To
już tydzień. Tydzień w dziczy, wśród kajmanów, rekinów,
morderców lubiących słodycze, oraz w towarzystwie niejakiego
Lewandodupskiego. Nie tak sobie wyobrażałam wakacje na Karaibach.
Wypłynęłyśmy
w ten rejs we trzy, Abbie, Rhiannon i ja, spragnione słońca i
prawdziwego lata. Miałyśmy dość zalanego wiecznie deszczem
Glasgow, chciałyśmy raz wreszcie trochę poszaleć, poza tym Abbie
świeżo zerwała zaręczyny, ponieważ jej narzeczony, z którym już
szykowała się do ślubu, okazał się być kompletnym dupkiem, a
przy tym idiotą, o czym dowiedziała się, wróciwszy pewnego dnia
szybciej z pracy i zastawszy swego niedoszłego męża z głową
między nogami sąsiadki. Próbował się wprawdzie tłumaczyć, iż
upadło mu na podłogę pięć pensów, chciał je znaleźć i tak
jakoś niezręcznie mu wyszło, jednak nie potrafił udzielić
odpowiedzi na pytanie czemu sąsiadka nie miała na sobie majtek i
dlaczego szukał zgubionej monety językiem w jej pochwie.
Rhi
akurat w tym czasie miała ciche dni ze swoim chłopakiem, Sidem, ja
zaś związków i facetów unikałam bardzo długo, po tym jak się
sparzyłam na psychopacie (i to nie jest moja amatorska diagnoza,
facet miał, jak się okazało, papier od psychologa sądowego który
mu kiedyś badał poczytalność), bez trudu zatem doszłyśmy do
konkluzji, że faceci to świnie. W ramach działań konstruktywnych
najpierw się rzetelnie upiłyśmy, a potem postanowiłyśmy wyruszyć
w tropiki i zażyć życia.
Jak
się to skończyło, wiadomo, a wszystko dlatego, że gdy wracałyśmy
nocą do kajuty, zachciało mi się robić zdjęcia rozgwieżdżonego
nieba, co wymagało zatrzymania się i połozenia aparatu na relingu.
Przechył, ziuuuuuu i już mnie nie było.
No
ale nic, wracajmy do chwili obecnej. Rekin wszystkich nieco spietrał,
dobrze, że mieliśmy tego kajmana w zapasie, bo nikt specjalnie
wyrywny do łowienia ryb i zbierania czegokolwiek nie był.
Jedliśmy
w milczeniu, wreszcie Lewy spojrzał w zadumie na ogryzaną właśnie
łapę i przemówił.
-
Wiecie co, mnie się wydaje, że on jest tylko jeden. I nie ma spluwy
- powiedział.
Łypnęłam
na niego sponad mojej porcji gada. Jakoś mi się nie chciało
wieszyć w istnienie konstruktywnych procesów myślowych w czaszce
Lewego.
-
Po czym wnosisz? - zapytałam z powątpiewaniem.
-
Bo jakby miał spluwę, toby nas powystrzelał jak kaczki - wciął
się Marcin.
-
Otóż to - Lewy zamachał łapą kajmana niczym buławą. - A on
kombinuje z wabieniem rekinów. Znaczy boi się nas i nie chce
otwartej konfrontacji.
-
Dobrze, ale ja nie rozumiem, czemu on chce nas zabić - Pammy cisnęła
kość do ogniska i ujęła się pod boki. - Nie może wezwać straży
przybrzeżnej, żeby nas zabrała w cholerę?
-
Wie, że mamy notes - stwierdziłam ponuro. - Chce go odzyskać, a
przy okazji pozbyć się konkurencji.
W
ciemnych czeluściach dżungli rozległ się trzask, niemal tak
głośny jak wystrzał. Podskoczyliśmy wszyscy, jak na komendę.
-
No dobra, ale kto to jest? I skąd wie o skarbie? - zastanowił się
Lewy.
Wasyl
z miną zawodowego mordercy niewiniątek pogrzebał kijem w ogniu,
wzbijając w powietrze snopy iskier.
-
On miał żonę, ten Francuz od notesu - rzekł. - I dziecko.
-
To dziecko to już teraz stary byk, względnie stara krowa -
stwierdziła Pam. - Jeśli on wysyłał rodzinie jakieś listy...
-
A żona nie może po chaszczach ganiać? - rozważałam. -
Pięćdziesiąt parę lat to jeszcze nie próchno.
Lewy
z rozmachem postukał się ogryzionym gnatem w czoło.
-
I siedziałaby na dupie przez prawie trzydzieści lat? - prychnął.-
Bez sensu.
-
Fred, ty się dobrze czujesz? - zapytał znienacka Marcin.
Uświadomiłam
sobie, że Freddie nie odezwał się dotychczas ani słowem, tylko
siedział skulony, gapiąc się w ogień. I prawie nic nie zjadł.
Teraz pokręcił wolno głową.
-
Mnie na brzuch... - powiedział. - Ja chyba puszczę ten ptak.
-
Jaki ptak? - zdziwił się Lewy.
Fred
nie zdołał udzielić mu odpowiedzi, bo zgiął się w pół i
zwymiotował na piasek.
-
Paw - objaśniłam. - Freddie, ty coś jadłeś dzisiaj, jakieś
nieznane owoce, czy coś? Małże?
-
E-e - jęknął.
Pammy,
siedząca obok niego, przyłożyła mu rękę do czoła.
-
Ty jesteś rozpalony!
-
Chyba za dużo słońce - stęknął nieszczęsny Freddie.
-
Chodź, musisz się położyć - rzekła troskliwie Pammy, obejmując
go wpół. - Trzeba go jakoś schłodzić!
Wasyl
zerwał się z miejsca.
-
Przyniosę wody - zaproponował.
-
Sam? Po moim trupie! - też się zerwałam.
-
Zostałaś moim ochroniarzem? - zapytał kpiąco.
-
Tak! W razie czego będę gryzła po achillesach! Poza tym nie mydl
mi tu, sam zabroniłeś samotnego łażenia!
Przynieśliśmy
tej wody, kłócąc się przez cały czas o to co komu wolno i czy
samotny facet w ciemnościach jest narażony bardziej, niż samotna
kobieta. Po prawdzie to te ciemności nie były takie znowu bardzo
ciemne, bo zbliżający się do pełni księżyc świecił jak dziki,
niemniej jednak pętanie się solo w oddaleniu od ogniska bezpieczne
nie było na pewno. Pammy zaraz obłożyła głowę Frederica zimnym
kompresem, obmyła mu też ciało i widać było, że Fred ma
zapewnioną opiekę. To spotkało się z dezaprobatą ze strony
Lewego, który oburzony tym, że jego dotychczasowa wielbicielka nie
poświęca mu ani grama uwagi, odwrócił się ostentacyjnie zadkiem
do ludzi, a twarzą do ściany i poszedł spać.
Tymczasem
Wasyl objął pierwszą wachtę, zasypawszy uprzednio starannie ślady
niedyspozycji Freddiego. Tym razem nawet nie próbowałam udawać, że
śpię, po prostu usiadłam przy ognisku.
-
Co jest? Bezsenność? - zapytał.
-
Aha - chyba nie byłam zbyt rozmowna.
Rozejrzał
się z konspiracyjną miną.
-
Lewy śpi?
-
Śpi - mruknęłam. - Nie słyszysz, że znowu coś ględzi o złotej
piłce?
Wasyl
nastawił uszu.
-
Faktycznie - stwierdził. - To ja skoczę po notes i doczytamy, skoro
już tu jesteś.
-
A Pammy? - przypomniałam.
Zatrzymał
się w rozpędzie.
-
No faktycznie. Ale przecież nie musimy wrzeszczeć, usiądziesz
blisko mnie i będę ci po cichu nadawał.
Machnęłam
ręką. Po chwili już szeleścił z zapałem w szałasie, wreszcie
zaś wylazł stamtąd na czworakach, z notesem w zębach.
-
Dobra - rzekł siadając przy mnie. - To na czym skończyliśmy?
-
Na zwłokach zapijaczonego naczelnika policji, zdaje się -
odpowiedziałam. - A nie, czekaj, na kolumbijskiej mafii, ganiającej
za autorem.
-
Okej. Przysuń się trochę.
Przysunęłam
się, z pewną taką nieśmiałością, nie wiem doprawdy skąd ona
mi się wzięła.
-
No ja nie mogę - zachichotał Wasyl. - Bliżej, ruda, bliżej. W
nocy na mnie leżysz...
-
Ja? Na tobie?! - zaprotestowałam. - Z byka spadłeś?!
Wyszczerzył
się jak zadowolony krokodyl.
-
Ty na mnie, wiewióro, każdej nocy - odparł. - A skoro możesz na
mnie leżeć, to przysunąć się też możesz.
Jakoś
sobie nie przypominałam żebym się po nim poniewierała, ale niech
tam. Przysunęłam się, a on otoczył mnie ramionami i podniósł
notes tak, żebyśmy mogli go oboje widzieć.
Dalsza
część notesu wypełniona była głównie pojękiwaniami Francuza
na temat spóźniającej się łodzi. Gość, który wskazał mu tę
kryjówkę, za stosowną opłatą oczywiście, chwalił się iż
posiada kontakty z przemytnikami, regularnie pływającymi na
Trynidad, i podjął się negocjacji z nimi, celem załatwienia
przerzutu. W trakcie tych negocjacji Francuz miał siedzieć w chacie
na naszym bezludziu i czekać aż negocjator, Alba, po niego
przypłynie. Kryjówka miała być stuprocentowo bezpieczna, znana
tylko Albie i jego rodzinie.
-
Był tai Europejczyk co o niej wiedział - mawiał Alba. - Ale jego
ukąsił wąż i gość nic już nie powie!
Spojrzałam
na Marcina.
-
Czyżby nasz szkielet spod palm?
-
Całkiem możliwe - mruknął.
Negocjacje
najwyraźniej się przeciągały, bo łódź nie nadpływała, a
Francuzowi kończyły się zapasy jedzenia. Małży zbierać się nie
odważył, ryb łapać nie umiał, żywił się więc samymi owocami,
co skończyło się monumentalną sraczką. Do tego bał się, że
zostanie złapany w końcu przez Kolumbijczyków, chociaz z drugiej
strony pocieszał się, że wysłał listy do żony, więc może ona
go zacznie szukać.
I
tak na kolejnych stronach łódź nie odpływała, dręczony
problemami żołądkowymi Francuz słabł i popadał w coraz większą
obsesję na punkcie swojego diamentu, okazjonalnie, być może w
atakach gorączki, myląc go z Bleu de France, niebieskim
diamentem będącym niegdyś własnością królów Francji. Jak
wiele innych skarbów przepadł w czasie rewolucji francuskiej, a
potem wypłynął w Anglii, przeszlifowany i przechrzczony na diament
Hope. Gość w końcu był Francuzem, więc fiksacja na francuskich
klejnotach koronnych wydawała się dosyć zrozumiała.
Po
iluś tam stronach dosyć monotonnych jęków w końcu odpłynęłam,
śniąc o Ludwiku XIV na bezludnej wyspie, który przeszukiwał
stojącą w morzu komodę, szukając swojego diamentu. Królewskie
gacie fruwały w powietrzu, zamieniając się w ptaki i odlatując w
stronę zachodzącego słońca, komoda jęczała, że ma niestrawność
i potrzebuje mięsa, a palmy szumiały Marsyliankę. Nagle monarcha
zrezygnował z poszukiwań, podszedł do mnie i spoglądając z
czułością, pogłaskał mnie po twarzy, po czym zamienił się w
Wasyla.
Półprzytomna
i nie do końca jeszcze rozbudzona, poczułam nagle jego ciepłe,
miękkie wargi na mych ustach i podskoczyłam, odpychając Marcina
gwałtownie.
-
Co ty robisz? - zapytałam , mrugając, niczym sowa.
-
Bo ten... Bo wyglądałaś tak ślicznie... - zaplątał się
beznadziejnie. - Dobra, nieważne.
Zagryzł
wargi.
-
Znaczy tego, ja przepraszam, ale no, to było takie nagle i ja... -
teraz zaplątałam się ja.
Łypnął
na mnie spode łba wzrokiem najzupełniej nieszczęśliwym.
-
Nieważne - powiedział. - To się już nie powtórzy.
Siedziałam,
niepewna co mam zrobić, rzucić się na niego, przepraszać,
wyjaśniać, czy uciec z krzykiem desperacji.
-
Idź spać - powiedział jakimś takim głosem, że poczułam się
jak oblana kubłem zimnej wody.
-
Marcin, ale ja nie chciałam...
-
Mówiłem, nieważne! - niemal krzyknął.
Szlag
mnie trafił soczysty.
-
Ważne! - wrzasnęłam, aż mi echo od strony lasu odpowiedziało. -
Usiłuję ci wytłumaczyć, baranie jeden, że nie chciałam cię
odpychać! Czaisz?
-
Czaję - odparł. - Idź spać.
Jak
grochem o ścianę i łbem w mur. Poszłam spać, bo co miałam
robić, nabił sobie czegoś do tej durnej łepetyny i nie daje sobie
wytłumaczyć.
I
nie, cholera, tym razem mnie nie objął. Rączki trzymał przy
sobie, jak dziewiętnastowieczna panienka. Teraz to już nie
pozostało mi nic innego, jak rzucić się na niego, otwarcie i
frontalnie, tak, żeby nie było żadnych wątpliwości co do moich
intencji. Zaraz, ja coś pisałam, że nie chcę się rzucać? Chyba
zaczynam zmieniać zdanie...
Pobudka
w nocy była jedna, z winy Lewego.
-
O Jezu, o kurwa, on tu idzie! - wrzeszczał. - Obudźcie się! Ja
pierdolę!
Zerwałam
się z posłania jak oparzona, rzuciłam się do przodu i zderzyłam
się głową z Wasylem.
-
Kurwa! - wrzasnął on w swym języku ojczystym.
-
Ja pierdolę - jęknęłam ja, przed oczami mając nie oglądane
dotąd ludzkim okiem przestrzenie kosmosu, wypełnione dużą ilością
wirujących gwiazd. Pomacałam się po czaszce, żeby się upewnić,
że mi nie pękła na sto kawałków, ale ku mojemu zaskoczeniu była
cała.
Wasyl
macał mnie na oślep po łydkach.
-
Nic ci nie jest? - zapytał.
-
Nie - odparłam. - Wydaje mi się, że żyję.
Wypełzliśmy
w końcu z szałasu, tylko po to, żeby ujrzeć roztrzęsioną i
bladą Pammy, oraz szczękającego zębami Lewego, machającego
maczetą na lewo i prawo.
-
Co jest? - zapytał Wasyl rzeczowo.
-
On tttu idzie - wyszczękał Lewy. - Tttten szkielet!
Wykonałam
facepalma, urażając się przy tym w guza, którego nabiłam sobie w
zderzeniu z Marcinem i skrzywiłam się.
-
Lewy, naćpałeś się czegoś? - zapytałam jadowicie.
Pammy
ścisnęła przedramię Lewego, o włos unikając spotkania z
maczetą.
-
On mówi prawdę - powiedziała trwożnie. - Posłuchajcie...
-
Robert, oddaj tę maczetę - poprosił grzecznie Wasyl. - Zaraz kogoś
niechcący zarąbiesz.
-
Posłuchajcie! - krzyknęła Pammy.
W
mroku poza kolczastym ogrodzeniem coś sucho zaklekotało, jakby
faktycznie maszerował tam jakiś szkielet. Lewy zadrżał jak
galareta i zamachał maczetą jeszcze bardziej desperacko, Pammy zaś
schowała się za jego plecami.
-
Oddaj to, idioto - Wasyl wykręcił Lewemu rękę i skonfiskował
maczetę. - Idgie, przyświeć.
Posłusznie
wyciągnęłam głownię z ogniska i z tą zaimprowizowaną pochodnią
wyszłam z nim poza obręb zeriby. Suchy klekot rozbrzmiał jeszcze
głośniej, gdzieś blisko nas, po czym nagle zamilkł, jak ucięty
nożem. Poświeciłam w tamtą stronę, Wasyl na wszelki wypadek
uniósł bojowym gestem maczetę.
Wśród
porozrzucanych skorup kokosów siedziało sobie bure zwierzę o
rozmiarach kota, przypominające nieco z urody przerośniętego
szczura. Patrzyło na nas, zaskoczone, czarnymi oczkami jak paciorki,
ruszając różowym nosem, po czym nagle śmignęło w krzaki i
tyleśmy je widzieli.
-
No kurwa - rzekł Wasyl z wyrzutem. - To ja tu latam po nocy przez
jakiegoś futrzaka?
Zaczęłam
się śmiać histerycznie, nieledwie wypuszczając pochodnię z ręki.
-
To... tototo... - wysapałam. - To jest opos! Lewy spietrał się
oposa!
-
Opos? - zapytała Pammy z niedowierzaniem. - Nie duch?
Wasyl
westchnął rozdzierająco.
-
A co wyście się tak na tego ducha uparli? - zapytał. - Może biała
dama jeszcze?
Lewy
wypuścił powietrze przez nos z przeciągłym świstem.
-
Ja się niczego nie spietrałem - oznajmił gniewnie. - Zabiłem
kajmana, a miałbym się bać oposa? Też mi coś!
Wleźliśmy
za zeribę. Wyrzuciłam resztki głowni do ogniska, a Wasyl starannie
zamaskował przejście kolczastymi gałęziami.
-
To cholerstwo musiało znaleźć jakieś przejście przez ogrodzenie
- stwierdził. - I teraz obsrywa nam spiżarkę.
-
Trzeba uszczelnić - doradziłam. - Pammy, jak tam Fred?
-
Śpi jak niemowlę - odparła. - Gorączka mu spadła, myślę, że
nic mu nie będzie.
-
Tylko niech jutro nie wyłazi na słońce - mruknął Wasyl.
-
Znowu wszyscy mnie ignorują! - obraził się Lewy. Odwrócił się
na pięcie i poszedł do szałasu.
-
Ej, a warta? - krzyknęłam za nim.
-
Spoko, ja tu sobie posiedzę - Wasyl rozsiadł się na piasku. - Do
rana już niedaleko. Znikajcie lulu, laski.
Poranek
jak zwykle, łowienie, robienie żarcia, doszczelnianie tej cholernej
zeriby i takie tam, nudy na pudy. Frukta nam się kończą, trza by
się kopnąć do dżugli po nowe zapasy. Trochę się z Wasylem
wahamy, bo nijak nam Freda zostawiać samego w obozie, albo się
rozdzielać, ale on twierdzi, że czuje się już całkiem dobrze i
może iść. Pammy jest wkurzona, bo zarwała pół nocy na czuwanie
przy Freddiem, a tymczasem Lewy zachowuje się jak obrażona
primadonna i za cholerę nie chce tego zrozumieć.
-
Powinnaś mnie budzić czułym pocałunkiem! - oznajmił przy
śniadaniu. - A ty chodzisz taka zmięta i ponura!
Pammy
ujęła się pod boki.
-
No wybacz skarbie, że nie zdołałam zaliczyć salonu piękności
oraz spa dzisiaj rano! - prychnęła jak rozzłoszczona kotka. - A, i
pewnie jeszcze mam se fryzjera pod którąś palmą poszukać, co?!
-
Nie zawadziłoby - mruknął Lewy kąśliwie.
-
Vazil, jak on był niemowlęcie, mama go na schody za nogę
prowadziła? - zapytał z ciekawością Fred. - I tak mu ta głowa
robiła bam-bam na każdy stopień?
Wasyl
spojrzał na Lewego sponad spożywanej własnie ryby i uśmiechnął
się złośliwie.
-
Tak mi się wydaje - rzekł.
Tymczasem
Pammy tupnęła nogą, wzbijając w górę fontannę piasku.
-
Prędzej cię jutro obudzę czułym kopniakiem, niż czułym
pocałunkiem! - wrzasnęła. - I sam se w lustro popatrz,
przystojniaczku, włosy jak u stracha na wróble masz i pypcie ci z
gęby wyłażą, bo zarostem tego nie nazwę! Amant się znalazł!
Freddie,
uszczęśliwiony, chichotał pod nosem, a Pamela, rozpędzona,
kontynuowała.
-
On był chory, półgłówku jeden! Jak ty zachorujesz, to też mam
cię olać?
-
No oczywiście, że nie - oburzył się Lewy.
-
No sam widzisz - Pammy jakby się uspokoiła. - Przecież nie mogę
zostawić kogoś, kto potrzebuje pomocy. No misiaczku, nooo...
Połaskotała
go pod brodą, na co Lewandowski łaskawie się rozpromienił.
Freddie tylko westchnął i pokręcił głową.
Dobra,
odkładam pisaninę, bo idziemy w końcu do chaty po banany,
chlebowce i yamy. Wasyl pogania wszystkich i porykuje, więc czas się
podrywać.
Dużo,
dużo później
Jestem
wykończona. Niewinna wycieczka po parę bananów zmieniła się
znienacka w horror, z elementami tortur, godnymi hiszpańskiej
inkwizycji. Dobrze, że było również szczęśliwe zakończenie,
zapewne nie przewidywane przez tego złoczynnego półgłówka,
jednak w międzyczasie użyłam sobie całkiem jak pies w studni. Ale
nie uprzedzajmy faktów, prawdaż.
Poszliśmy
po te cholerne banany, w szyku sformowanym, jakżeby inaczej, przez
Wasyla. A zatem, nasz wódz Niedźwiedź szedł na czele, ze swą
nieodłączną maczetą, za nim Pammy, Fred i ja, na końcu zaś
Lewy, z dzidą, naprędce wyciosaną z bambusowego drąga. Ścieżka
była pusta, dżungla w miarę spokojna, nawet małpy darły mordy
znacznie rzadziej niż zwykle. Wasyl, skupiony, z groźnie
zmarszczoną brwią, lustrował otoczenie, natomiast Pammy, Fred i ja
zatopiliśmy się w rozmowie na tematy kulinarne, wspominając
najlepsze posiłki, jakie zjedliśmy w życiu. Oczywiście nie obyło
się bez zapytania Freda o zalety kuchni francuskiej, co z kolei
spowodowało jego eksplozję zachwytów nad potrawami jego rodzinnej
Langwedocji. Pam słuchała tego, oczarowana, a on chwycił ją za
rękę i przemawiał coraz namiętniej, spoglądając jej głęboko w
oczy (Pam, nie ręce). Stwierdziłam, że nie będę im wobec tego
przeszkadzać, więc dyskretnie odpadłam i przyzostałam z tyłu.
W
pewnym momencie pośliznęłam się na rozdyźdanej glinie i
wyrżnęłam się jak długa. Ścieżka kilka metrów przede mną
skręcała, więc Wasyl nie mógł mnie widzieć, Pammy i Freddie
byli zajęci sobą nawzajem i urokami Langwedocji, natomiast Lewy,
jak ostatni cham, żłób i burak, minął mnie po prostu,
uśmiechając się szyderczo. Znikł za zakrętem, zasłonięty bujną
zielenią, ja się zerwałam, chcąc kopnąc go w dupsko, najlepiej z
półobrotu i wtedy ktoś mnie złapał od tyłu. Otworzyłam gębę
do wrzasku, lecz zatkano mi ją szmatą, woniejącą nieprzyjemnie
czymś chemicznym. Nabrałam powietrza i zapadłam się w mrok.
Obudził
mnie komar. Brzęczał mi, ścierwo jedno, koło ucha, tym swoim
upierdliwym wiiiiiiiiiiiii. Chciałam machnąć ręką, ale okazało
się to niemożliwe. Coś zatrzeszczało przy tym nad moją głową
niepokojąco. Do głowy przyszło mi parę brzydkich wyrazów, ale
wypowiedzenie ich na głos również nie znajdowało się w
dostępnych mi opcjach. Usta miałam bowiem zapchane jakimś
obrzydliwym szmaciszczem, a drugi kawałek tegoż szmaciszcza,
przewiązujący mi twarz, skutecznie uniemożliwiał wyplucie.
Otworzyłam
oczy. Dookoła mnie ciągnęły się moczary i rozlewiska, właściwe
dla tego kawałka świata, czyli składające się z dżungli na
górze i mętnej wody na dole. Moje ręce uniesione były ponad moją
głową i przywiązane solidnym sznurem do wiszącej nade mną
gałęzi. Miałam nadzieję, że może spróchniałej, ale nie, też
była badzo solidna. Potem spojrzałam pod nogi i głupie myśli o
łamaniu gałęzi przeszły mi jak ręką odjął. Stałam, nie, to
złe słowo, koniuszkami trampek dotykałam pnia, na wpół
zanurzonego w wodzie. Zaparł się obydwoma końcami w gąszczu,
dlatego wystawał nad powierzchnię wody.
No
właśnie wody. W tej wodzie mogło być wszystko i jeszcze trochę,
kajmany, piranie, anakondy, jadowite węże, słodkowodne płaszczki,
też jadowite... Przykłady wrednej fauny wodnej Ameryki Południowej
przelatywały mi przez głowę na podobieństwo rozpędzonego
pociągu. Nie było mowy, żebym wlazła do tej cieczy z własnej
woli.
Wzięłam
głęboki wdech, starając się równocześnie nie zwymiotować od
smrodu tej cholernej szmaty i rozejrzałam się uważnie dookoła.
Prawie naprzeciwko mnie, trochę na lewo, znajdowała się wysepka
stałego gruntu. Nie była daleko, jakieś trzy, może cztery metry.
Jakby mi się udało rozbujać, może zdołałabym złamać tę gałąź
i wylądować na tej wysepce?
Zaczęłam
się kołysać, machając nogami w przód i w tył, jak na huśtawce.
Na początku szło mi niesporo, potem jednak podłapałam rytm.
Huśtałam się coraz mocniej i mocniej, stawy barków i ramion
protestowały, promieniując bólem, mięśnie grzbietu były gotowe
ogłosić strajk, a parszywa gałąź ani myślała się złamać.
Zlana potem, obolała, postanowiłam zrobić przerwę. Komary o
rozmiarach średnich szybowców cięły niemiłosiernie wszystkie
odsłonięte partie mego ciała, a ja nie miałam innego wyboru, jak
tylko robić za stację honorowego krwiodawstwa. Nie dysponowałam
nawet ręką, żeby się od tego kurestwa obegnać.
Zacisnęłam
zęby i zaczęłam się pocieszać, że Wasyl na pewno mnie tu nie
zostawi, będzie mnie szukał, choćby nie wiem co. Nikogo by
przecież tak nie zostawił. Zapędzi ich wszystkich do poszukiwań i
mnie znajdą, może już za chwilę...
Jakby
odpowiadając moim myślom, z dżungli dobiegł mnie krzyk, stłumiony
odległością, ale wyraźny.
-
Idgie! Idgie!
Serce
mi żywiej zabiło, poznałam głos Wasyla.
Po
chwili dołączył się do niego sopran Pam i baryton Freda.
-
Idgie! Gdzie jesteś!
-
Mmmmmmmmmmmffffff! - próbowałam wrzeszczeć przez knebel, szarpiąc
się z całych sił. - Mmmmmmmmfffff!
-
Idgie! - wrzeszczał Marcin, a jego głos oddalał się wyraźnie.
Szarpnęłam
się jeszcze raz i zamarłam. Po pniu drzewa, na którym wisiałam,
pełzł wąż. I najwyraźniej miał zamiar wleźć właśnie na ten
konar, do którego mnie przywiązano. Zrobiło mi się gorąco,
paniczny strach zawładnął całym moim ciałem. To był wąż
koralowy, w czarne, czerwone i żółte pasy, całkiem paskudnie
jadowity. Z moich licznych researchów, dokonywanych w lepszych
czasach, wiedziałam, że te cholery wolą wodę, po drzewach
natomiast nie łażą, jednak ten konkretny egzemplarz najwyraźniej
nie był na bieżąco z wiedzą zoologiczną i z wielkim zapałem
pełzł teraz po gałęzi nad moją głową. Skurczyłam palce rąk i
przestałam oddychać na chwilę, czekając, aż zwierzę przepełznie
i pójdzie w cholerę. Trwało to chyba całą wieczność, albo może
dwie, ale w końcu dotarł do końca gałęzi i, nie uwierzycie,
przeskoczył sprężystym rzutem ciała, na gałąź sąsiednią.
Odetchnęłam
z ulgą, potem zaś nadstawiłam uszu. Oprócz zwykłych odgłosów
dżungli, czyli skrzeczenia, wycia, gwizdania, treli, pisków i
innych takich tam, nie było nic słychać. Nikt mnie już nie wołał.
Teraz
zaczęłam się bać. A co jeśli mnie nie znajdą? Nie wiedzieli
przecież gdzie jestem, a ja nie mogłam im w żaden żywy sposób
dać znać. I będę tak tu sobie wisiała, aż umrę z wyczerpania,
albo ukąszona przez jakieś cholerstwo, a potem zjedzą mnie
zwierzęta i zostanę szkieletem, który stopniowo się rozsypie,
wpadając w ciemne otchłanie wody. I nie zobaczę nigdy więcej
mojej rodziny, przyjaciółek, kotów, Pammy, Freda, Wasyla...
Zaczęłam
płakać. To nie było dobre, bo dławiłam się łzami, co w
połączeniu z odorem szmaty, którą miałam w ustach, prowokowało
odruch wymiotny.
"Opanuj
się dziecino" nakazałam sama sobie w myślach. "Bo się
zaraz zadławisz rzygami."
Skoncentrowałam
moje myśli z powrotem na Wasylu. On nie dopuści, żebym się tu
poniewierała jako szkielet, co to to nie. Wyobraziłam go sobie,
jakbym go chciała telepatycznie przywołać. Wysoka, potężna,
barczysta sylwetka, zbójecka gęba z krzywym nochalem, wyraziste
oczyska, czasem wyglądające na zielone, a czasem na brązowe i
uśmiech. Ach ten uśmiech. Czasami zawadiacki, kątem ust, czasami
nieśmiały i chłopięcy, najczęściej jednak szeroki i zaraźliwy.
Na pewno mnie tak nie zostawi...
Musiałam
chyba przysnąć, bo kiedy wróciłam do rzeczywistości, słońce
wisiało już niżej, przesiewając swe promienie przez gałęzie
drzew. Żołądek przypomniał mi rozgłośnym burczeniem, że
chciałby doładowania, barki zaś jęknęły przeraźliwym bólem, w
ślad za nimi zaś łokcie i całe ręce, z wyjątkiem dłoni, tych
bowiem nie czułam. Czułam natomiast cholernie boleśnie kręgosłup
i wszystkie mięśnie międzyżebrowe. Jakaś upierdliwa mucha
posilała się wilgocią z mojego oka, szarpnęłam się więc, żeby
ją odpędzić. Spłoszona nagłym ruchem kapibara potruchtała,
chlupiąc, w krzaki, posyłając mi niechętne spojrzenia.
-
Idgie! - ryknęło desperacko i chrypliwie w gąszczach. Serce mi
zabiło, głos Wasyla rozlegał się tak blisko. Musiałam coś
zrobić, żeby nie ominęli mnie tym razem.
Rozkołysałam
się na boki, mocno, mocniej, najmocniej jak potrafiłam, po czym
odbiłam się obydwiema stopami od pnia mojego drzewa. Odgłos
zdrowego plaśnięcia poniósł się po moczarach i między drzewami.
-
Idgieeeeee! - teraz był bliżej. Odbiłam się jeszcze raz i
jeszcze, podeszwy moich trampków plaskały o pień, wytwarzając coś
w rodzaju kanonady, jednak bałam się, że moje stawy lada moment
tego nie wytrzymają. Bolały potwornie, w głowie mignęło mi zaś
przypomnienie chętnie stosowanej przez inkwizycję tortury, zwanej
strappado, a
polegającej właśnie na wieszaniu delikwenta za ręce na linie.
-
Idgie! - teraz odezwali się równocześnie, Marcin i Pammy.
-
Mmmmmmffffff! - bulgotałam.
Sprężyłam
się i znów zaczęłam kopać pień, czując, że lada moment
wywichnę sobie oba barki. Drzewo trzęsło się od moich kopniaków,
miałam nadzieję, że to zauważą.
I
wtedy ujrzałam najczarowniejszy widok świata, a w życiu nie
sądziłam, że będzie nim Lewy. Wylazł z krzaków na brzegu
moczarów, ze swoją zwyczajową miną, taką jakby coś mu
śmierdziało, zabił nonszalancko siedzącego na szyi komara i
wreszcie raczył mnie dostrzec.
-
Wasyl! - ryknął za siebie. - Jest!
Z
gąszczów wypadli kolejno Pammy, Fred i wreszcie Marcin, z potarganą
czupryną i maczetą w dłoni.
-
Masz, kurwa, szczęście - rzucił w przelocie do Lewego.
Ulga
ogarnęła mnie nadziemska. Wasyl przebiegł po zwalonym pniu ze
zwinnością w pełni godną gazeli, przeskoczył na drugi, potem na
ten skrawek stałego lądu przede mną i spojrzał na dzielącą nas
wodę.
Wahał
się tylko ułamek sekundy. Potem wskoczył w mętną wodę która
sięgała mu do pasa i jął brodzić w moją stronę. Modliłam się
gwałtownie do wszelkich możliwych bóstw świata, żeby nie
napotkał żadnego jadowitego paskudztwa, bo do końca życia bym
sobie nie darowała, gdyby coś mu się stało. Po chwili był już
przy mnie, potrzymując mnie jedną ręką, drugą zaś wyciągając
knebel z moich ust.
Gwałtownie
zaczerpnęłam powietrza.
-
Wasyl - wyziajałam.
-
No jestem, jestem - powiedział, prosto w moje ucho. - Uważaj teraz,
przetnę sznur.
Przepiłował
delikatnie sznur, owinięty wokół gałęzi, starając się mnie nie
skaleczyć. Wreszcie mogłam opuścić ramiona. co też uczyniłam, z
ulgą, ale i krzywiąc się z bólu.
-
Marcin... - jęknęłam. Nogi się pode mną złożyły. Gdyby mnie
nie trzymał, chlupnęłabym do wody, jak nic. Złapałam się go
kurczowo, nie zważając na mrówki bólu galopujące w moich
dłoniach. Nie wiem jak on to zrobił, ale przeniósł mnie na stały
grunt, trzymając mnie jedną ręką.
-
Idgie, Boże, co się z tobą działo? - jęknęła Pammy. Wasyl
oddał maczetę Lewemu i wziął mnie na ręce w bardziej
konwencjonalny sposób.
-
Porwał mnie - wymamrotałam.
-
Już dobrze - Wasyl mówił gdzieś w moje włosy. - Jesteś
bezpieczna.
Przytuliłam
się do niego, słuchając, jak niespokojnie bije serce w jego
potężnej piersi.
Niósł
mnie na rękach do samego obozu. Pammy szła obok i nieustannie
trajkotała.
-
Ty nie wiesz, co on wyczyniał, jak się okazało, że znikłaś -
mówiła. - Zachowywał się jak wariat, Bobby'ego chciał tłuc...
-
Należało mu się - mruknął Wasyl.
-
A co ja jestem, niańka? - prychnął Lewy gdzieś z tyłu. -
Myślałem, że zaraz nas dogoni!
-
Nie pochlebiaj sobie, Lewy - powiedziałam, nie odrywając głowy od
klaty Marcina. - Myslenie jest ci z gruntu obce.
Wasyl
wybuchł śmiechem, potem spojrzał na mnie miękko.
-
Będziesz żyła, ruda - powiedział. - Twarda z ciebie sztuka,
chociaż nie wyglądasz.
-
Jak głaz - mruknęłam.
-
No przemodelowałby Bobby'emu twarz, gdybym go nie powstrzymała! -
wykrzyknęła Pammy. - Potem latał po tych bagnach i nie chciał
przerwać ani na chwilę! No mówię ci, czysta desperacja, dobrze,
że się znalazłaś, bo nie wiem co on by zrobił! Chciałabym, żeby
mnie ktoś tak szukał jakbym zaginęła!
-
Ja bym cię szukał - powiedział Fred. - Do ostatniego tcha.
-
Ja też! - wciął się Lewy. Gdybym miała tyle sił, tobym go
kopnęła.
Kiedy
dotarliśmy do obozu, okazało się, że ktoś go przeszukał i
wszyscy domyślaliśmy się kto. Wywlekł z szałasów całe
listowie, służące za posłania, porozwłóczył zawartość
spiżarni, zdjął także z gałęzi i wybebeszył reklamówkę z
moimi bambetlami.
-
Skurwysyn! - oznajmił Lewy.
-
Szuka notesa - zauważył Fred mądrze.
-
I chuja znajdzie - podsumował Wasyl.
Posadził
mnie przy szałasie i zabronił stanowczo się ruszać. Musiałam
siedzieć i patrzeć, jak reszta sprząta ten bajzel, a potem
komponuje kolację z naprędce zebranych małży i kilku yamów,
które nam zostały. Wasyl osobiście wyścielił na nowo nasz
szałas, a potem rozpalił ogień. Pammy i Lewy nazbierali mięczaków,
Fred zaś zajął się warzywkami.
Kolację
zaserwował mi Marcin, na wielkim liściu, który połozył między
naszymi nogami. Jedliśmy razem i była to najwspanialsza kolacja
wszechświata. Cudownie było tak siedzieć, opierając się o niego
i napychać się gorącymi małżami i yamem, parząc sobie przy tym
paluchy i zapijając kokosowym mlekiem prosto z orzecha.
-
Następnym razem, jak będziemy gdzieś iść, przywiążę cię do
siebie sznurkiem - oznajmił Wasyl stanowczo.
-
Spoko, sama się przywiążę - zapewniłam. - Będę za tobą łazić,
aż ci zupełnie zbrzydnę.
-
Zbrzydniesz? - parsknął śmiechem. - Niewykonalne, ruda.
-
No jakie z was gruchawki - pochwalił Freddie.
Zbaranieliśmy
oboje, Pammy zaś zmarszczyła brew, usiłując się domyśleć o co
chodzi.
-
Gruchawki? - parsknął Lewy.
-
Gruchoty? - spróbował Freddie. - Te ptaki co tak kochują?
Obłąkańczy
rechot wypełnił całe obozowisko.
-
Gołębie, Freddy - Pammy poklepała go delikatnie po plecach, nie
przestając chichotać.
Machnął
ręką i sam się roześmiał.
-
Nie ma co misiaczki, musimy się teraz naprawdę mieć na baczności
- oznajmił Wasyl. - Ten gość jest naprawdę niebezpieczny.
-
Mać czy nie mać, ale ty musisz odpoczynić - oznajmił stanowczo
Fred. - Ja już dobry, wezmę pierwszy warta. A ty weź Idgie i śpić.
-
On ma rację - włączyła się Pammy. - Siedziałeś w nocy wachtę
za Bobby'ego, dzisiaj dzień też nie był lekki, powinieneś
odpocząć. Oboje powinniście.
-
Ej, czemu nikt mnie o zdanie nie pyta? - oburzył się Lewy.
-
Żebyś miał kolejną życiową traumę do kolekcji - odciął się
Wasyl.
-
Bobby, nie pomogłeś Idgie i ten świr z cukierkami ją porwał -
rzekła Pammy surowo. - Nie mówiąc o tym, że zlazłeś z warty
przed czasem. Zdecydowanie powinieneś to odpokutować. Jeśli się
zgodzisz to zrobię ci ekstra masaż!
Ekstra
masaż przekonał Lewego. Dzięki temu Wasyl, zamiast siedzieć teraz
przy ognisku i lustrować wzrokiem dookolną ciemność, zbiera się
teraz do spania. A skoro on się zbiera, to i ja też. Dobranoc
wszystkim.
_________________________________________________________________________
Oddaję w wasze ręce rozdział siódmy, mam nadzieję równie udany co poprzednie, chociaż musiałam przy pisaniu wyciskać wenę niczym cytrynę ;)
A ponieważ ten wyjątkowy przystojniak ze zdjęcia obchodził wczoraj urodziny, więc życzę mu, z poślizgiem, lecz prosto z serca wszystkiego najlepszego!
K***a co za debil z tego Lewego! No dlaczego jakiś uczynny kajman go nie zeżre? Albo niech go ukąsi wąż koralowy i zdechnie na miejscu, bo to do dupy nie podobne jak on się zachowuje. Samolubna małpa.
OdpowiedzUsuńPammy jest świetna dziewczyna, tylko nie rozumiem, czemu zadurzyła się w tym melepecie? Ani nie jest przystojny, ma żonę i na dodatek nie grzeszy zbytnią inteligencję. Potwierdzam przynależność do fanclubu Freddy'ego! Ubóstwiam go, kocham...*wpisać odpowiednie epitety* Mam nadzieję, że Pammy w końcu dostrzeże w nim faceta i rzuci tego zasrańca.
Wasyl <3 No cóż ja mogę napisać? On jest po prostu zajebisty, jak ja bym chciała być na miejscu Idgie. Cha z tym, że nienawidzę upałów i leżenia na piasku, bo co to za przyjemność, kiedy piach ci włazi w majty, ale z Wasylkiem zawsze. Idgie to zajebista babeczka, ruda, inteligentna i ma koty! Łiiiiii
Znowu się rozpisałam a miałam do jasnej ciasnej iść spać!
Dobranoc i do NN! :D:*
Lewy ty idioto! Nadal apeluję, żeby coś go zeżarło... albo chociaż lekko nadgryzło:D Mam nadzieję, że Pammy w końcu dostrzeże uczucie Freddy'ego i skończy z tym głupkiem. Wasyl i Idgie- gruchawki. No to mnie rozwaliło:D Czekam na następny rozdział, pozdrawiam i życzę weny;)
OdpowiedzUsuńLewy to już kompletny idiota! Denerwuje mnie! Nie tylko mnie :)
OdpowiedzUsuńCałe szczęście, że Igdie jest cała, choć nie do końca :)
Niech Pammy zauważy, że Freddy kocha ją :) Gruchawki i gruchoty po prostu kupa śmiechu :D Tak trzymać, Martina :) Mam nadzieję, że szybko odnajdą tego cukierożercę :D
Pozdrawiam i czekam na next :D
z jednej strony gdyby Idgie się nie znalazła Wasyl pewnie zaciachałby Prawego maczetą i wreszcie byłby spokój, no ale... wtedy byłyby już dwie osoby na minusie, że tak sie wyraże.
OdpowiedzUsuńjak ja bym chciała, żeby mnie tak Marcin ratował *___* dla takich chwil z nim warto było nawet dać się porwać. właśnie, ale dlaczego ten ktoś nie porwał Prawego? czyżby wiedział, że jego nie będą szukać? hahhahaha. ale na serio, zaczyna sie robić poważnie. ;>
Rano gdy to czytałam przyszło mi do głowy jedynie "o kurwa". Jaka perfidna menda z tego Lewandowskiego. Każda by chyba chciała aby Marcin tak nas uratował. Nasuwa mi się tylko jedno pytanie, dlaczego to była Idgie, a nie Lewy!? Zaczyna się robić groźnie, gdyby to Robercik został powieszony jako ozdoba na drzewie śmiałabym się z niego, a tak rudą wiewiórę lubię i jej nie wolno krzywdzić :D
OdpowiedzUsuńUch, było nieciekawie. Ale Idgie to jest twarda babka. No i Wasyl też oczywiście - jak zwykle - stanął na wysokości zadania.
OdpowiedzUsuńFred i jego twory słowne niezmiennie mnie rozwalają ;)
Lewy to jest taki głupi z natury czy to jest nabyte? Bo to się naprawdę w głowie nie mieści jak można być takim bucem.
Buziaki ;*
O jejku... Już myślałam, że Idgie coś się stanie. Ale mam nadzieję, że ta sytuacja zmieni coś pomiędzy nią, a Wasylem ;)
OdpowiedzUsuńBędzie dzisiaj rozdział?
OdpowiedzUsuńJuż jest! :)
OdpowiedzUsuń