Nie
miałam wczoraj po kolacji nastroju do pisania. Ni cholery. Miałam
raczej nastrój na mordowanie ze szczególnym okrucieństwem, ale nie
kogo popadnie, tylko jednego, konkretnego osobnika. Gdyby nie to, że
maczety pilnował Wasyl, skończyłoby się masakrą i porozrzucanymi
po całej plaży fragmentami zwłok. Do wody bym nie wrzuciła, bo
jeszcze by rybki zeżarły i by im zaszkodziło.
Mało
otóż, że ten palant złośliwy, ta Lewa dupa, jak go określił
Fred, przerwał mi upojne sam na sam z Marcinem, to jeszcze potem
dopieprzył się do Freda. Ale od początku, bo zaczynam od dupy
strony.
Kiedy
Lewy wpieprzył się tam, gdzie go nikt nie prosił, Marcin zgolił
nad morze, ja zaś rzuciłam się z pazurami na tego kretyna.
-
Prosił cię tu ktoś? - wysyczałam niczym rozzłoszczona żmija. -
Znasz takie pojęcie jak prywatność, cepie?
-
No co, boli mnie - rzekł bezczelnie. - Miałem tak siedzieć i
cierpieć?
-
Miałeś się nie wpierdalać w cudze sprawy!
-
Ojej, biedna Idgie, Wasyl jej nie przeleciał, co za tragedia -
zadrwił.
Przez
chwilę zrobiło mi się ciemno przed oczyma, potem zaś nagle świat
zwolnił. Z przeraźliwą klarownością i powolnością ujrzałam,
jak moja ręka zaciska się w pięść, następnie opisuje krótki
łuk i ląduje na gębie Lewandowskiego. Zaskoczony tym kompletnie
Lewy zachwiał się i usiadł w piasku, po czym złapał się za
szczękę.
-
Odpierdol się ode mnie i od Wasyla, bo przysięgam, nakarmię tobą
pierwszego rekina który się nawinie - wysyczałam.
-
Sama się odpierdol, ruda świrusko! - warknął wstając. - Lecz
się, kurwa!
Chyba
bym mu przywaliła po raz drugi, gdyby nie to, że ktoś mnie złapał
wpół od tyłu. Myślałam, że to Wasyl, ale nie, to był Freddie.
-
Nie ruszy - powiedział. - Nie jest warto.
Lewy
rzucił mu złe spojrzenie.
-
A ty się czego za Pam szwendasz? - zapytał ostro.
-
Bo mogę - odparł Fred spokojnie. - Vazil też będziesz o to
krzyczał?
Wyplątałam
się z jego uścisku i spojrzałam w stronę morza. Istotnie Wasyl
rozmawiał teraz z Pam. Ona mu coś tłumaczyła, on zaś przechylał
głowę, słuchając i uśmiechał się przy tym. Szarpnęła mną
zazdrość, bez sensu dosyć, ale logika była w tym momencie lata
świetlne ode mnie. Wystartowałam jak rakieta, porzucając bez żalu
tych dwóch, wciąż mierzących się spojrzeniami i wbiłam się
niczym klin między Pam, a Wasyla.
-
No i gdzie łazisz? - wrzasnęłam na Marcina. - Nogę sobie
zapiaszczyłeś, baranie!
Spojrzał
na mnie, zaskoczony.
-
Boże, kobieto, spokojnie - powiedział. - Przecież mogę ją zaraz
umyć.
-
To umyj! I siadaj na dupie! - zażądałam gwałtownie. Wytrzeszczył
na mnie oczy tak, jakbym była eksponatem z gabinetu osobliwości.
-
Idgie, a co ci się stało? - zapytała Pam, wyraźnie oszołomiona.
- Zachowujesz się jak wariatka.
-
Pilnuj swojego haremu! - wyrwało mi się. - Mało ci jeszcze
facetów?!
-
Przesadzasz - Pammy cmoknęła z dezaprobatą. - Vazil jest fajny
facet, chciałam mu tylko pomóc...
-
To nie pomagaj! - warknęłam.
-
O rany, przecież ja Bobby'ego kocham! - prychnęła. - Nie chcę
Vazila, jest cały twój!
Odwróciła
się i poszła do obozu, wyraźnie urażona.
-
Na co tak patrzysz? - warknęłam z kolei na Wasyla, który wciąż
się na mnie gapił.
-
Na ciekawy okaz - odparł. - Ty jesteś zazdrosna? O mnie?
-
Skądże - wyparłam się bez wahania. - Tylko wściekła, że latasz
z tą nogą.
-
Akurat, ruda furiatko - uśmiechnął się od ucha do ucha. Resztki
mojej furii stopniały jak śnieg w lipcowym słońcu.
-
No bo uciekłeś - mruknęłam. - A potem świeciłeś do niej
zębami.
-
Już nie będę - rzekł, udając śmiertelną powagę. - Pomaluję
je na czarno.
No,
cholera, nie potrafię się na niego wściekać.
-
Zęby zostaw w spokoju, tylko już nie zwiewaj.
-
A bo mnie ten Lewy zaskoczył. I bałem się trochę, że przegiąłem,
czy coś... - Przyciągnął mnie do siebie. - Chodź tu wścieklico.
Nie przegiąłem?
Wtuliłam
się w niego z ulgą i radością.
-
Ani trochę - rzekłam.
Jednak
gdy żyje się na kupie, ma się gwarancję, że żadna romantyczna
scena nie skończy się tak jak powinna, bo w najpiękniejszym
momencie na pewno ktoś z współmieszkańców zrobi coś
idiotycznego. Tak stało się i teraz. Z czułego uścisku wyrwał
nas wrzask Pammy.
-
Bobby, nie, Bobby, no przestań, zostaw go!
Odwróciliśmy
się jak na komendę ku szałasom. Lewy siedział okrakiem na
przewróconym Fredzie i okładał go pięściami. Biedny Freddy
próbował się bronić, ale nie dawał rady, w końcu Robert był od
niego o wiele silniejszy. Wasyl, jako główny porządkowy, popędził
oczywiście w ich stronę, ale zanim zdołał cokolwiek zrobić,
Freddy plasnął otwartymi dłońmi prosto w poparzenia na klacie
Lewego. Ten zawył jak kojot, spadł z przeciwnika, lądując na
plecach, też poparzonych i zawył ponownie, jeszcze głośniej niż
za pierwszym razem.
-
Co was popierdoliło, do kurwy nędzy? - ryknął Wasyl.
-
To on zaczął - smarknął Lewy, ocierając łzy bólu z oczu. -
Wpierdolił się w moją rozmowę z Idgie! I łazi za Pam!
-
Nie rozmowę, tylko kłótnię - sprostowałam. - Powstrzymał mnie
od rękoczynów.
-
Nie jestem mężczyzna - rzekł żałośnie Freddie, ocierając krew,
płynącą z nosa. - Nie umiem bić.
-
Fred, większy z ciebie mężczyzna, niż z tej rybiej pizdy, co
tylko potrafi się rzucać na innych - rzekł Wasyl.
-
Jak mnie nazwałeś? - Lewy poderwał się na równe nogi.
Wasyl
popatrzył na niego takim wzrokiem, że można było się bać.
-
Zamknij mordę i słuchaj - powiedział zimno. - Jeszcze raz
wystartujesz do kogokolwiek z łapami, cwaniaczku, a tak ci obiję
mordę, że cię nawet redaktor Pol nie pozna. Rozumiemy się?
-
Sie boje - prychnął Lewy, ale minę miał coś nietęgą.
-
Rozumiemy się? - powtórzył Marcin z naciskiem i postąpił krok w
kierunku Lewego. - Ja spokojny człowiek jestem, ale zaczynasz mnie
wkurwiać, Lewy. Siejesz ferment, a powinniśmy się trzymać
razem...
-
Zmień płytę - Lewy wzruszył ramionami. - Pieprzysz w kółko o
tym byciu razem, a ja nie kumam o co ten cały krzyk.
Wasyl
popatrzył na niego z politowaniem. Podziwiałam głęboko jego
opanowanie, sama bowiem miałam ochotę walnąć tego półgłówka
czymś ciężkim.
-
Bo inaczej zginiemy, debilu i jedyne twoje zdjęcie jakie opublikują
w Fakcie, to będzie nekrolog. Kminisz? - wyjaśnił.
-
Ej, weź, ja jeszcze Złotej Piłki nie wygrałem, a ty mi tu o
nekrologach - przestraszył się Lewy.
-
No to jak chcesz wygrać, stul mordę i na dupę siad. Żadnych
kłótni. Ruda, ty też - Wasyl mi pogroził palcem.
-
Tajest, szefie! - zasalutowałam.
-
No dobra, dobra - mruknął Lewy.
-
Nno. Pozamiatane - rzekł z ukontentowaniem Wasyl.
-
Niezupełnie, misiu - rzekłam, wskazując na jego uwalane piaskiem
nogi.
-
Oj dobra, już idę umyć. Freddie, jak się czujesz? Wszystko w
porządku?
-
Zupełnie. Tylko trochę siniaki będzie. - rzekł Freddie, masując
obolałą szczękę.
-
Oj, to ja cię zaraz opatrzę - uruchomiła się Pam. - A ty Bobby
idź po opał. I zapomnij o masażu dzisiaj. Byłeś okropny!
Na
poparcie swych słów tupnęła nogą.
-
Eee... Pammy - odezwałam się niepewnie.
-
Tak? - zapytała.
-
Chciałam cię przeprosić. Zdaje się, że bywam dla ciebie wredna -
rzekłam, wiercąc palcem u nogi dziurę w piasku.
Zamrugała
oczyma, jakby nie rozumiała o co mi chodzi.
-
A, masz na myśli to przed chwilą? Że byłaś zazdrosna? -
oświeciło ją.
Poczułam,
że się czerwienię.
-
Tak właśnie. Przepraszam cię.
Machnęła
ręką i roześmiała się perliście.
-
Ależ kochana, nie ma sprawy! Ja rozumiem, że jak się ma takiego
faceta, to się nie chce nim dzielić z innymi. Nic się nie stało!
Deszcz
zimnych kropel nagle spadł nam na głowy. To Wasyl zdążył opłukać
odnóże i wrócić, po czym chlapnąć na nas wodą z dużej,
płaskiej muszli. Kwiknęłyśmy zgodnie i zwiałyśmy poza jego
zasięg, a on rżał, głośno i radośnie.
Reszta
dnia upłynęła w miarę spokojnie. Wasyl i Freddie, z moją
niewielką pomocą, wykonali całkiem zgrabną, jak na ich
możliwości, piłę z muszli, tej, którą nas Marcin polewał. Na
kolację dożarliśmy resztę fredziowego wieloryba, poprawiliśmy
zeribę i poszliśmy lulu. Nie wszyscy, oczywiście, Wasyl objął
pierwszą wartę.
Obudziły
mnie jakieś szelesty. W pierwszej chwili pomyślałam, że to Marcin
skończył swoją zmianę i kładzie się spać, wyciągnęłam więc
rękę i pomacałam, ale obok mnie nikogo nie było.
-
Wasyl? - mruknęłam sennie.
Nikt
nie odpowiedział, tylko szeleszczenie na chwilę ucichło, by po
jakichś pięciu minutach powrócić ze zdwojoną siłą.
Otworzyłam
oczy. Wąż? Pająk? Stonoga, nie daj Boże?
Pomalutku
odwróciłam głowę i w słabym świetle, bijącym od ogniska, a
wpadającym przez otwór wejściowy, dostrzegłam białawy kształt,
przypominający nieco pająka. Pełzał pod przeciwległą ścianą,
kurcząc i rozkurczając swoje odnóża, czy też wyrostki i
szeleścił liśćmi pokrywającymi szałas.
Przez
chwilę zastanawiałam się, co robić, mdleć, wrzeszczeć, uciekać,
mordować to coś? Nie zdążyłam wybrać żadnej opcji, gdy wtem za
ścianą szałasu coś stęknęło i zaklęło po angielsku, z
niewątpliwie amerykańskim akcentem.
To
nie był pająk, to była ręka. Ludzka i macająca dookoła, zapewne
w poszukiwaniu notesu, a przymocowana niechybnie do człowieka, który
podpełzł do szałasu od tyłu.
Starając
się być jak najciszej, wydłubałam ze ściany jakiś patyk, po
czym z całej siły dziabnęłam w tę rękę. Jej niewidzialny
właściciel ryknął straszliwie, po czym z łomotem rzucił się do
ucieczki. Ułamek sekundy później rozległy się dwa ryki
równocześnie, jeden wydany przez tajemniczego intruza po zderzeniu
z zeribą, drugi zaś przez zaniepokojonego Wasyla, nadbiegającego z
odsieczą.
-
Idgieeee! Idgie, nic ci nie jest? - wsadził łeb do szałasu.
-
Goń go! Uciekł! Wpadł w zeribę! - krzyknęłam. - Za szałasem!
Cofnął
się, widziałam jeszcze jak chwycił płonący drąg z ogniska i
znikł mi z oczu. Wylazłam z szałasu, najszybciej jak się dało,
po czym niemal wpadłam na Pam i Freddiego, rozbudzonych zamętem i
zaniepokojonych.
-
Co się stało? - pytała Pam. - Gdzie Wasyl?
-
Poleciał gonić tego padalca! - relacjonowałam. - Ktoś się
zakradł od tyłu i wsadził łapę do szałasu przez poszycie!
Dziabnęłam go patykiem!
-
Ten śledź cukierkowy pewnie! - Freddie objął Pam na wszelki
wypadek.
Wasyl
wrócił chwilę później, zziajany i nieco podrapany, z pochodnią
w jednej ręce i maczetą w drugiej.
-
Zwiał mi! - oznajmił z niezadowoloną miną. - Poszedł w las jak
przecinak, latarkę miał, ale w tym gąszczu i tak zaraz znikł mi z
oczu. Jeszcze w jakieś błocko wlazłem - zademonstrował oblepione
błotem buty.
-
Spoko, złapiemy go w pułapkę - pocieszyłam go.
-
Vazil, gdzie ty czimasz notes? - zapytał Freddie. - Sprawdzaj, czy
on nie ukradła!
Marcin
się zawahał. Wiedziałam, o co mu chodzi. Pammy najwyraźniej też,
bo wywróciła oczyma, po czym odezwała się przyciszonym głosem.
-
Czy ty myślisz, że my głupi jesteśmy? - zapytała. - Przecież
nie powiem Bobby'emu, bo zaraz by go próbował ukraść, a potem sam
poszedł szukać tego diamentu, jak ostatni idiota. A ja go nie chcę
narażać przecież. Freddie też nie piśnie słowa, bo jest mądry,
a się z Bobbym nie lubi.
-
Są czasy, że ja pragnię nakarmić nim rekin, ale tylko pragnię.
Nie zrobię taka rzecz, bo nie chcę Pammy smutnej - Fred uprzedził
nasze myśli.
-
Vazil, idź sprawdź ten notes! - ponagliła Pam.
-
Sprawdź - poparłam ją. - Jeśli rąbnął, to nasza pułapka na
nic.
Bez
słowa podszedł do naszej ziemnej spiżarki i uniósł jej wieko,
zrzucając z niego kokosy. Gmerał przez chwilę w środku, zamknął,
po czym oznajmił:
-
Nie ruszane. Wszystko jest.
-
Czego hałasujecie? - wrzasnął Lewy z szałasu. - Niektórzy tu
śpią!
-
Opos się znowu do spiżarni dobierał! - odkrzyknął Wasyl. -
Sprawdzam, czy szkód nie narobił!
Lewy
pomamrotał coś jeszcze, po czym ucichł, a my rozeszliśmy się
spać, albo wartować. Dosiedziałam z Wasylem do końca jego warty,
przysypiając mu na ramieniu, a kiedy przekazał pałeczkę Fredowi,
pomaszerowaliśmy lulu.
Reszta
nocy minęła bez zakłóceń. Od rana lało, ale teraz przestaje,
więc lecę, bo trza zrobić jeść, a potem idziemy kopać pułapkę.
Później
Kopanie
dziury poszło nam łatwiej, niż się spodziewaliśmy. Gleba w tym
miejscu nie jest tak zbita i gliniasta jakby się mogło zdawać,
udało się zatem wykopać całkiem niezły dół. Urobek upychaliśmy
pod deskami podłogi. Na szczęście legary są dosyć wysokie, więc
miejsca nam nie brakowało, a przydało się i to, że wcześniej
wyjęliśmy deskę, wydłubując ze schowka notes.
Teraz
odbiliśmy trzy deski w innym miejscu, odłożyliśmy, po czym dla
wszelkiej pewności Fred wrzucił w powstały otwór podpalony pęk
włókien kokosowych takich wilgotnych, żeby solidnie dymiły.
Większość robactwa chyba się ewakuowała dołem, ale i tak po
podłodze przeleciał jeden pająk i kilka wijów w takim rozmiarze,
że z wysiłkiem tylko powstrzymałam się od wskoczenia z wrzaskiem
na plecy Wasyla. Wreszcie włókna się wypaliły i Marcin z Fredem
przystąpili do kopania, równocześnie dźgając muszlami grunt.
Coś
zgrzytnęło przeraźliwie pod narzędziem Wasyla.
-
Kamień? - zapytał Lewy, kucający nieopodal.
-
Nie... - Marcin grzebał w gnijących liściach i korzeniach,
zalegających ziemię. - Czekajcie, coś tu jest...
Promienie
słońca, wpadające przez zrujnowaną ścianę zalśniły na
srebrnym, dość mocno poczerniałym łańcuszku.
-
O rany - westchnęła Pam.
Wasyl
wydłubał ostrożnie łańcuszek ze śmieci i oczyścił znajdującą
się na jego końcu bryłkę.
-
To medalion - powiedział, unosząc srebrne cacuszko na otwartej
dłoni.
-
On ma takie - powiedział Fred. - Na przymknięciu, ozdobne.
Patrzycie, no.
Pochyliliśmy
się wszyscy nad ręką Wasyla, niemal zderzając się głowami.
Faktycznie, na wieczku medalionu widniał jakiś wzorek, nie
przepraszam, nie jakiś, był to wzór doskonale mi znajomy.
-
Foghnan...
- powiedziałam. - Szkocki oset. Herb mojego kraju.
-
Znaczy Szkoci tu byli - rzekł Lewy w zadumie.
-
To może jest tego szkieletu? - zasugerowała Pammy.
Delikatnie
dotknęłam wygrawerowanego w srebrze ostu, czując, że coś zaczyna
dławić mnie w gardle. Opanowałam się, udałam, że nie widze
współczującego spojrzenia Marcina, namacałam zameczek i
nacisnęłam delikatnie. Niesamowite, ale zadziałał, wieczko
odchyliło się niemal bez oporu.
We
wnętrzu medalionu znajdowało się zdjęcie, przedstawiające
dziewczynę w zabawnym kapelusiku, typowym dla lat dwudziestych.
Zawiadiacko uśmiechnięta, spoglądała wprost w obiektyw wielkimi
jasnymi oczyma, a uśmiech tworzył w jej okrągłych policzkach
urocze dołeczki. Gapiliśmy się na nią przez chwilę w milczeniu.
Kim był człowiek, który przywiózł jej zdjęcie i wspomnienie o
niej aż tutaj? Czy to on spoczywał teraz w piaszczystym grobie pod
kokosową palmą?
-
To się otwiera - Wasyl przerwał milczenie. - Odchyla się na
zawiaskach, widzicie?
Podważył
fotografię ostrożnie paznokciem. W skrytce pod nią znajdował się
kosmyk rudych włosów, które jakimś cudem nie straciły swej
intensywnie miedzianej barwy przez te lata, kiedy spoczywały wraz z
medalionem pod podłogą chaty, poddane działaniu tropikalnego
klimatu.
-
Są prawie jak twoje - powiedział Marcin cicho, patrząc na mnie.
Przez chwilę wszystko przestało istnieć, nadszarpnięta zębem
czasu chata, Fred, Pammy, nawet ten irytujący Lewandowski. Był
tylko Wasyl i jego spojrzenie, ciepłe, dobre i przyciągające jak
magnes.
Nagle
odwrócił wzrok, przerywając magię.
-
No dobra, trza się brać do roboty - jednym ruchem dłoni zatrzasnął
medalion i podał mi go. - Trzymaj ruda.
Założyłam
medalion, jeszcze ciepły od jego dotyku, na szyję, żeby mi nie
przeszkadzał, a Wasyl zaczął się wkopywać w glebę z taką
zaciętością, jakby był glebogryzarką. Ja, Pammy i Fred
rozprowadzaliśmy glebę i upychaliśmy ją pod podłogą jak się
dało. Pomocne okazały się bambusowe drągi, porozszczepiane na
końcach, którymi całkiem nieźle wmiatało się piach daleko pod
deski.
Praca
wrzała, słońce wspinało się po niebie wyżej i wyżej, robiło
się coraz goręcej i parniej. Dziura pogłębiała się, Marcin i
Lewy stali coraz niżej i niżej, w końcu zaś wysypywanie ziemi z
dołu wprost na podłoże obok stało się niewygodne. Pomyśleliśmy
i o tym. Do dołu spuszczono kalebasę i to do niej kopacze sypali
ziemię. Aby zaś łatwiej było wyciągać, w krawędziach kalebasy
zrobiono uprzednio otwory, przez które przeciągnięto splecioną w
warkocz wstążkę do pakowania prezentów (pomysł Freda). Fred
wywlekał taką pełną michę z dziury, po czym nasza trójka
starannie rozprowadzała glebę po zakamarkach.
Koło
południa zrobiliśmy przerwę na lunch (ja i Pammy), le
déjeuner
(Fred)
oraz obiad (Wasyl i Lewy). W menu były pieczone owoce chlebowca i
pechowy legwan, który pędził gdzieś zaaferowany tak, że nie
zauważył Marcina z maczetą, skończył więc na rożnie. Na
zapitkę tradycyjnie mleko, z kokosów, które pracowicie
przywlekliśmy ze sobą z obozu, jako deser wystąpiły banany.
Potem
znowu wróciliśmy do roboty, która w coraz wilgotniejszym i
gorętszym powietrzu wydawała się zajęciem katorżniczym. Wszyscy
ociekaliśmy potem i sapaliśmy jak miechy kowalskie, ocierając co
chwilę mokre oblicza.
-
Kurwa, burza chyba będzie - wyziajał Lewy. - Jest niemożliwie.
-
Ja się odczuwam jak ragoût
- wyznał Fred. Strużki potu ciekły mu po twarzy i nagiej piersi. -
Sos mi się robi z tego gorąc.
-
Jak ja bym się umyła! - jęknęła Pammy, rozmazując po sobie
niechcący błoto, mieszankę potu i ziemi. - Pod prysznicem, w
ciepłej wodzie! Czymś pachnącym!
-
I włosy szamponem! - przyłączyłam się do tych czarownych marzeń.
- A nawet odżywką!
-
I klatę balsamem do ciała... - zamruczał Lewy.
-
Poleżeć w wanna... - westchnął Fred.
-
Ja bym się ogolił - rzekł rzeczowo Marcin, skrobiąc się po
czarnej, gęstej brodzie. - A kiedyś nie lubiłem.
-
Mogę ci nożyczkami przyciąć - zaoferowałam się.
-
I wydepilować się, bo kurwa zarosłem! - Lewy dalej płynął na
fali zwierzeń.
-
O, wydepilować się koniecznie - Pammy obejrzała z dezaprobatą swą
łydkę, na której odrastały nieliczne włoski.
Spojrzałam
na własne golenie, na kórych odrosło już bujne włosie,
uradowane, że nikt go nie prześladuje maszynką.
-
Jakby to... Też bym się ogoliła, a kiedyś nie lubiłam -
stwierdziłam krytycznie.
Radosny
rechot wypełnił na chwilę chatę.
Zaraz
potem cały świat wypełnił patetyczny, wagnerowski grzmot, który
przetoczył się po niebiesiech.
Burza
rozszalała się rzetelnie, rąbiąc piorunami raz za razem, gnąc
dżunglę wichrem i siekając ulewnym deszczem. Pracowaliśmy przy
tym straszliwym akompaniamencie, mając nadzieję, że chałupka nie
rozpadnie się pod naporem wiatru. Szczęśliwie leżała na
niewielkim wzniesieniu, więc kopaczom nie groziło zalanie strugami
deszczówki, a dach, chociaż przeciekał w kilku miejscach, to
jednak uchronił nas przed potopem, szalejącym na zewnątrz.
Wreszcie
dół osiągnął głębokość mniej więcej dwóch metrów, kończąc
się kilkanaście centymetrów powyżej głów Marcina i Lewego. Z
pomoca Freda wyleźli na powierzchnię i krytycznym okiem ocenili swe
dzieło.
-
Do tego żeby wpaść znienacka powinno wystarczyć - stwierdził
Wasyl.
-
Ale co będzie jak on stamtąd sam wylezie? - zatroskał się Lewy.
-
Sam nie da rady raczej, ta gleba jest za śliska - rzekł Marcin.
-
A jak ma dwa metra? - zapytał Fred.
Przez
chwilę zmagaliśmy się wszyscy z wizją złoczyńcy, wyposażonego
w dwa tunele metra, wreszcie ciszę przerwałam ja.
-
Nie ma żadnego metra, znaczy dwóch metr... ów - stwierdziłam
zdecydowanie. - Ta ręka, która mi macała, była nieduża jak na
faceta. Dwumetrowy drągal z takimi dłońmi to byłoby kuriozum.
-
Jak wpadnie z zaskoczenia to się poobija, może nawet skręci kostkę
- rozważała Pam. - No chyba raczej nie wylezie sam.
-
Dobra, przykrywamy - zarządził Wasyl. - Fred, piła.
Przymierzyli
po kolei deski, zaznaczyli gdzie podpiłować moim ołówkiem i
zabrali się do tej roboty. Piłą z muszli operował Marcin,
wystawiając przy tym język niczym pierwszoklasista, rysujący
szlaczki. Ignorował przy tym calkowicie gniewne porykiwania burzy,
Fred i Lewy zaś przytrzymywali deski.
Po
kwadransie intensywnych wysiłków deski wróciły na swoje miejsce.
Widać było wprawdzie, że gwoździe zostały wbite na nowo, ale to
się dało zamaskować, nagarniając na te miejsca nieco śmiecia.
-
No, całkiem nieźle nam to wyszło - pochwaliłam.
-
Wracamy, ja się umyć muszę! - zażądał stanowczo Lewy.
Faktycznie, wyglądał jak nieboskie stworzenie, utytłany w ziemi po
uszy, z włosami sterczącymi na wszystkie strony, bo przeczesywał
je przy pracy brudnymi rękami.
-
Pada - zauważył Fred.
-
A wieje? - zapytał Wasyl, wytrząsąjąc sobie ziemię z ucha. On
wciąż wyglądał jak mężczyzna, no dobra, bardzo brudny
mężczyzna. - Jak nie, to się możemy uprać w deszczu, po drodze.
Wiało,
poczekaliśmy więc aż się uspokoi, a potem, w strugach ulewnego
deszczu ruszyliśmy z powrotem.
Płynąca
z nieba woda była nawet cąłkiem ciepła, a więc przyjemna i
stanowiła miłą odmianę po wodzie morskiej, chociaż niestety z
chmur nie chciał padać ani żel pod prysznic, ani szampon.
Dotarliśmy na plażę. Ocean był szary i wzburzony, jego
powierzchnia kotłowała się, sieczona deszczem. Po lewej, pod
drzewami lśniły wilgocią dachy naszych szałasów, wszystko
wyglądało na nietknięte, tylko deszcz rozmył nam ognisko.
Pammy,
Lewy i Fred pobiegli przodem, chcąc się jak najszybciej schronić.
Chciałam biec za nimi, ale Wasyl złapał mnie za rękę.
-
Niech lecą - powiedział.
Rzucił
maczetę na ziemię i stał, mokry, ociekający od wody, wyszczerzony
niczym uczniak.
-
Masz jeszcze błoto we włosach - powiedziałam.
-
Rany, a myślałem, że wypłukało - przegarnął ręką czuprynę.
Gęste, ciemne włosy nieźle mu już podrosły i zaczęły się już
kręcić na końcach.
-
Nie w tych włosach - zachichotałam, po czym położyłam mu rękę
na piersi. - W tych, niedźwiedziu.
Przegarnęłam
kędzierzawe włosy na jego torsie, pomagając deszczowi usunąć z
nich resztki ziemi. Wasyl stał nieruchomo, poddając się mojemu
dotykowi i patrząc spod ciemnych, gęstych rzęs.
-
Jesteś śliczna, ruda wariatko - powiedział cicho.
Uświadomiłam
sobie, że stoję przed nim kompletnie mokra, z koszulką przylepioną
do ciała i ujawniającą całkiem sporo... ale wstyd jakoś nie
nadszedł. Za to palce dużej dłoni zgarnęły mokre kosmyki z
mojego czoła, potem dotknęły moich ust. Potem zaś zaczęliśmy
się całować, nie jak dwójka poważnych dorosłych po
trzydziestce, ale jak zakochane nastolatki, chichocząc, przerywając
co chwilę, wreszcie wylądowaliśmy na piasku.
Całowaliśmy
się przez chwilę jak ludzie, który dotarli do oazy na seksualnej
pustyni, głodni, namiętni i zachłanni, niewiele brakowało, a
zaczęlibyśmy się kochać tam, na plaży. Jedyne co nas
powstrzymywało, to świadomość, że tamci mogą na nas patrzeć, a
może nawet i tajemniczy prześladowca - amator słodyczy.
-
Co my właściwie robimy, Idgie? - zapytał nagle Wasyl. Leżał na
plecach, omywany przez fale, ja zaś usiadłam na nim okrakiem.
-
Całujemy się? - zapytałam, udając wysiłek intelektualny. - Nie
wiem jak ty, ale ja bym chętnie kontynuowała.
-
To jest bez sensu - mruknął, przetaczając się na brzuch i biorąc
mnie pod siebie.
-
Kopmpletnie, konkretnie bez sensu - dokończyliśmy razem, śmiejąc
się. Pocałował mnie delikatnie w usta.
-
To jest jakieś wariactwo, ruda - powiedział. - Prawie się nie
znamy, a ciągnie mnie do ciebie jak diabli.
-
To źle? - spytałam, gładząc jego kark.
-
A jak nie jesteśmy dla siebie? - szeptał gorączkowo. - Ja jestem
głupek po rozwodzie, sam nie wiem czy się do czegoś nadaję... A
ty, ty...
-
A ja jestem idiotka po toksycznym związku - weszłam mu w słowo. -
I kilkunastoletnim celibacie w efekcie. Tez nie wiem, czy się
nadaję, ale wiesz co?
-
Co?
-
Nie mam ochoty tego rozkminiać. To nieważne. Jesteś tu i to się
liczy, resztę mam gdzieś.
Teraz
ja go pocałowałam, w usta, w nos, naznaczony blizną na grzbiecie,
w czoło.
-
Teraz się potrzebujemy - szepnęłam. - A myśleć możemy potem.
-
Tylko bądź ze mną, ruda. Bo zwariuję.
-
Będę niedźwiedziu, a kto mnie będzie w pionie trzymał?
Zachichotał.
Przez
chwilę znowu się całowaliśmy niczym szaleni.
-
Dobra, chyba się już dość naoglądali - mruknął Marcin. -
Idziemy, trzeba trochę wyschnąć.
Siedzimy
teraz w szałasie i parujemy, dosłownie i w przenośni. Jest tak,
jakby ktoś nam wpuścił do środka gazu rozweselającego,
chichoczemy i rżymy z byle czego.
Miłość,
jeśli to jest to, co czujemy, przychodzi w bardzo dziwnych
momentach. Naprawdę.
__________________________________________________________________________-
Sekrety, sekrety... I miłość w strugach deszczu. Zapraszam na kolejny odcinek mojego opowiadania i mam nadzieję, że nie będziecie zawiedzeni. :)
Martina
Końcówka była wspaniała... ale się zrobiło romantycznie;) Lewy idiota dobrze że się wystraszył tym nekrologiem, to się przynajmniej trochę uspokoił:) oby cukerkożerca złapał się w pułapkę:) Czekam na ciąg dalszy;)
OdpowiedzUsuńWasyl ma rację. Powinni trzymać się razem, a Lewy cągle jakieś numery odpierdala. Niech w końcu zmądrzeje. Nie wiem co ta Pam w nim widzi. Jej też przydałoby się trochę refleksji. Fred taki uroczy, opiekuńczy, a ona spuszcza go na drzewo.
OdpowiedzUsuńZupełnie inaczej jest z Rudą i Wasylem. Ohh te pocałunki w deszczu. Też miałam ochotę na więcej :D.
Jejku, jaj ja kocham tych bohaterów ! Najbardziej Freda ! :D
Czekam na next, pozdrawiam :*
Jejku, ale romantyczna końcówka! Pocałunki w deszczu, jakie to urocze! Lewandowski jak zwykle idiota, dobrze, że dostał po mordzie od Idgie. Mam nadzieję, że złapią w pułapkę tego kogoś, ale znając życie pewnie się wywinie jakoś. Czekam z niecierpliwością na następny! ;)
OdpowiedzUsuńRomantycznie w deszczu <3
OdpowiedzUsuńHaha, nekrolog. Dobre :D
Niech Lewy w końcu zmądrzeje, bo nic z tego nie wyjdzie :)
Pozdrawiam i czekam na nn :*
Tak, to jest miłość ;) Świetnie, że pomiędzy nimi jest już tak dobrze i mam nadzieję, że tak pozostanie ;)
OdpowiedzUsuńKońcówka genialna!
OdpowiedzUsuńLewy... Lewy mnie wkurza coraz bardziej. Chciałabym powiedzieć, że dzięki niemu przynajmniej nie jest nudno, ale gówno prawda, bez niego też by nie było nudno, więc w sumie można go rzucić na pożarcie rekinom ;P
Czy już pisałam, że nie cierpię Lewego! To baran, buc i ostatni...*tutaj należy dopisać sobie odpowiedni epitet* Rzucił się na Freddy'ego jak ostatni padalec, chociaż doskonale wiedział, że Francuz jest od niego słabszy. Dobrze, że Wasyl ma na tyle charyzmy, że trzyma go za jaja(chociaż wątpię w ich istnienie, bo Lewy to ostatnia taniocha i ciota). Ach Idgie i Niedźwiedź <3 Kocham ich miłością głęboką jak dno Oceanu Atlantyckiego. To taka niesztampowa para, nie żadne tam sraki słodziaki i pierdzenie czułościami, ale taka prawdziwa para z krwi i kości. Miłość co to nie zna granic ni kordonów. Martina czy ja ci już pisałam, że uwielbiam Twoje teksty! Boże dajmy jedną setną twojego talentu!
OdpowiedzUsuńBuziaki :*
Będzie dziś rozdział?
OdpowiedzUsuńkieeedy rozdział?
OdpowiedzUsuń