poniedziałek, 10 czerwca 2013

Dzień siódmy

To już tydzień. Tydzień w dziczy, wśród kajmanów, rekinów, morderców lubiących słodycze, oraz w towarzystwie niejakiego Lewandodupskiego. Nie tak sobie wyobrażałam wakacje na Karaibach.
Wypłynęłyśmy w ten rejs we trzy, Abbie, Rhiannon i ja, spragnione słońca i prawdziwego lata. Miałyśmy dość zalanego wiecznie deszczem Glasgow, chciałyśmy raz wreszcie trochę poszaleć, poza tym Abbie świeżo zerwała zaręczyny, ponieważ jej narzeczony, z którym już szykowała się do ślubu, okazał się być kompletnym dupkiem, a przy tym idiotą, o czym dowiedziała się, wróciwszy pewnego dnia szybciej z pracy i zastawszy swego niedoszłego męża z głową między nogami sąsiadki. Próbował się wprawdzie tłumaczyć, iż upadło mu na podłogę pięć pensów, chciał je znaleźć i tak jakoś niezręcznie mu wyszło, jednak nie potrafił udzielić odpowiedzi na pytanie czemu sąsiadka nie miała na sobie majtek i dlaczego szukał zgubionej monety językiem w jej pochwie.
Rhi akurat w tym czasie miała ciche dni ze swoim chłopakiem, Sidem, ja zaś związków i facetów unikałam bardzo długo, po tym jak się sparzyłam na psychopacie (i to nie jest moja amatorska diagnoza, facet miał, jak się okazało, papier od psychologa sądowego który mu kiedyś badał poczytalność), bez trudu zatem doszłyśmy do konkluzji, że faceci to świnie. W ramach działań konstruktywnych najpierw się rzetelnie upiłyśmy, a potem postanowiłyśmy wyruszyć w tropiki i zażyć życia.
Jak się to skończyło, wiadomo, a wszystko dlatego, że gdy wracałyśmy nocą do kajuty, zachciało mi się robić zdjęcia rozgwieżdżonego nieba, co wymagało zatrzymania się i połozenia aparatu na relingu. Przechył, ziuuuuuu i już mnie nie było.
No ale nic, wracajmy do chwili obecnej. Rekin wszystkich nieco spietrał, dobrze, że mieliśmy tego kajmana w zapasie, bo nikt specjalnie wyrywny do łowienia ryb i zbierania czegokolwiek nie był.
Jedliśmy w milczeniu, wreszcie Lewy spojrzał w zadumie na ogryzaną właśnie łapę i przemówił.
- Wiecie co, mnie się wydaje, że on jest tylko jeden. I nie ma spluwy - powiedział.
Łypnęłam na niego sponad mojej porcji gada. Jakoś mi się nie chciało wieszyć w istnienie konstruktywnych procesów myślowych w czaszce Lewego.
- Po czym wnosisz? - zapytałam z powątpiewaniem.
- Bo jakby miał spluwę, toby nas powystrzelał jak kaczki - wciął się Marcin.
- Otóż to - Lewy zamachał łapą kajmana niczym buławą. - A on kombinuje z wabieniem rekinów. Znaczy boi się nas i nie chce otwartej konfrontacji.
- Dobrze, ale ja nie rozumiem, czemu on chce nas zabić - Pammy cisnęła kość do ogniska i ujęła się pod boki. - Nie może wezwać straży przybrzeżnej, żeby nas zabrała w cholerę?
- Wie, że mamy notes - stwierdziłam ponuro. - Chce go odzyskać, a przy okazji pozbyć się konkurencji.
W ciemnych czeluściach dżungli rozległ się trzask, niemal tak głośny jak wystrzał. Podskoczyliśmy wszyscy, jak na komendę.
- No dobra, ale kto to jest? I skąd wie o skarbie? - zastanowił się Lewy.
Wasyl z miną zawodowego mordercy niewiniątek pogrzebał kijem w ogniu, wzbijając w powietrze snopy iskier.
- On miał żonę, ten Francuz od notesu - rzekł. - I dziecko.
- To dziecko to już teraz stary byk, względnie stara krowa - stwierdziła Pam. - Jeśli on wysyłał rodzinie jakieś listy...
- A żona nie może po chaszczach ganiać? - rozważałam. - Pięćdziesiąt parę lat to jeszcze nie próchno.
Lewy z rozmachem postukał się ogryzionym gnatem w czoło.
- I siedziałaby na dupie przez prawie trzydzieści lat? - prychnął.- Bez sensu.
- Fred, ty się dobrze czujesz? - zapytał znienacka Marcin.
Uświadomiłam sobie, że Freddie nie odezwał się dotychczas ani słowem, tylko siedział skulony, gapiąc się w ogień. I prawie nic nie zjadł. Teraz pokręcił wolno głową.
- Mnie na brzuch... - powiedział. - Ja chyba puszczę ten ptak.
- Jaki ptak? - zdziwił się Lewy.
Fred nie zdołał udzielić mu odpowiedzi, bo zgiął się w pół i zwymiotował na piasek.
- Paw - objaśniłam. - Freddie, ty coś jadłeś dzisiaj, jakieś nieznane owoce, czy coś? Małże?
- E-e - jęknął.
Pammy, siedząca obok niego, przyłożyła mu rękę do czoła.
- Ty jesteś rozpalony!
- Chyba za dużo słońce - stęknął nieszczęsny Freddie.
- Chodź, musisz się położyć - rzekła troskliwie Pammy, obejmując go wpół. - Trzeba go jakoś schłodzić!
Wasyl zerwał się z miejsca.
- Przyniosę wody - zaproponował.
- Sam? Po moim trupie! - też się zerwałam.
- Zostałaś moim ochroniarzem? - zapytał kpiąco.
- Tak! W razie czego będę gryzła po achillesach! Poza tym nie mydl mi tu, sam zabroniłeś samotnego łażenia!
Przynieśliśmy tej wody, kłócąc się przez cały czas o to co komu wolno i czy samotny facet w ciemnościach jest narażony bardziej, niż samotna kobieta. Po prawdzie to te ciemności nie były takie znowu bardzo ciemne, bo zbliżający się do pełni księżyc świecił jak dziki, niemniej jednak pętanie się solo w oddaleniu od ogniska bezpieczne nie było na pewno. Pammy zaraz obłożyła głowę Frederica zimnym kompresem, obmyła mu też ciało i widać było, że Fred ma zapewnioną opiekę. To spotkało się z dezaprobatą ze strony Lewego, który oburzony tym, że jego dotychczasowa wielbicielka nie poświęca mu ani grama uwagi, odwrócił się ostentacyjnie zadkiem do ludzi, a twarzą do ściany i poszedł spać.
Tymczasem Wasyl objął pierwszą wachtę, zasypawszy uprzednio starannie ślady niedyspozycji Freddiego. Tym razem nawet nie próbowałam udawać, że śpię, po prostu usiadłam przy ognisku.
- Co jest? Bezsenność? - zapytał.
- Aha - chyba nie byłam zbyt rozmowna.
Rozejrzał się z konspiracyjną miną.
- Lewy śpi?
- Śpi - mruknęłam. - Nie słyszysz, że znowu coś ględzi o złotej piłce?
Wasyl nastawił uszu.
- Faktycznie - stwierdził. - To ja skoczę po notes i doczytamy, skoro już tu jesteś.
- A Pammy? - przypomniałam.
Zatrzymał się w rozpędzie.
- No faktycznie. Ale przecież nie musimy wrzeszczeć, usiądziesz blisko mnie i będę ci po cichu nadawał.
Machnęłam ręką. Po chwili już szeleścił z zapałem w szałasie, wreszcie zaś wylazł stamtąd na czworakach, z notesem w zębach.
- Dobra - rzekł siadając przy mnie. - To na czym skończyliśmy?
- Na zwłokach zapijaczonego naczelnika policji, zdaje się - odpowiedziałam. - A nie, czekaj, na kolumbijskiej mafii, ganiającej za autorem.
- Okej. Przysuń się trochę.
Przysunęłam się, z pewną taką nieśmiałością, nie wiem doprawdy skąd ona mi się wzięła.
- No ja nie mogę - zachichotał Wasyl. - Bliżej, ruda, bliżej. W nocy na mnie leżysz...
- Ja? Na tobie?! - zaprotestowałam. - Z byka spadłeś?!
Wyszczerzył się jak zadowolony krokodyl.
- Ty na mnie, wiewióro, każdej nocy - odparł. - A skoro możesz na mnie leżeć, to przysunąć się też możesz.
Jakoś sobie nie przypominałam żebym się po nim poniewierała, ale niech tam. Przysunęłam się, a on otoczył mnie ramionami i podniósł notes tak, żebyśmy mogli go oboje widzieć.
Dalsza część notesu wypełniona była głównie pojękiwaniami Francuza na temat spóźniającej się łodzi. Gość, który wskazał mu tę kryjówkę, za stosowną opłatą oczywiście, chwalił się iż posiada kontakty z przemytnikami, regularnie pływającymi na Trynidad, i podjął się negocjacji z nimi, celem załatwienia przerzutu. W trakcie tych negocjacji Francuz miał siedzieć w chacie na naszym bezludziu i czekać aż negocjator, Alba, po niego przypłynie. Kryjówka miała być stuprocentowo bezpieczna, znana tylko Albie i jego rodzinie.
- Był tai Europejczyk co o niej wiedział - mawiał Alba. - Ale jego ukąsił wąż i gość nic już nie powie!
Spojrzałam na Marcina.
- Czyżby nasz szkielet spod palm?
- Całkiem możliwe - mruknął.
Negocjacje najwyraźniej się przeciągały, bo łódź nie nadpływała, a Francuzowi kończyły się zapasy jedzenia. Małży zbierać się nie odważył, ryb łapać nie umiał, żywił się więc samymi owocami, co skończyło się monumentalną sraczką. Do tego bał się, że zostanie złapany w końcu przez Kolumbijczyków, chociaz z drugiej strony pocieszał się, że wysłał listy do żony, więc może ona go zacznie szukać.
I tak na kolejnych stronach łódź nie odpływała, dręczony problemami żołądkowymi Francuz słabł i popadał w coraz większą obsesję na punkcie swojego diamentu, okazjonalnie, być może w atakach gorączki, myląc go z Bleu de France, niebieskim diamentem będącym niegdyś własnością królów Francji. Jak wiele innych skarbów przepadł w czasie rewolucji francuskiej, a potem wypłynął w Anglii, przeszlifowany i przechrzczony na diament Hope. Gość w końcu był Francuzem, więc fiksacja na francuskich klejnotach koronnych wydawała się dosyć zrozumiała.
Po iluś tam stronach dosyć monotonnych jęków w końcu odpłynęłam, śniąc o Ludwiku XIV na bezludnej wyspie, który przeszukiwał stojącą w morzu komodę, szukając swojego diamentu. Królewskie gacie fruwały w powietrzu, zamieniając się w ptaki i odlatując w stronę zachodzącego słońca, komoda jęczała, że ma niestrawność i potrzebuje mięsa, a palmy szumiały Marsyliankę. Nagle monarcha zrezygnował z poszukiwań, podszedł do mnie i spoglądając z czułością, pogłaskał mnie po twarzy, po czym zamienił się w Wasyla.
Półprzytomna i nie do końca jeszcze rozbudzona, poczułam nagle jego ciepłe, miękkie wargi na mych ustach i podskoczyłam, odpychając Marcina gwałtownie.
- Co ty robisz? - zapytałam , mrugając, niczym sowa.
- Bo ten... Bo wyglądałaś tak ślicznie... - zaplątał się beznadziejnie. - Dobra, nieważne.
Zagryzł wargi.
- Znaczy tego, ja przepraszam, ale no, to było takie nagle i ja... - teraz zaplątałam się ja.
Łypnął na mnie spode łba wzrokiem najzupełniej nieszczęśliwym.
- Nieważne - powiedział. - To się już nie powtórzy.
Siedziałam, niepewna co mam zrobić, rzucić się na niego, przepraszać, wyjaśniać, czy uciec z krzykiem desperacji.
- Idź spać - powiedział jakimś takim głosem, że poczułam się jak oblana kubłem zimnej wody.
- Marcin, ale ja nie chciałam...
- Mówiłem, nieważne! - niemal krzyknął.
Szlag mnie trafił soczysty.
- Ważne! - wrzasnęłam, aż mi echo od strony lasu odpowiedziało. - Usiłuję ci wytłumaczyć, baranie jeden, że nie chciałam cię odpychać! Czaisz?
- Czaję - odparł. - Idź spać.
Jak grochem o ścianę i łbem w mur. Poszłam spać, bo co miałam robić, nabił sobie czegoś do tej durnej łepetyny i nie daje sobie wytłumaczyć.
I nie, cholera, tym razem mnie nie objął. Rączki trzymał przy sobie, jak dziewiętnastowieczna panienka. Teraz to już nie pozostało mi nic innego, jak rzucić się na niego, otwarcie i frontalnie, tak, żeby nie było żadnych wątpliwości co do moich intencji. Zaraz, ja coś pisałam, że nie chcę się rzucać? Chyba zaczynam zmieniać zdanie...
Pobudka w nocy była jedna, z winy Lewego.
- O Jezu, o kurwa, on tu idzie! - wrzeszczał. - Obudźcie się! Ja pierdolę!
Zerwałam się z posłania jak oparzona, rzuciłam się do przodu i zderzyłam się głową z Wasylem.
- Kurwa! - wrzasnął on w swym języku ojczystym.
- Ja pierdolę - jęknęłam ja, przed oczami mając nie oglądane dotąd ludzkim okiem przestrzenie kosmosu, wypełnione dużą ilością wirujących gwiazd. Pomacałam się po czaszce, żeby się upewnić, że mi nie pękła na sto kawałków, ale ku mojemu zaskoczeniu była cała.
Wasyl macał mnie na oślep po łydkach.
- Nic ci nie jest? - zapytał.
- Nie - odparłam. - Wydaje mi się, że żyję.
Wypełzliśmy w końcu z szałasu, tylko po to, żeby ujrzeć roztrzęsioną i bladą Pammy, oraz szczękającego zębami Lewego, machającego maczetą na lewo i prawo.
- Co jest? - zapytał Wasyl rzeczowo.
- On tttu idzie - wyszczękał Lewy. - Tttten szkielet!
Wykonałam facepalma, urażając się przy tym w guza, którego nabiłam sobie w zderzeniu z Marcinem i skrzywiłam się.
- Lewy, naćpałeś się czegoś? - zapytałam jadowicie.
Pammy ścisnęła przedramię Lewego, o włos unikając spotkania z maczetą.
- On mówi prawdę - powiedziała trwożnie. - Posłuchajcie...
- Robert, oddaj tę maczetę - poprosił grzecznie Wasyl. - Zaraz kogoś niechcący zarąbiesz.
- Posłuchajcie! - krzyknęła Pammy.
W mroku poza kolczastym ogrodzeniem coś sucho zaklekotało, jakby faktycznie maszerował tam jakiś szkielet. Lewy zadrżał jak galareta i zamachał maczetą jeszcze bardziej desperacko, Pammy zaś schowała się za jego plecami.
- Oddaj to, idioto - Wasyl wykręcił Lewemu rękę i skonfiskował maczetę. - Idgie, przyświeć.
Posłusznie wyciągnęłam głownię z ogniska i z tą zaimprowizowaną pochodnią wyszłam z nim poza obręb zeriby. Suchy klekot rozbrzmiał jeszcze głośniej, gdzieś blisko nas, po czym nagle zamilkł, jak ucięty nożem. Poświeciłam w tamtą stronę, Wasyl na wszelki wypadek uniósł bojowym gestem maczetę.
Wśród porozrzucanych skorup kokosów siedziało sobie bure zwierzę o rozmiarach kota, przypominające nieco z urody przerośniętego szczura. Patrzyło na nas, zaskoczone, czarnymi oczkami jak paciorki, ruszając różowym nosem, po czym nagle śmignęło w krzaki i tyleśmy je widzieli.
- No kurwa - rzekł Wasyl z wyrzutem. - To ja tu latam po nocy przez jakiegoś futrzaka?
Zaczęłam się śmiać histerycznie, nieledwie wypuszczając pochodnię z ręki.
- To... tototo... - wysapałam. - To jest opos! Lewy spietrał się oposa!
- Opos? - zapytała Pammy z niedowierzaniem. - Nie duch?
Wasyl westchnął rozdzierająco.
- A co wyście się tak na tego ducha uparli? - zapytał. - Może biała dama jeszcze?
Lewy wypuścił powietrze przez nos z przeciągłym świstem.
- Ja się niczego nie spietrałem - oznajmił gniewnie. - Zabiłem kajmana, a miałbym się bać oposa? Też mi coś!
Wleźliśmy za zeribę. Wyrzuciłam resztki głowni do ogniska, a Wasyl starannie zamaskował przejście kolczastymi gałęziami.
- To cholerstwo musiało znaleźć jakieś przejście przez ogrodzenie - stwierdził. - I teraz obsrywa nam spiżarkę.
- Trzeba uszczelnić - doradziłam. - Pammy, jak tam Fred?
- Śpi jak niemowlę - odparła. - Gorączka mu spadła, myślę, że nic mu nie będzie.
- Tylko niech jutro nie wyłazi na słońce - mruknął Wasyl.
- Znowu wszyscy mnie ignorują! - obraził się Lewy. Odwrócił się na pięcie i poszedł do szałasu.
- Ej, a warta? - krzyknęłam za nim.
- Spoko, ja tu sobie posiedzę - Wasyl rozsiadł się na piasku. - Do rana już niedaleko. Znikajcie lulu, laski.
Poranek jak zwykle, łowienie, robienie żarcia, doszczelnianie tej cholernej zeriby i takie tam, nudy na pudy. Frukta nam się kończą, trza by się kopnąć do dżugli po nowe zapasy. Trochę się z Wasylem wahamy, bo nijak nam Freda zostawiać samego w obozie, albo się rozdzielać, ale on twierdzi, że czuje się już całkiem dobrze i może iść. Pammy jest wkurzona, bo zarwała pół nocy na czuwanie przy Freddiem, a tymczasem Lewy zachowuje się jak obrażona primadonna i za cholerę nie chce tego zrozumieć.
- Powinnaś mnie budzić czułym pocałunkiem! - oznajmił przy śniadaniu. - A ty chodzisz taka zmięta i ponura!
Pammy ujęła się pod boki.
- No wybacz skarbie, że nie zdołałam zaliczyć salonu piękności oraz spa dzisiaj rano! - prychnęła jak rozzłoszczona kotka. - A, i pewnie jeszcze mam se fryzjera pod którąś palmą poszukać, co?!
- Nie zawadziłoby - mruknął Lewy kąśliwie.
- Vazil, jak on był niemowlęcie, mama go na schody za nogę prowadziła? - zapytał z ciekawością Fred. - I tak mu ta głowa robiła bam-bam na każdy stopień?
Wasyl spojrzał na Lewego sponad spożywanej własnie ryby i uśmiechnął się złośliwie.
- Tak mi się wydaje - rzekł.
Tymczasem Pammy tupnęła nogą, wzbijając w górę fontannę piasku.
- Prędzej cię jutro obudzę czułym kopniakiem, niż czułym pocałunkiem! - wrzasnęła. - I sam se w lustro popatrz, przystojniaczku, włosy jak u stracha na wróble masz i pypcie ci z gęby wyłażą, bo zarostem tego nie nazwę! Amant się znalazł!
Freddie, uszczęśliwiony, chichotał pod nosem, a Pamela, rozpędzona, kontynuowała.
- On był chory, półgłówku jeden! Jak ty zachorujesz, to też mam cię olać?
- No oczywiście, że nie - oburzył się Lewy.
- No sam widzisz - Pammy jakby się uspokoiła. - Przecież nie mogę zostawić kogoś, kto potrzebuje pomocy. No misiaczku, nooo...
Połaskotała go pod brodą, na co Lewandowski łaskawie się rozpromienił. Freddie tylko westchnął i pokręcił głową.
Dobra, odkładam pisaninę, bo idziemy w końcu do chaty po banany, chlebowce i yamy. Wasyl pogania wszystkich i porykuje, więc czas się podrywać.


Dużo, dużo później

Jestem wykończona. Niewinna wycieczka po parę bananów zmieniła się znienacka w horror, z elementami tortur, godnymi hiszpańskiej inkwizycji. Dobrze, że było również szczęśliwe zakończenie, zapewne nie przewidywane przez tego złoczynnego półgłówka, jednak w międzyczasie użyłam sobie całkiem jak pies w studni. Ale nie uprzedzajmy faktów, prawdaż.
Poszliśmy po te cholerne banany, w szyku sformowanym, jakżeby inaczej, przez Wasyla. A zatem, nasz wódz Niedźwiedź szedł na czele, ze swą nieodłączną maczetą, za nim Pammy, Fred i ja, na końcu zaś Lewy, z dzidą, naprędce wyciosaną z bambusowego drąga. Ścieżka była pusta, dżungla w miarę spokojna, nawet małpy darły mordy znacznie rzadziej niż zwykle. Wasyl, skupiony, z groźnie zmarszczoną brwią, lustrował otoczenie, natomiast Pammy, Fred i ja zatopiliśmy się w rozmowie na tematy kulinarne, wspominając najlepsze posiłki, jakie zjedliśmy w życiu. Oczywiście nie obyło się bez zapytania Freda o zalety kuchni francuskiej, co z kolei spowodowało jego eksplozję zachwytów nad potrawami jego rodzinnej Langwedocji. Pam słuchała tego, oczarowana, a on chwycił ją za rękę i przemawiał coraz namiętniej, spoglądając jej głęboko w oczy (Pam, nie ręce). Stwierdziłam, że nie będę im wobec tego przeszkadzać, więc dyskretnie odpadłam i przyzostałam z tyłu.
W pewnym momencie pośliznęłam się na rozdyźdanej glinie i wyrżnęłam się jak długa. Ścieżka kilka metrów przede mną skręcała, więc Wasyl nie mógł mnie widzieć, Pammy i Freddie byli zajęci sobą nawzajem i urokami Langwedocji, natomiast Lewy, jak ostatni cham, żłób i burak, minął mnie po prostu, uśmiechając się szyderczo. Znikł za zakrętem, zasłonięty bujną zielenią, ja się zerwałam, chcąc kopnąc go w dupsko, najlepiej z półobrotu i wtedy ktoś mnie złapał od tyłu. Otworzyłam gębę do wrzasku, lecz zatkano mi ją szmatą, woniejącą nieprzyjemnie czymś chemicznym. Nabrałam powietrza i zapadłam się w mrok.
Obudził mnie komar. Brzęczał mi, ścierwo jedno, koło ucha, tym swoim upierdliwym wiiiiiiiiiiiii. Chciałam machnąć ręką, ale okazało się to niemożliwe. Coś zatrzeszczało przy tym nad moją głową niepokojąco. Do głowy przyszło mi parę brzydkich wyrazów, ale wypowiedzenie ich na głos również nie znajdowało się w dostępnych mi opcjach. Usta miałam bowiem zapchane jakimś obrzydliwym szmaciszczem, a drugi kawałek tegoż szmaciszcza, przewiązujący mi twarz, skutecznie uniemożliwiał wyplucie.
Otworzyłam oczy. Dookoła mnie ciągnęły się moczary i rozlewiska, właściwe dla tego kawałka świata, czyli składające się z dżungli na górze i mętnej wody na dole. Moje ręce uniesione były ponad moją głową i przywiązane solidnym sznurem do wiszącej nade mną gałęzi. Miałam nadzieję, że może spróchniałej, ale nie, też była badzo solidna. Potem spojrzałam pod nogi i głupie myśli o łamaniu gałęzi przeszły mi jak ręką odjął. Stałam, nie, to złe słowo, koniuszkami trampek dotykałam pnia, na wpół zanurzonego w wodzie. Zaparł się obydwoma końcami w gąszczu, dlatego wystawał nad powierzchnię wody.
No właśnie wody. W tej wodzie mogło być wszystko i jeszcze trochę, kajmany, piranie, anakondy, jadowite węże, słodkowodne płaszczki, też jadowite... Przykłady wrednej fauny wodnej Ameryki Południowej przelatywały mi przez głowę na podobieństwo rozpędzonego pociągu. Nie było mowy, żebym wlazła do tej cieczy z własnej woli.
Wzięłam głęboki wdech, starając się równocześnie nie zwymiotować od smrodu tej cholernej szmaty i rozejrzałam się uważnie dookoła. Prawie naprzeciwko mnie, trochę na lewo, znajdowała się wysepka stałego gruntu. Nie była daleko, jakieś trzy, może cztery metry. Jakby mi się udało rozbujać, może zdołałabym złamać tę gałąź i wylądować na tej wysepce?
Zaczęłam się kołysać, machając nogami w przód i w tył, jak na huśtawce. Na początku szło mi niesporo, potem jednak podłapałam rytm. Huśtałam się coraz mocniej i mocniej, stawy barków i ramion protestowały, promieniując bólem, mięśnie grzbietu były gotowe ogłosić strajk, a parszywa gałąź ani myślała się złamać. Zlana potem, obolała, postanowiłam zrobić przerwę. Komary o rozmiarach średnich szybowców cięły niemiłosiernie wszystkie odsłonięte partie mego ciała, a ja nie miałam innego wyboru, jak tylko robić za stację honorowego krwiodawstwa. Nie dysponowałam nawet ręką, żeby się od tego kurestwa obegnać.
Zacisnęłam zęby i zaczęłam się pocieszać, że Wasyl na pewno mnie tu nie zostawi, będzie mnie szukał, choćby nie wiem co. Nikogo by przecież tak nie zostawił. Zapędzi ich wszystkich do poszukiwań i mnie znajdą, może już za chwilę...
Jakby odpowiadając moim myślom, z dżungli dobiegł mnie krzyk, stłumiony odległością, ale wyraźny.
- Idgie! Idgie!
Serce mi żywiej zabiło, poznałam głos Wasyla.
Po chwili dołączył się do niego sopran Pam i baryton Freda.
- Idgie! Gdzie jesteś!
- Mmmmmmmmmmmffffff! - próbowałam wrzeszczeć przez knebel, szarpiąc się z całych sił. - Mmmmmmmmfffff!
- Idgie! - wrzeszczał Marcin, a jego głos oddalał się wyraźnie.
Szarpnęłam się jeszcze raz i zamarłam. Po pniu drzewa, na którym wisiałam, pełzł wąż. I najwyraźniej miał zamiar wleźć właśnie na ten konar, do którego mnie przywiązano. Zrobiło mi się gorąco, paniczny strach zawładnął całym moim ciałem. To był wąż koralowy, w czarne, czerwone i żółte pasy, całkiem paskudnie jadowity. Z moich licznych researchów, dokonywanych w lepszych czasach, wiedziałam, że te cholery wolą wodę, po drzewach natomiast nie łażą, jednak ten konkretny egzemplarz najwyraźniej nie był na bieżąco z wiedzą zoologiczną i z wielkim zapałem pełzł teraz po gałęzi nad moją głową. Skurczyłam palce rąk i przestałam oddychać na chwilę, czekając, aż zwierzę przepełznie i pójdzie w cholerę. Trwało to chyba całą wieczność, albo może dwie, ale w końcu dotarł do końca gałęzi i, nie uwierzycie, przeskoczył sprężystym rzutem ciała, na gałąź sąsiednią.
Odetchnęłam z ulgą, potem zaś nadstawiłam uszu. Oprócz zwykłych odgłosów dżungli, czyli skrzeczenia, wycia, gwizdania, treli, pisków i innych takich tam, nie było nic słychać. Nikt mnie już nie wołał.
Teraz zaczęłam się bać. A co jeśli mnie nie znajdą? Nie wiedzieli przecież gdzie jestem, a ja nie mogłam im w żaden żywy sposób dać znać. I będę tak tu sobie wisiała, aż umrę z wyczerpania, albo ukąszona przez jakieś cholerstwo, a potem zjedzą mnie zwierzęta i zostanę szkieletem, który stopniowo się rozsypie, wpadając w ciemne otchłanie wody. I nie zobaczę nigdy więcej mojej rodziny, przyjaciółek, kotów, Pammy, Freda, Wasyla...
Zaczęłam płakać. To nie było dobre, bo dławiłam się łzami, co w połączeniu z odorem szmaty, którą miałam w ustach, prowokowało odruch wymiotny.
"Opanuj się dziecino" nakazałam sama sobie w myślach. "Bo się zaraz zadławisz rzygami."
Skoncentrowałam moje myśli z powrotem na Wasylu. On nie dopuści, żebym się tu poniewierała jako szkielet, co to to nie. Wyobraziłam go sobie, jakbym go chciała telepatycznie przywołać. Wysoka, potężna, barczysta sylwetka, zbójecka gęba z krzywym nochalem, wyraziste oczyska, czasem wyglądające na zielone, a czasem na brązowe i uśmiech. Ach ten uśmiech. Czasami zawadiacki, kątem ust, czasami nieśmiały i chłopięcy, najczęściej jednak szeroki i zaraźliwy. Na pewno mnie tak nie zostawi...
Musiałam chyba przysnąć, bo kiedy wróciłam do rzeczywistości, słońce wisiało już niżej, przesiewając swe promienie przez gałęzie drzew. Żołądek przypomniał mi rozgłośnym burczeniem, że chciałby doładowania, barki zaś jęknęły przeraźliwym bólem, w ślad za nimi zaś łokcie i całe ręce, z wyjątkiem dłoni, tych bowiem nie czułam. Czułam natomiast cholernie boleśnie kręgosłup i wszystkie mięśnie międzyżebrowe. Jakaś upierdliwa mucha posilała się wilgocią z mojego oka, szarpnęłam się więc, żeby ją odpędzić. Spłoszona nagłym ruchem kapibara potruchtała, chlupiąc, w krzaki, posyłając mi niechętne spojrzenia.
- Idgie! - ryknęło desperacko i chrypliwie w gąszczach. Serce mi zabiło, głos Wasyla rozlegał się tak blisko. Musiałam coś zrobić, żeby nie ominęli mnie tym razem.
Rozkołysałam się na boki, mocno, mocniej, najmocniej jak potrafiłam, po czym odbiłam się obydwiema stopami od pnia mojego drzewa. Odgłos zdrowego plaśnięcia poniósł się po moczarach i między drzewami.
- Idgieeeeee! - teraz był bliżej. Odbiłam się jeszcze raz i jeszcze, podeszwy moich trampków plaskały o pień, wytwarzając coś w rodzaju kanonady, jednak bałam się, że moje stawy lada moment tego nie wytrzymają. Bolały potwornie, w głowie mignęło mi zaś przypomnienie chętnie stosowanej przez inkwizycję tortury, zwanej strappado, a polegającej właśnie na wieszaniu delikwenta za ręce na linie.
- Idgie! - teraz odezwali się równocześnie, Marcin i Pammy.
- Mmmmmmffffff! - bulgotałam.
Sprężyłam się i znów zaczęłam kopać pień, czując, że lada moment wywichnę sobie oba barki. Drzewo trzęsło się od moich kopniaków, miałam nadzieję, że to zauważą.
I wtedy ujrzałam najczarowniejszy widok świata, a w życiu nie sądziłam, że będzie nim Lewy. Wylazł z krzaków na brzegu moczarów, ze swoją zwyczajową miną, taką jakby coś mu śmierdziało, zabił nonszalancko siedzącego na szyi komara i wreszcie raczył mnie dostrzec.
- Wasyl! - ryknął za siebie. - Jest!
Z gąszczów wypadli kolejno Pammy, Fred i wreszcie Marcin, z potarganą czupryną i maczetą w dłoni.
- Masz, kurwa, szczęście - rzucił w przelocie do Lewego.
Ulga ogarnęła mnie nadziemska. Wasyl przebiegł po zwalonym pniu ze zwinnością w pełni godną gazeli, przeskoczył na drugi, potem na ten skrawek stałego lądu przede mną i spojrzał na dzielącą nas wodę.
Wahał się tylko ułamek sekundy. Potem wskoczył w mętną wodę która sięgała mu do pasa i jął brodzić w moją stronę. Modliłam się gwałtownie do wszelkich możliwych bóstw świata, żeby nie napotkał żadnego jadowitego paskudztwa, bo do końca życia bym sobie nie darowała, gdyby coś mu się stało. Po chwili był już przy mnie, potrzymując mnie jedną ręką, drugą zaś wyciągając knebel z moich ust.
Gwałtownie zaczerpnęłam powietrza.
- Wasyl - wyziajałam.
- No jestem, jestem - powiedział, prosto w moje ucho. - Uważaj teraz, przetnę sznur.
Przepiłował delikatnie sznur, owinięty wokół gałęzi, starając się mnie nie skaleczyć. Wreszcie mogłam opuścić ramiona. co też uczyniłam, z ulgą, ale i krzywiąc się z bólu.
- Marcin... - jęknęłam. Nogi się pode mną złożyły. Gdyby mnie nie trzymał, chlupnęłabym do wody, jak nic. Złapałam się go kurczowo, nie zważając na mrówki bólu galopujące w moich dłoniach. Nie wiem jak on to zrobił, ale przeniósł mnie na stały grunt, trzymając mnie jedną ręką.
- Idgie, Boże, co się z tobą działo? - jęknęła Pammy. Wasyl oddał maczetę Lewemu i wziął mnie na ręce w bardziej konwencjonalny sposób.
- Porwał mnie - wymamrotałam.
- Już dobrze - Wasyl mówił gdzieś w moje włosy. - Jesteś bezpieczna.
Przytuliłam się do niego, słuchając, jak niespokojnie bije serce w jego potężnej piersi.
Niósł mnie na rękach do samego obozu. Pammy szła obok i nieustannie trajkotała.
- Ty nie wiesz, co on wyczyniał, jak się okazało, że znikłaś - mówiła. - Zachowywał się jak wariat, Bobby'ego chciał tłuc...
- Należało mu się - mruknął Wasyl.
- A co ja jestem, niańka? - prychnął Lewy gdzieś z tyłu. - Myślałem, że zaraz nas dogoni!
- Nie pochlebiaj sobie, Lewy - powiedziałam, nie odrywając głowy od klaty Marcina. - Myslenie jest ci z gruntu obce.
Wasyl wybuchł śmiechem, potem spojrzał na mnie miękko.
- Będziesz żyła, ruda - powiedział. - Twarda z ciebie sztuka, chociaż nie wyglądasz.
- Jak głaz - mruknęłam.
- No przemodelowałby Bobby'emu twarz, gdybym go nie powstrzymała! - wykrzyknęła Pammy. - Potem latał po tych bagnach i nie chciał przerwać ani na chwilę! No mówię ci, czysta desperacja, dobrze, że się znalazłaś, bo nie wiem co on by zrobił! Chciałabym, żeby mnie ktoś tak szukał jakbym zaginęła!
- Ja bym cię szukał - powiedział Fred. - Do ostatniego tcha.
- Ja też! - wciął się Lewy. Gdybym miała tyle sił, tobym go kopnęła.
Kiedy dotarliśmy do obozu, okazało się, że ktoś go przeszukał i wszyscy domyślaliśmy się kto. Wywlekł z szałasów całe listowie, służące za posłania, porozwłóczył zawartość spiżarni, zdjął także z gałęzi i wybebeszył reklamówkę z moimi bambetlami.
- Skurwysyn! - oznajmił Lewy.
- Szuka notesa - zauważył Fred mądrze.
- I chuja znajdzie - podsumował Wasyl.
Posadził mnie przy szałasie i zabronił stanowczo się ruszać. Musiałam siedzieć i patrzeć, jak reszta sprząta ten bajzel, a potem komponuje kolację z naprędce zebranych małży i kilku yamów, które nam zostały. Wasyl osobiście wyścielił na nowo nasz szałas, a potem rozpalił ogień. Pammy i Lewy nazbierali mięczaków, Fred zaś zajął się warzywkami.
Kolację zaserwował mi Marcin, na wielkim liściu, który połozył między naszymi nogami. Jedliśmy razem i była to najwspanialsza kolacja wszechświata. Cudownie było tak siedzieć, opierając się o niego i napychać się gorącymi małżami i yamem, parząc sobie przy tym paluchy i zapijając kokosowym mlekiem prosto z orzecha.
- Następnym razem, jak będziemy gdzieś iść, przywiążę cię do siebie sznurkiem - oznajmił Wasyl stanowczo.
- Spoko, sama się przywiążę - zapewniłam. - Będę za tobą łazić, aż ci zupełnie zbrzydnę.
- Zbrzydniesz? - parsknął śmiechem. - Niewykonalne, ruda.
- No jakie z was gruchawki - pochwalił Freddie.
Zbaranieliśmy oboje, Pammy zaś zmarszczyła brew, usiłując się domyśleć o co chodzi.
- Gruchawki? - parsknął Lewy.
- Gruchoty? - spróbował Freddie. - Te ptaki co tak kochują?
Obłąkańczy rechot wypełnił całe obozowisko.
- Gołębie, Freddy - Pammy poklepała go delikatnie po plecach, nie przestając chichotać.
Machnął ręką i sam się roześmiał.
- Nie ma co misiaczki, musimy się teraz naprawdę mieć na baczności - oznajmił Wasyl. - Ten gość jest naprawdę niebezpieczny.
- Mać czy nie mać, ale ty musisz odpoczynić - oznajmił stanowczo Fred. - Ja już dobry, wezmę pierwszy warta. A ty weź Idgie i śpić.
- On ma rację - włączyła się Pammy. - Siedziałeś w nocy wachtę za Bobby'ego, dzisiaj dzień też nie był lekki, powinieneś odpocząć. Oboje powinniście.
- Ej, czemu nikt mnie o zdanie nie pyta? - oburzył się Lewy.
- Żebyś miał kolejną życiową traumę do kolekcji - odciął się Wasyl.
- Bobby, nie pomogłeś Idgie i ten świr z cukierkami ją porwał - rzekła Pammy surowo. - Nie mówiąc o tym, że zlazłeś z warty przed czasem. Zdecydowanie powinieneś to odpokutować. Jeśli się zgodzisz to zrobię ci ekstra masaż!
Ekstra masaż przekonał Lewego. Dzięki temu Wasyl, zamiast siedzieć teraz przy ognisku i lustrować wzrokiem dookolną ciemność, zbiera się teraz do spania. A skoro on się zbiera, to i ja też. Dobranoc wszystkim.
_________________________________________________________________________
Oddaję w wasze ręce rozdział siódmy, mam nadzieję równie udany co poprzednie, chociaż musiałam przy pisaniu wyciskać wenę niczym cytrynę ;) 



A ponieważ ten wyjątkowy przystojniak ze zdjęcia obchodził wczoraj urodziny, więc życzę mu, z poślizgiem, lecz prosto z serca wszystkiego najlepszego!



9 komentarzy:

  1. K***a co za debil z tego Lewego! No dlaczego jakiś uczynny kajman go nie zeżre? Albo niech go ukąsi wąż koralowy i zdechnie na miejscu, bo to do dupy nie podobne jak on się zachowuje. Samolubna małpa.
    Pammy jest świetna dziewczyna, tylko nie rozumiem, czemu zadurzyła się w tym melepecie? Ani nie jest przystojny, ma żonę i na dodatek nie grzeszy zbytnią inteligencję. Potwierdzam przynależność do fanclubu Freddy'ego! Ubóstwiam go, kocham...*wpisać odpowiednie epitety* Mam nadzieję, że Pammy w końcu dostrzeże w nim faceta i rzuci tego zasrańca.
    Wasyl <3 No cóż ja mogę napisać? On jest po prostu zajebisty, jak ja bym chciała być na miejscu Idgie. Cha z tym, że nienawidzę upałów i leżenia na piasku, bo co to za przyjemność, kiedy piach ci włazi w majty, ale z Wasylkiem zawsze. Idgie to zajebista babeczka, ruda, inteligentna i ma koty! Łiiiiii
    Znowu się rozpisałam a miałam do jasnej ciasnej iść spać!
    Dobranoc i do NN! :D:*

    OdpowiedzUsuń
  2. Lewy ty idioto! Nadal apeluję, żeby coś go zeżarło... albo chociaż lekko nadgryzło:D Mam nadzieję, że Pammy w końcu dostrzeże uczucie Freddy'ego i skończy z tym głupkiem. Wasyl i Idgie- gruchawki. No to mnie rozwaliło:D Czekam na następny rozdział, pozdrawiam i życzę weny;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Lewy to już kompletny idiota! Denerwuje mnie! Nie tylko mnie :)
    Całe szczęście, że Igdie jest cała, choć nie do końca :)
    Niech Pammy zauważy, że Freddy kocha ją :) Gruchawki i gruchoty po prostu kupa śmiechu :D Tak trzymać, Martina :) Mam nadzieję, że szybko odnajdą tego cukierożercę :D
    Pozdrawiam i czekam na next :D

    OdpowiedzUsuń
  4. z jednej strony gdyby Idgie się nie znalazła Wasyl pewnie zaciachałby Prawego maczetą i wreszcie byłby spokój, no ale... wtedy byłyby już dwie osoby na minusie, że tak sie wyraże.
    jak ja bym chciała, żeby mnie tak Marcin ratował *___* dla takich chwil z nim warto było nawet dać się porwać. właśnie, ale dlaczego ten ktoś nie porwał Prawego? czyżby wiedział, że jego nie będą szukać? hahhahaha. ale na serio, zaczyna sie robić poważnie. ;>

    OdpowiedzUsuń
  5. Rano gdy to czytałam przyszło mi do głowy jedynie "o kurwa". Jaka perfidna menda z tego Lewandowskiego. Każda by chyba chciała aby Marcin tak nas uratował. Nasuwa mi się tylko jedno pytanie, dlaczego to była Idgie, a nie Lewy!? Zaczyna się robić groźnie, gdyby to Robercik został powieszony jako ozdoba na drzewie śmiałabym się z niego, a tak rudą wiewiórę lubię i jej nie wolno krzywdzić :D

    OdpowiedzUsuń
  6. Uch, było nieciekawie. Ale Idgie to jest twarda babka. No i Wasyl też oczywiście - jak zwykle - stanął na wysokości zadania.
    Fred i jego twory słowne niezmiennie mnie rozwalają ;)
    Lewy to jest taki głupi z natury czy to jest nabyte? Bo to się naprawdę w głowie nie mieści jak można być takim bucem.
    Buziaki ;*

    OdpowiedzUsuń
  7. O jejku... Już myślałam, że Idgie coś się stanie. Ale mam nadzieję, że ta sytuacja zmieni coś pomiędzy nią, a Wasylem ;)

    OdpowiedzUsuń
  8. Będzie dzisiaj rozdział?

    OdpowiedzUsuń