wtorek, 25 czerwca 2013

Dzień dziewiąty

Nie miałam wczoraj po kolacji nastroju do pisania. Ni cholery. Miałam raczej nastrój na mordowanie ze szczególnym okrucieństwem, ale nie kogo popadnie, tylko jednego, konkretnego osobnika. Gdyby nie to, że maczety pilnował Wasyl, skończyłoby się masakrą i porozrzucanymi po całej plaży fragmentami zwłok. Do wody bym nie wrzuciła, bo jeszcze by rybki zeżarły i by im zaszkodziło.
Mało otóż, że ten palant złośliwy, ta Lewa dupa, jak go określił Fred, przerwał mi upojne sam na sam z Marcinem, to jeszcze potem dopieprzył się do Freda. Ale od początku, bo zaczynam od dupy strony.
Kiedy Lewy wpieprzył się tam, gdzie go nikt nie prosił, Marcin zgolił nad morze, ja zaś rzuciłam się z pazurami na tego kretyna.
- Prosił cię tu ktoś? - wysyczałam niczym rozzłoszczona żmija. - Znasz takie pojęcie jak prywatność, cepie?
- No co, boli mnie - rzekł bezczelnie. - Miałem tak siedzieć i cierpieć?
- Miałeś się nie wpierdalać w cudze sprawy!
- Ojej, biedna Idgie, Wasyl jej nie przeleciał, co za tragedia - zadrwił.
Przez chwilę zrobiło mi się ciemno przed oczyma, potem zaś nagle świat zwolnił. Z przeraźliwą klarownością i powolnością ujrzałam, jak moja ręka zaciska się w pięść, następnie opisuje krótki łuk i ląduje na gębie Lewandowskiego. Zaskoczony tym kompletnie Lewy zachwiał się i usiadł w piasku, po czym złapał się za szczękę.
- Odpierdol się ode mnie i od Wasyla, bo przysięgam, nakarmię tobą pierwszego rekina który się nawinie - wysyczałam.
- Sama się odpierdol, ruda świrusko! - warknął wstając. - Lecz się, kurwa!
Chyba bym mu przywaliła po raz drugi, gdyby nie to, że ktoś mnie złapał wpół od tyłu. Myślałam, że to Wasyl, ale nie, to był Freddie.
- Nie ruszy - powiedział. - Nie jest warto.
Lewy rzucił mu złe spojrzenie.
- A ty się czego za Pam szwendasz? - zapytał ostro.
- Bo mogę - odparł Fred spokojnie. - Vazil też będziesz o to krzyczał?
Wyplątałam się z jego uścisku i spojrzałam w stronę morza. Istotnie Wasyl rozmawiał teraz z Pam. Ona mu coś tłumaczyła, on zaś przechylał głowę, słuchając i uśmiechał się przy tym. Szarpnęła mną zazdrość, bez sensu dosyć, ale logika była w tym momencie lata świetlne ode mnie. Wystartowałam jak rakieta, porzucając bez żalu tych dwóch, wciąż mierzących się spojrzeniami i wbiłam się niczym klin między Pam, a Wasyla.
- No i gdzie łazisz? - wrzasnęłam na Marcina. - Nogę sobie zapiaszczyłeś, baranie!
Spojrzał na mnie, zaskoczony.
- Boże, kobieto, spokojnie - powiedział. - Przecież mogę ją zaraz umyć.
- To umyj! I siadaj na dupie! - zażądałam gwałtownie. Wytrzeszczył na mnie oczy tak, jakbym była eksponatem z gabinetu osobliwości.
- Idgie, a co ci się stało? - zapytała Pam, wyraźnie oszołomiona. - Zachowujesz się jak wariatka.
- Pilnuj swojego haremu! - wyrwało mi się. - Mało ci jeszcze facetów?!
- Przesadzasz - Pammy cmoknęła z dezaprobatą. - Vazil jest fajny facet, chciałam mu tylko pomóc...
- To nie pomagaj! - warknęłam.
- O rany, przecież ja Bobby'ego kocham! - prychnęła. - Nie chcę Vazila, jest cały twój!
Odwróciła się i poszła do obozu, wyraźnie urażona.
- Na co tak patrzysz? - warknęłam z kolei na Wasyla, który wciąż się na mnie gapił.
- Na ciekawy okaz - odparł. - Ty jesteś zazdrosna? O mnie?
- Skądże - wyparłam się bez wahania. - Tylko wściekła, że latasz z tą nogą.
- Akurat, ruda furiatko - uśmiechnął się od ucha do ucha. Resztki mojej furii stopniały jak śnieg w lipcowym słońcu.
- No bo uciekłeś - mruknęłam. - A potem świeciłeś do niej zębami.
- Już nie będę - rzekł, udając śmiertelną powagę. - Pomaluję je na czarno.
No, cholera, nie potrafię się na niego wściekać.
- Zęby zostaw w spokoju, tylko już nie zwiewaj.
- A bo mnie ten Lewy zaskoczył. I bałem się trochę, że przegiąłem, czy coś... - Przyciągnął mnie do siebie. - Chodź tu wścieklico. Nie przegiąłem?
Wtuliłam się w niego z ulgą i radością.
- Ani trochę - rzekłam.
Jednak gdy żyje się na kupie, ma się gwarancję, że żadna romantyczna scena nie skończy się tak jak powinna, bo w najpiękniejszym momencie na pewno ktoś z współmieszkańców zrobi coś idiotycznego. Tak stało się i teraz. Z czułego uścisku wyrwał nas wrzask Pammy.
- Bobby, nie, Bobby, no przestań, zostaw go!
Odwróciliśmy się jak na komendę ku szałasom. Lewy siedział okrakiem na przewróconym Fredzie i okładał go pięściami. Biedny Freddy próbował się bronić, ale nie dawał rady, w końcu Robert był od niego o wiele silniejszy. Wasyl, jako główny porządkowy, popędził oczywiście w ich stronę, ale zanim zdołał cokolwiek zrobić, Freddy plasnął otwartymi dłońmi prosto w poparzenia na klacie Lewego. Ten zawył jak kojot, spadł z przeciwnika, lądując na plecach, też poparzonych i zawył ponownie, jeszcze głośniej niż za pierwszym razem.
- Co was popierdoliło, do kurwy nędzy? - ryknął Wasyl.
- To on zaczął - smarknął Lewy, ocierając łzy bólu z oczu. - Wpierdolił się w moją rozmowę z Idgie! I łazi za Pam!
- Nie rozmowę, tylko kłótnię - sprostowałam. - Powstrzymał mnie od rękoczynów.
- Nie jestem mężczyzna - rzekł żałośnie Freddie, ocierając krew, płynącą z nosa. - Nie umiem bić.
- Fred, większy z ciebie mężczyzna, niż z tej rybiej pizdy, co tylko potrafi się rzucać na innych - rzekł Wasyl.
- Jak mnie nazwałeś? - Lewy poderwał się na równe nogi.
Wasyl popatrzył na niego takim wzrokiem, że można było się bać.
- Zamknij mordę i słuchaj - powiedział zimno. - Jeszcze raz wystartujesz do kogokolwiek z łapami, cwaniaczku, a tak ci obiję mordę, że cię nawet redaktor Pol nie pozna. Rozumiemy się?
- Sie boje - prychnął Lewy, ale minę miał coś nietęgą.
- Rozumiemy się? - powtórzył Marcin z naciskiem i postąpił krok w kierunku Lewego. - Ja spokojny człowiek jestem, ale zaczynasz mnie wkurwiać, Lewy. Siejesz ferment, a powinniśmy się trzymać razem...
- Zmień płytę - Lewy wzruszył ramionami. - Pieprzysz w kółko o tym byciu razem, a ja nie kumam o co ten cały krzyk.
Wasyl popatrzył na niego z politowaniem. Podziwiałam głęboko jego opanowanie, sama bowiem miałam ochotę walnąć tego półgłówka czymś ciężkim.
- Bo inaczej zginiemy, debilu i jedyne twoje zdjęcie jakie opublikują w Fakcie, to będzie nekrolog. Kminisz? - wyjaśnił.
- Ej, weź, ja jeszcze Złotej Piłki nie wygrałem, a ty mi tu o nekrologach - przestraszył się Lewy.
- No to jak chcesz wygrać, stul mordę i na dupę siad. Żadnych kłótni. Ruda, ty też - Wasyl mi pogroził palcem.
- Tajest, szefie! - zasalutowałam.
- No dobra, dobra - mruknął Lewy.
- Nno. Pozamiatane - rzekł z ukontentowaniem Wasyl.
- Niezupełnie, misiu - rzekłam, wskazując na jego uwalane piaskiem nogi.
- Oj dobra, już idę umyć. Freddie, jak się czujesz? Wszystko w porządku?
- Zupełnie. Tylko trochę siniaki będzie. - rzekł Freddie, masując obolałą szczękę.
- Oj, to ja cię zaraz opatrzę - uruchomiła się Pam. - A ty Bobby idź po opał. I zapomnij o masażu dzisiaj. Byłeś okropny!
Na poparcie swych słów tupnęła nogą.
- Eee... Pammy - odezwałam się niepewnie.
- Tak? - zapytała.
- Chciałam cię przeprosić. Zdaje się, że bywam dla ciebie wredna - rzekłam, wiercąc palcem u nogi dziurę w piasku.
Zamrugała oczyma, jakby nie rozumiała o co mi chodzi.
- A, masz na myśli to przed chwilą? Że byłaś zazdrosna? - oświeciło ją.
Poczułam, że się czerwienię.
- Tak właśnie. Przepraszam cię.
Machnęła ręką i roześmiała się perliście.
- Ależ kochana, nie ma sprawy! Ja rozumiem, że jak się ma takiego faceta, to się nie chce nim dzielić z innymi. Nic się nie stało!
Deszcz zimnych kropel nagle spadł nam na głowy. To Wasyl zdążył opłukać odnóże i wrócić, po czym chlapnąć na nas wodą z dużej, płaskiej muszli. Kwiknęłyśmy zgodnie i zwiałyśmy poza jego zasięg, a on rżał, głośno i radośnie.
Reszta dnia upłynęła w miarę spokojnie. Wasyl i Freddie, z moją niewielką pomocą, wykonali całkiem zgrabną, jak na ich możliwości, piłę z muszli, tej, którą nas Marcin polewał. Na kolację dożarliśmy resztę fredziowego wieloryba, poprawiliśmy zeribę i poszliśmy lulu. Nie wszyscy, oczywiście, Wasyl objął pierwszą wartę.
Obudziły mnie jakieś szelesty. W pierwszej chwili pomyślałam, że to Marcin skończył swoją zmianę i kładzie się spać, wyciągnęłam więc rękę i pomacałam, ale obok mnie nikogo nie było.
- Wasyl? - mruknęłam sennie.
Nikt nie odpowiedział, tylko szeleszczenie na chwilę ucichło, by po jakichś pięciu minutach powrócić ze zdwojoną siłą.
Otworzyłam oczy. Wąż? Pająk? Stonoga, nie daj Boże?
Pomalutku odwróciłam głowę i w słabym świetle, bijącym od ogniska, a wpadającym przez otwór wejściowy, dostrzegłam białawy kształt, przypominający nieco pająka. Pełzał pod przeciwległą ścianą, kurcząc i rozkurczając swoje odnóża, czy też wyrostki i szeleścił liśćmi pokrywającymi szałas.
Przez chwilę zastanawiałam się, co robić, mdleć, wrzeszczeć, uciekać, mordować to coś? Nie zdążyłam wybrać żadnej opcji, gdy wtem za ścianą szałasu coś stęknęło i zaklęło po angielsku, z niewątpliwie amerykańskim akcentem.
To nie był pająk, to była ręka. Ludzka i macająca dookoła, zapewne w poszukiwaniu notesu, a przymocowana niechybnie do człowieka, który podpełzł do szałasu od tyłu.
Starając się być jak najciszej, wydłubałam ze ściany jakiś patyk, po czym z całej siły dziabnęłam w tę rękę. Jej niewidzialny właściciel ryknął straszliwie, po czym z łomotem rzucił się do ucieczki. Ułamek sekundy później rozległy się dwa ryki równocześnie, jeden wydany przez tajemniczego intruza po zderzeniu z zeribą, drugi zaś przez zaniepokojonego Wasyla, nadbiegającego z odsieczą.
- Idgieeee! Idgie, nic ci nie jest? - wsadził łeb do szałasu.
- Goń go! Uciekł! Wpadł w zeribę! - krzyknęłam. - Za szałasem!
Cofnął się, widziałam jeszcze jak chwycił płonący drąg z ogniska i znikł mi z oczu. Wylazłam z szałasu, najszybciej jak się dało, po czym niemal wpadłam na Pam i Freddiego, rozbudzonych zamętem i zaniepokojonych.
- Co się stało? - pytała Pam. - Gdzie Wasyl?
- Poleciał gonić tego padalca! - relacjonowałam. - Ktoś się zakradł od tyłu i wsadził łapę do szałasu przez poszycie! Dziabnęłam go patykiem!
- Ten śledź cukierkowy pewnie! - Freddie objął Pam na wszelki wypadek.
Wasyl wrócił chwilę później, zziajany i nieco podrapany, z pochodnią w jednej ręce i maczetą w drugiej.
- Zwiał mi! - oznajmił z niezadowoloną miną. - Poszedł w las jak przecinak, latarkę miał, ale w tym gąszczu i tak zaraz znikł mi z oczu. Jeszcze w jakieś błocko wlazłem - zademonstrował oblepione błotem buty.
- Spoko, złapiemy go w pułapkę - pocieszyłam go.
- Vazil, gdzie ty czimasz notes? - zapytał Freddie. - Sprawdzaj, czy on nie ukradła!
Marcin się zawahał. Wiedziałam, o co mu chodzi. Pammy najwyraźniej też, bo wywróciła oczyma, po czym odezwała się przyciszonym głosem.
- Czy ty myślisz, że my głupi jesteśmy? - zapytała. - Przecież nie powiem Bobby'emu, bo zaraz by go próbował ukraść, a potem sam poszedł szukać tego diamentu, jak ostatni idiota. A ja go nie chcę narażać przecież. Freddie też nie piśnie słowa, bo jest mądry, a się z Bobbym nie lubi.
- Są czasy, że ja pragnię nakarmić nim rekin, ale tylko pragnię. Nie zrobię taka rzecz, bo nie chcę Pammy smutnej - Fred uprzedził nasze myśli.
- Vazil, idź sprawdź ten notes! - ponagliła Pam.
- Sprawdź - poparłam ją. - Jeśli rąbnął, to nasza pułapka na nic.
Bez słowa podszedł do naszej ziemnej spiżarki i uniósł jej wieko, zrzucając z niego kokosy. Gmerał przez chwilę w środku, zamknął, po czym oznajmił:
- Nie ruszane. Wszystko jest.
- Czego hałasujecie? - wrzasnął Lewy z szałasu. - Niektórzy tu śpią!
- Opos się znowu do spiżarni dobierał! - odkrzyknął Wasyl. - Sprawdzam, czy szkód nie narobił!
Lewy pomamrotał coś jeszcze, po czym ucichł, a my rozeszliśmy się spać, albo wartować. Dosiedziałam z Wasylem do końca jego warty, przysypiając mu na ramieniu, a kiedy przekazał pałeczkę Fredowi, pomaszerowaliśmy lulu.
Reszta nocy minęła bez zakłóceń. Od rana lało, ale teraz przestaje, więc lecę, bo trza zrobić jeść, a potem idziemy kopać pułapkę.


Później

Kopanie dziury poszło nam łatwiej, niż się spodziewaliśmy. Gleba w tym miejscu nie jest tak zbita i gliniasta jakby się mogło zdawać, udało się zatem wykopać całkiem niezły dół. Urobek upychaliśmy pod deskami podłogi. Na szczęście legary są dosyć wysokie, więc miejsca nam nie brakowało, a przydało się i to, że wcześniej wyjęliśmy deskę, wydłubując ze schowka notes.
Teraz odbiliśmy trzy deski w innym miejscu, odłożyliśmy, po czym dla wszelkiej pewności Fred wrzucił w powstały otwór podpalony pęk włókien kokosowych takich wilgotnych, żeby solidnie dymiły. Większość robactwa chyba się ewakuowała dołem, ale i tak po podłodze przeleciał jeden pająk i kilka wijów w takim rozmiarze, że z wysiłkiem tylko powstrzymałam się od wskoczenia z wrzaskiem na plecy Wasyla. Wreszcie włókna się wypaliły i Marcin z Fredem przystąpili do kopania, równocześnie dźgając muszlami grunt.
Coś zgrzytnęło przeraźliwie pod narzędziem Wasyla.
- Kamień? - zapytał Lewy, kucający nieopodal.
- Nie... - Marcin grzebał w gnijących liściach i korzeniach, zalegających ziemię. - Czekajcie, coś tu jest...
Promienie słońca, wpadające przez zrujnowaną ścianę zalśniły na srebrnym, dość mocno poczerniałym łańcuszku.
- O rany - westchnęła Pam.
Wasyl wydłubał ostrożnie łańcuszek ze śmieci i oczyścił znajdującą się na jego końcu bryłkę.
- To medalion - powiedział, unosząc srebrne cacuszko na otwartej dłoni.
- On ma takie - powiedział Fred. - Na przymknięciu, ozdobne. Patrzycie, no.
Pochyliliśmy się wszyscy nad ręką Wasyla, niemal zderzając się głowami. Faktycznie, na wieczku medalionu widniał jakiś wzorek, nie przepraszam, nie jakiś, był to wzór doskonale mi znajomy.
- Foghnan... - powiedziałam. - Szkocki oset. Herb mojego kraju.
- Znaczy Szkoci tu byli - rzekł Lewy w zadumie.
- To może jest tego szkieletu? - zasugerowała Pammy.
Delikatnie dotknęłam wygrawerowanego w srebrze ostu, czując, że coś zaczyna dławić mnie w gardle. Opanowałam się, udałam, że nie widze współczującego spojrzenia Marcina, namacałam zameczek i nacisnęłam delikatnie. Niesamowite, ale zadziałał, wieczko odchyliło się niemal bez oporu.
We wnętrzu medalionu znajdowało się zdjęcie, przedstawiające dziewczynę w zabawnym kapelusiku, typowym dla lat dwudziestych. Zawiadiacko uśmiechnięta, spoglądała wprost w obiektyw wielkimi jasnymi oczyma, a uśmiech tworzył w jej okrągłych policzkach urocze dołeczki. Gapiliśmy się na nią przez chwilę w milczeniu. Kim był człowiek, który przywiózł jej zdjęcie i wspomnienie o niej aż tutaj? Czy to on spoczywał teraz w piaszczystym grobie pod kokosową palmą?
- To się otwiera - Wasyl przerwał milczenie. - Odchyla się na zawiaskach, widzicie?
Podważył fotografię ostrożnie paznokciem. W skrytce pod nią znajdował się kosmyk rudych włosów, które jakimś cudem nie straciły swej intensywnie miedzianej barwy przez te lata, kiedy spoczywały wraz z medalionem pod podłogą chaty, poddane działaniu tropikalnego klimatu.
- Są prawie jak twoje - powiedział Marcin cicho, patrząc na mnie. Przez chwilę wszystko przestało istnieć, nadszarpnięta zębem czasu chata, Fred, Pammy, nawet ten irytujący Lewandowski. Był tylko Wasyl i jego spojrzenie, ciepłe, dobre i przyciągające jak magnes.
Nagle odwrócił wzrok, przerywając magię.
- No dobra, trza się brać do roboty - jednym ruchem dłoni zatrzasnął medalion i podał mi go. - Trzymaj ruda.
Założyłam medalion, jeszcze ciepły od jego dotyku, na szyję, żeby mi nie przeszkadzał, a Wasyl zaczął się wkopywać w glebę z taką zaciętością, jakby był glebogryzarką. Ja, Pammy i Fred rozprowadzaliśmy glebę i upychaliśmy ją pod podłogą jak się dało. Pomocne okazały się bambusowe drągi, porozszczepiane na końcach, którymi całkiem nieźle wmiatało się piach daleko pod deski.
Praca wrzała, słońce wspinało się po niebie wyżej i wyżej, robiło się coraz goręcej i parniej. Dziura pogłębiała się, Marcin i Lewy stali coraz niżej i niżej, w końcu zaś wysypywanie ziemi z dołu wprost na podłoże obok stało się niewygodne. Pomyśleliśmy i o tym. Do dołu spuszczono kalebasę i to do niej kopacze sypali ziemię. Aby zaś łatwiej było wyciągać, w krawędziach kalebasy zrobiono uprzednio otwory, przez które przeciągnięto splecioną w warkocz wstążkę do pakowania prezentów (pomysł Freda). Fred wywlekał taką pełną michę z dziury, po czym nasza trójka starannie rozprowadzała glebę po zakamarkach.
Koło południa zrobiliśmy przerwę na lunch (ja i Pammy), le déjeuner (Fred) oraz obiad (Wasyl i Lewy). W menu były pieczone owoce chlebowca i pechowy legwan, który pędził gdzieś zaaferowany tak, że nie zauważył Marcina z maczetą, skończył więc na rożnie. Na zapitkę tradycyjnie mleko, z kokosów, które pracowicie przywlekliśmy ze sobą z obozu, jako deser wystąpiły banany.
Potem znowu wróciliśmy do roboty, która w coraz wilgotniejszym i gorętszym powietrzu wydawała się zajęciem katorżniczym. Wszyscy ociekaliśmy potem i sapaliśmy jak miechy kowalskie, ocierając co chwilę mokre oblicza.
- Kurwa, burza chyba będzie - wyziajał Lewy. - Jest niemożliwie.
- Ja się odczuwam jak ragoût - wyznał Fred. Strużki potu ciekły mu po twarzy i nagiej piersi. - Sos mi się robi z tego gorąc.
- Jak ja bym się umyła! - jęknęła Pammy, rozmazując po sobie niechcący błoto, mieszankę potu i ziemi. - Pod prysznicem, w ciepłej wodzie! Czymś pachnącym!
- I włosy szamponem! - przyłączyłam się do tych czarownych marzeń. - A nawet odżywką!
- I klatę balsamem do ciała... - zamruczał Lewy.
- Poleżeć w wanna... - westchnął Fred.
- Ja bym się ogolił - rzekł rzeczowo Marcin, skrobiąc się po czarnej, gęstej brodzie. - A kiedyś nie lubiłem.
- Mogę ci nożyczkami przyciąć - zaoferowałam się.
- I wydepilować się, bo kurwa zarosłem! - Lewy dalej płynął na fali zwierzeń.
- O, wydepilować się koniecznie - Pammy obejrzała z dezaprobatą swą łydkę, na której odrastały nieliczne włoski.
Spojrzałam na własne golenie, na kórych odrosło już bujne włosie, uradowane, że nikt go nie prześladuje maszynką.
- Jakby to... Też bym się ogoliła, a kiedyś nie lubiłam - stwierdziłam krytycznie.
Radosny rechot wypełnił na chwilę chatę.
Zaraz potem cały świat wypełnił patetyczny, wagnerowski grzmot, który przetoczył się po niebiesiech.
Burza rozszalała się rzetelnie, rąbiąc piorunami raz za razem, gnąc dżunglę wichrem i siekając ulewnym deszczem. Pracowaliśmy przy tym straszliwym akompaniamencie, mając nadzieję, że chałupka nie rozpadnie się pod naporem wiatru. Szczęśliwie leżała na niewielkim wzniesieniu, więc kopaczom nie groziło zalanie strugami deszczówki, a dach, chociaż przeciekał w kilku miejscach, to jednak uchronił nas przed potopem, szalejącym na zewnątrz.
Wreszcie dół osiągnął głębokość mniej więcej dwóch metrów, kończąc się kilkanaście centymetrów powyżej głów Marcina i Lewego. Z pomoca Freda wyleźli na powierzchnię i krytycznym okiem ocenili swe dzieło.
- Do tego żeby wpaść znienacka powinno wystarczyć - stwierdził Wasyl.
- Ale co będzie jak on stamtąd sam wylezie? - zatroskał się Lewy.
- Sam nie da rady raczej, ta gleba jest za śliska - rzekł Marcin.
- A jak ma dwa metra? - zapytał Fred.
Przez chwilę zmagaliśmy się wszyscy z wizją złoczyńcy, wyposażonego w dwa tunele metra, wreszcie ciszę przerwałam ja.
- Nie ma żadnego metra, znaczy dwóch metr... ów - stwierdziłam zdecydowanie. - Ta ręka, która mi macała, była nieduża jak na faceta. Dwumetrowy drągal z takimi dłońmi to byłoby kuriozum.
- Jak wpadnie z zaskoczenia to się poobija, może nawet skręci kostkę - rozważała Pam. - No chyba raczej nie wylezie sam.
- Dobra, przykrywamy - zarządził Wasyl. - Fred, piła.
Przymierzyli po kolei deski, zaznaczyli gdzie podpiłować moim ołówkiem i zabrali się do tej roboty. Piłą z muszli operował Marcin, wystawiając przy tym język niczym pierwszoklasista, rysujący szlaczki. Ignorował przy tym calkowicie gniewne porykiwania burzy, Fred i Lewy zaś przytrzymywali deski.
Po kwadransie intensywnych wysiłków deski wróciły na swoje miejsce. Widać było wprawdzie, że gwoździe zostały wbite na nowo, ale to się dało zamaskować, nagarniając na te miejsca nieco śmiecia.
- No, całkiem nieźle nam to wyszło - pochwaliłam.
- Wracamy, ja się umyć muszę! - zażądał stanowczo Lewy. Faktycznie, wyglądał jak nieboskie stworzenie, utytłany w ziemi po uszy, z włosami sterczącymi na wszystkie strony, bo przeczesywał je przy pracy brudnymi rękami.
- Pada - zauważył Fred.
- A wieje? - zapytał Wasyl, wytrząsąjąc sobie ziemię z ucha. On wciąż wyglądał jak mężczyzna, no dobra, bardzo brudny mężczyzna. - Jak nie, to się możemy uprać w deszczu, po drodze.
Wiało, poczekaliśmy więc aż się uspokoi, a potem, w strugach ulewnego deszczu ruszyliśmy z powrotem.
Płynąca z nieba woda była nawet cąłkiem ciepła, a więc przyjemna i stanowiła miłą odmianę po wodzie morskiej, chociaż niestety z chmur nie chciał padać ani żel pod prysznic, ani szampon. Dotarliśmy na plażę. Ocean był szary i wzburzony, jego powierzchnia kotłowała się, sieczona deszczem. Po lewej, pod drzewami lśniły wilgocią dachy naszych szałasów, wszystko wyglądało na nietknięte, tylko deszcz rozmył nam ognisko.
Pammy, Lewy i Fred pobiegli przodem, chcąc się jak najszybciej schronić. Chciałam biec za nimi, ale Wasyl złapał mnie za rękę.
- Niech lecą - powiedział.
Rzucił maczetę na ziemię i stał, mokry, ociekający od wody, wyszczerzony niczym uczniak.
- Masz jeszcze błoto we włosach - powiedziałam.
- Rany, a myślałem, że wypłukało - przegarnął ręką czuprynę. Gęste, ciemne włosy nieźle mu już podrosły i zaczęły się już kręcić na końcach.
- Nie w tych włosach - zachichotałam, po czym położyłam mu rękę na piersi. - W tych, niedźwiedziu.
Przegarnęłam kędzierzawe włosy na jego torsie, pomagając deszczowi usunąć z nich resztki ziemi. Wasyl stał nieruchomo, poddając się mojemu dotykowi i patrząc spod ciemnych, gęstych rzęs.
- Jesteś śliczna, ruda wariatko - powiedział cicho.
Uświadomiłam sobie, że stoję przed nim kompletnie mokra, z koszulką przylepioną do ciała i ujawniającą całkiem sporo... ale wstyd jakoś nie nadszedł. Za to palce dużej dłoni zgarnęły mokre kosmyki z mojego czoła, potem dotknęły moich ust. Potem zaś zaczęliśmy się całować, nie jak dwójka poważnych dorosłych po trzydziestce, ale jak zakochane nastolatki, chichocząc, przerywając co chwilę, wreszcie wylądowaliśmy na piasku.
Całowaliśmy się przez chwilę jak ludzie, który dotarli do oazy na seksualnej pustyni, głodni, namiętni i zachłanni, niewiele brakowało, a zaczęlibyśmy się kochać tam, na plaży. Jedyne co nas powstrzymywało, to świadomość, że tamci mogą na nas patrzeć, a może nawet i tajemniczy prześladowca - amator słodyczy.
- Co my właściwie robimy, Idgie? - zapytał nagle Wasyl. Leżał na plecach, omywany przez fale, ja zaś usiadłam na nim okrakiem.
- Całujemy się? - zapytałam, udając wysiłek intelektualny. - Nie wiem jak ty, ale ja bym chętnie kontynuowała.
- To jest bez sensu - mruknął, przetaczając się na brzuch i biorąc mnie pod siebie.
- Kopmpletnie, konkretnie bez sensu - dokończyliśmy razem, śmiejąc się. Pocałował mnie delikatnie w usta.
- To jest jakieś wariactwo, ruda - powiedział. - Prawie się nie znamy, a ciągnie mnie do ciebie jak diabli.
- To źle? - spytałam, gładząc jego kark.
- A jak nie jesteśmy dla siebie? - szeptał gorączkowo. - Ja jestem głupek po rozwodzie, sam nie wiem czy się do czegoś nadaję... A ty, ty...
- A ja jestem idiotka po toksycznym związku - weszłam mu w słowo. - I kilkunastoletnim celibacie w efekcie. Tez nie wiem, czy się nadaję, ale wiesz co?
- Co?
- Nie mam ochoty tego rozkminiać. To nieważne. Jesteś tu i to się liczy, resztę mam gdzieś.
Teraz ja go pocałowałam, w usta, w nos, naznaczony blizną na grzbiecie, w czoło.
- Teraz się potrzebujemy - szepnęłam. - A myśleć możemy potem.
- Tylko bądź ze mną, ruda. Bo zwariuję.
- Będę niedźwiedziu, a kto mnie będzie w pionie trzymał?
Zachichotał.
Przez chwilę znowu się całowaliśmy niczym szaleni.
- Dobra, chyba się już dość naoglądali - mruknął Marcin. - Idziemy, trzeba trochę wyschnąć.
Siedzimy teraz w szałasie i parujemy, dosłownie i w przenośni. Jest tak, jakby ktoś nam wpuścił do środka gazu rozweselającego, chichoczemy i rżymy z byle czego.
Miłość, jeśli to jest to, co czujemy, przychodzi w bardzo dziwnych momentach. Naprawdę.
__________________________________________________________________________-
Sekrety, sekrety... I miłość w strugach deszczu. Zapraszam na kolejny odcinek mojego opowiadania i mam nadzieję, że nie będziecie zawiedzeni. :)
Martina

9 komentarzy:

  1. Końcówka była wspaniała... ale się zrobiło romantycznie;) Lewy idiota dobrze że się wystraszył tym nekrologiem, to się przynajmniej trochę uspokoił:) oby cukerkożerca złapał się w pułapkę:) Czekam na ciąg dalszy;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Wasyl ma rację. Powinni trzymać się razem, a Lewy cągle jakieś numery odpierdala. Niech w końcu zmądrzeje. Nie wiem co ta Pam w nim widzi. Jej też przydałoby się trochę refleksji. Fred taki uroczy, opiekuńczy, a ona spuszcza go na drzewo.
    Zupełnie inaczej jest z Rudą i Wasylem. Ohh te pocałunki w deszczu. Też miałam ochotę na więcej :D.
    Jejku, jaj ja kocham tych bohaterów ! Najbardziej Freda ! :D
    Czekam na next, pozdrawiam :*

    OdpowiedzUsuń
  3. Jejku, ale romantyczna końcówka! Pocałunki w deszczu, jakie to urocze! Lewandowski jak zwykle idiota, dobrze, że dostał po mordzie od Idgie. Mam nadzieję, że złapią w pułapkę tego kogoś, ale znając życie pewnie się wywinie jakoś. Czekam z niecierpliwością na następny! ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Romantycznie w deszczu <3
    Haha, nekrolog. Dobre :D
    Niech Lewy w końcu zmądrzeje, bo nic z tego nie wyjdzie :)
    Pozdrawiam i czekam na nn :*

    OdpowiedzUsuń
  5. Tak, to jest miłość ;) Świetnie, że pomiędzy nimi jest już tak dobrze i mam nadzieję, że tak pozostanie ;)

    OdpowiedzUsuń
  6. Końcówka genialna!
    Lewy... Lewy mnie wkurza coraz bardziej. Chciałabym powiedzieć, że dzięki niemu przynajmniej nie jest nudno, ale gówno prawda, bez niego też by nie było nudno, więc w sumie można go rzucić na pożarcie rekinom ;P

    OdpowiedzUsuń
  7. Czy już pisałam, że nie cierpię Lewego! To baran, buc i ostatni...*tutaj należy dopisać sobie odpowiedni epitet* Rzucił się na Freddy'ego jak ostatni padalec, chociaż doskonale wiedział, że Francuz jest od niego słabszy. Dobrze, że Wasyl ma na tyle charyzmy, że trzyma go za jaja(chociaż wątpię w ich istnienie, bo Lewy to ostatnia taniocha i ciota). Ach Idgie i Niedźwiedź <3 Kocham ich miłością głęboką jak dno Oceanu Atlantyckiego. To taka niesztampowa para, nie żadne tam sraki słodziaki i pierdzenie czułościami, ale taka prawdziwa para z krwi i kości. Miłość co to nie zna granic ni kordonów. Martina czy ja ci już pisałam, że uwielbiam Twoje teksty! Boże dajmy jedną setną twojego talentu!
    Buziaki :*

    OdpowiedzUsuń
  8. Będzie dziś rozdział?

    OdpowiedzUsuń
  9. kieeedy rozdział?

    OdpowiedzUsuń