszukiwac swe ciała,
odkrywając ze zgrozą, że i na nich siedzą pijawki.
-
Freddy, na plecach mam, zdejmij to ze mnieeeee! - jęczała Pam.
-
Kurwa jego zajebana mać, jak stąd wyjadę, będę oglądał naturę
wyłącznie w postaci trawy na boisku - mamrotał Wasyl, odrywając
czarne, obłe stwory od swej piersi. - Ruda, nie mam nigdzie z
tyłu...? Chodź, ciebie też trzeba obejrzeć.
-
Nienawidzę pijawek jak byłem mały jedna przyczepiła mi się do
ja... - zaczął Jones. Przerwało mu cichutkie kwilenie Lewego.
Lewandowski,
strząsnąwszy kilka pijawek z pleców i ramion, teraz trzymał się
za krocze, blednąc. Potem zdjął stamtąd rękę, odciągnął
gumkę spodenek i zajrzał do środka. Kontynuował blednięcie,
przechodząc płynnie od koloru kredy, do barwy jasnozielonej.
-
Mamusiu - kwiknął. - Mam jedną na... na... NA JAJACH!
Trzej
obecni faceci jak na komendę skrzywili się boleśnie.
-
Paskudnie - rzekł Wasyl, współczująco.
Lewy
przełknął głośno ślinę, zamknął oczy i sięgnął do
spodenek. Gmerał tam przez chwilę, po czym spojrzał na nas
bezradnie.
-
Nie mogę... - jęknął. - Niech mi ktoś pomoże... Chłopaki?
Pokręcili
zgodnie głowami.
-
Gdyby gdzie indziej to wiesz - wyjaśnił Jones. - Ale tego, no nie
na jajach.
-
Pammy? Błagam!
Spojrzała
na niego, z udawanym zdziwieniem.
-
Ja? No co ty, przecież jestem głupią cipą, jak mogłabym ci
pomóc?
Lewy
przelotnie poczerwieniał, by zaraz wrócić do zielonkawej bladości.
-
Idgie? Błagam! - zawył. - Zdejmij to kurewstwo ze mnie!
-
Nie ma mowy - odparłam. - Radź se sam.
-
To nieludzkie - rzekł, wpatrując się ze zgrozą w zawartość
swoich spodenek. Nagle zachciało mi się strasznie śmiać.
Wreszcie
zacisnął zęby, sięgnął garścią w gacie i wyciągnął stamtąd
nażartą, prześwitującą czerwienią pijawkę.
-
Chryste - pisnął, po czym zemdlał, padając niczym postać z
kreskówki na ziemię.
Poleżał
tam przez chwilę, bo jakoś nikt nie był specjalnie wyrywny do
cucenia. My w tym czasie zebraliśmy opał, rozpaliliśmy ogień i
poćwiartowaliśmy potwora. Kawałki jego mięsa nadzialiśmy na
patyki i piekliśmy je nad ogniskiem, jak szaszłyki.
Czułam
się coraz gorzej. No owszem, zastrzyk adrenaliny, jaki dostałam
podczas tych wszystkich wydarzeń w rozlewisku dodał mi chwilowo
sił, kiedy jednak jego działanie ustało, zrobiło się całkiem
niedobrze. W głowie mi pulsowało, bolały mnie wszystkie mięśnie
i stawy, jakby mnie czołg przejechał.
Byłam
jednak głodna, a to był dobry objaw. Rzuciłam się jak zwierzę na
swoją porcję rybiego mięsa, gdy tylko się opiekła jako tako,
szarpiąc ją zachłannie zębami. Napychałam się tak przez chwilę,
po czym nagle zrobiło mi się niedobrze.
-
Idgie, nic ci nie jest? - głos Wasyla brzmiał jakby się dobywał z
wielkiej bańki na mleko.
-
Absolutnie nic - odpowiedziałam, po czym zwymiotowałam na własne
nogi.
Teraz
jest mi trochę lepiej. Znalazłam w sobie tyle siły, żeby trochę
popisać, póki tu jeszcze siedzimy, bo po obiedzie mamy znowu iść.
Coś błyszczy na drzewie po drugiej stronie rozlewiska, być może
ów rozbity samolot, więc trzeba tam jakoś dojść. Mam nadzieję,
że mnie to choróbsko, grypa chyba, nie rozłoży do reszty. Wasyl
już się martwi, a ma wystarczająco wiele na głowie, żeby nie
musiał jeszcze przejmować się mną.
_____________________________________________________________________________-
Znowu mam obsuwę, mam nadzieję, że mi to jednak wybaczycie i że spodoba wam się nowy rozdzialik. Pozdrawiam i życzę miłej lektury:)
Martina
Wybaczam ci, bo sama mam kosmiczne obsuwy :P
OdpowiedzUsuń"- Susi? Suchsiejsi? - spróbował Freddie. - Sacrebleu! Nie takie mokre!"- czy już pisałam, że kocham Freddy'go? Wiem, powtarzam się, ale on jest absolutnie awesomatyczny!
Lewy z pijawką na jajach, zrobił mi wieczór a przy okazji czyścisz mi mój monitor. Biedna Idgie? Co jej jest? :(
Rozdział jak zwykle zajebisty!
jezuu jaki świetny rozdział ;)
OdpowiedzUsuńmimo tych wszystkich okropnych rzeczy, które spotkały ich w tym rozdziale.
genialnie czyta się twoje opowiadanie, mogłabym je czytać i czytać ;)
mam nadzieję że z Idgie będzie wszystko w porządku ;)
nie mogę się doczekać następnego.
pozdrawiam ;*
No tak, Lewy jak zwykle ma najlepsze przygody. Jak on tak mógł nazwać Pam? Dobrze, że dziewczyna woli Freddy'ego, ja również gościa uwielbiam :D Mam również nadzieję, że z Idgie wszystko okej, chociaż mam co do tego wątpliwości.
OdpowiedzUsuńCzekam na kolejny!
Ahahah Lewy- tego nie zrozumiesz i te pijawki. Świetny rozdział a Freddy pokazał na co go stać.Co do Idgie to mam pewne przeczucia :3 Czekam na nexta. Pozdr!
OdpowiedzUsuńCo się dzieje z Idgie? Czyżby jakaś tropikalna choroba? Oby nie... Ale opiekujący się nią i martwiący się o nią Wasyl musi być naprawdę słodki :D
OdpowiedzUsuńKiedy będzie rozdział?
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuń