środa, 4 września 2013

Dzień totalnego wkurwu i mocnych postanowień

Ranek rozpoczęłam od śniadania (kolejny rodzaj lekkostrawnej papki) i spotkania z policją. Wymiar sprawiedliwości pojawił się w moim pokoju w postaci dwóch facetów, z których jeden był zabójczo przystojny i strzelał oczyma do wszystkich pielęgniarek, a drugi był inteligentny. Podział zajęć mieli stosowny do podziału intelektu, to znaczy mózgowiec zadawał pytania, a przystojniak robił za stojak pod dyktafon. Dzięki nim dowiedziałam, że znajduję się w Port of Spain, na Trynidadzie (wczoraj byłam tak zajęta wściekłością na własną matkę oraz innymi gwałtownymi emocjami, że zapomniałam zapytać gdzie jestem) ja w zamian opowiedziałam im mniej więcej jak się znaleźliśmy na plaży i co się tam działo, zasłaniając się w niektórych momentach niepamięcią, wywołaną gorączką. Nie miałam ich, cholera, ochoty informować, że Wasyl zabił Johnny'ego Bravo. Samoobrona czy nie, jeszcze strzeliłoby im do łba go aresztować, na przykład.
Wysłuchali mojej opowieści, to znaczy inteligentny wysłuchał, bo pan guapo gapił się na przechodzące korytarzem kobiety, od czasu do czasu puszczając do którejś oczko, co jego myślący kolega starannie ignorował.
Kiedy wreszcie panowie władza poszli sobie precz, zjawiła się Rhi. Wpadła do pokoju jak burza, z rumieńcami na okrągłych policzkach, odgarniając pszeniczną grzywkę z czoła jakże znajomym gestem, po czym wyściskała mnie rzetelnie, tuląc do obfitego łona. Potem odsunęła mnie na długość ramienia i przyjrzała mi się.
- Nie no, lasiu, wyglądasz jak gwiazda - orzekła. - Powiedz mi, jaką dietę stosujesz, a sprzedam ją tym kościstym zołzom, które maluję. Dałyby się pokroić za takie wyniki!
Rhi jest kosmetyczką i dumną posiadaczką własnego salonu piękności.
- Tajemnica handlowa - odparłam, unosząc brew. Prychnęłyśmy serdecznym śmiechem.
- Mówiąc poważniej - rzekła Rhi, siadając na łóżku. - To wyglądasz mizernie. W dodatku widzę, że ostatnio ryczałaś.
Ryczałam, w nocy, owszem. Jak bóbr.
- A tam, parę łez - mruknęłam.
- Dobra, dobra - Rhi pogroziła mi palcem. - Znam cię. Co jest?
Opowiedziałam jej więc posłusznie o tym co się dzało ze mną po osiądnięciu statku na mieliźnie, o Wasylu i o tym, co odwinęła wczoraj moja mamusia.
- I on sobie poszedł? - dopytywała Rhi.
- A co miał zrobić, jak mu moja matka powiedziała, że mój narzeczony już jedzie? - wzruszyłam ramionami.
Rhi patrzyła przez chwilę w okno, potem wypuściła powietrze przez zęby.
- Dobrze, że mnie tu wczoraj nie było, bobym ją na kopach stąd wyniosła - oznajmiła, z gniewnym błyskiem w oku. - Wiem, że to twoja matka, ale, wybacz, ona jest upiorna. I niereformowalna.
- Wiem. Dlatego nie mam zamiaru z nią rozmawiać - mruknęłam.
- I co, szuka ktoś tego Wasyla? - ożywiła się. - Ty mi powiedz jak on wygląda, to jak go spotkam, za zadnią nogę go tu przywlekę!
- Duży, muskularny brunet, z garbatym nosem i tatuażami na lewej ręce, od barku do nadgarstka - odparłam. - Pammy i Fred obiecali go znaleźć, tylko cholera, nie mam z nimi kontaktu teraz. Gdybym miała komórkę...
- No przecież masz! - wykrzyknęła Rhi. - To znaczy ja mam, w torebce, razem z twoimi dokumentami! Czekaj no...
Pogrzebała w wielkiej torbie, którą zawsze taszczyła ze sobą.
- Tu są, masz, twój portfel, paszport i komóra - wręczyła mi białą foliową torebkę z logiem jakiejś firmy kosmetycznej. - Walizkę z ciuchami i przyborami toaletowymi przywlekę ci po południu, teraz nie miałam siły. O koty się nie martw, petsitterka z nimi siedzi, są w idealnej kondycji, strat i zniszczeń ci też nie narobiły. Wszystko pod kontrolą, moją i Abby.
- Dzięki, dziewczyny, kochane jesteście - rozrzewniłam się. - Ale to ja wam muszę oddać kasę za tę sitterkę...
Rhiannon spojrzała na mnie jak na wariatkę.
- Ktoś cię w tej głuszy walnął w głowę? Bo bredzisz. Co ty mi chcesz zwracać, oszalałaś? Jeszcze mam tyle kasy, żeby pomóc przyjaciółce w potrzebie, Abby też.
Objęłam ją i położyłam głowę na jej ramieniu.
- Dobrze, że przyjechałaś. - pociągnęłam nosem. - A Sid nie marudził?
- Sid może sobie marudzić ile wlezie, ale już nie do mnie - odparła stanowczo. - Rzuciłam typa.
- Serio?
- Serio. Na co mi facet, który strzela fochy o byle co, jak dziewiętnastowieczna primadonna z włoskiej opery?
- Na nic.
- No właśnie. Sama widzisz.
Plotkowałyśmy w najlepsze, kiedy zjawił się Freddy w towarzystwie kobiety o orzechowych włosach, przyciętych w krótką, modną fryzurkę.
- Cześć Idgie, jak się dzisiaj czujesz? - pisnęła radośnie i w tym momencie rozpoznałam w niej Pam.
- O rany - powiedziałam, osłupiała. - Coś ty sobie zrobiła w głowę?
- Podoba ci się? - obróciła się kilka razy. Rhi oceniła ją fachowym okiem.
- Niezłe cięcie - orzekła. - A i kolorek niczego sobie.
- Jest prawie identyczny z moim własnym - powiedziała Pammy, zadowolona. - Tak sobie pomyślałam, że stylizacja na blond wampa już mi nie jest potrzebna, teraz mogę być sobą!
- Jesteś piękna w każde kolory na głowie - rzekł Freddy z uczuciem.
Przeczekałam ich dialog miłosny z lekkim szczękościskiem, jak również wersalską prezentację, kótrej dokonał Freddy, przedstawiając Rhi siebie i Pam. Kiedy skończyli ściskać sobie dłonie, zadałam pytanie, które pchało mi się na usta od dłuższej chwili.
- Znaleźliście Wasyla?!
- My szukamy, ale Port of Spain to duża miasto - rzekł Freddie z frasunkiem. - On nam nie zostawił namiara na się, tak był, a potem już nie był.
- Dokładnie - przyświadczyła Pam. - Zanim przyszły do nas gliny gadaliśmy, on był cały szczęśliwy, że zdrowiejesz, żartował, wesoło było. Jak gliny poszły, to już go nie było.
- Ja dzwonił do hotele, ale na razie nic - Freddie, wzdychając, rozłożył ręce. - Może on uleciał do Polski?
- Słuchajcie, a co z Lewodupskim właściwie? - zapytałam.
- Zwiał ze szpitala po dwóch dniach, jak mu tylko żona dokumenty przywiozła - poinformowała Pam.
- A Wasyl swój paszport ma? - indagowałam.
- Ma, bo mu przywiózł kumpel, razem z rzeczami.
- No to mógł wyjechać - mruknęłam. - No dobra. I tak go dorwę. Może nawet lecieć na Marsa, albo do bardzo odległej galaktyki.
- A w ogóle, Idgie, kochana, uważaj, bo tu się pismaki zaczynają kręcić. O naszym cudownym odnalezieniu jest głośno - ostrzegła Pam. - Była rano jakaś telewizja, ale ich wysłaliśmy do wszystkich diabłów, także w twoim imieniu.
- Dzięki - mruknęłam. Media były mi potrzebne w tej chwili całkiem jak dziura w moście.
- Moje eks szef chciał mnie dać praca na powrót - rzekł Fred - On chce żebym ja książkę robił o tej plaży, ale spuściłem go po żyletce.
- Po brzytwie - poprawiła Pammy.
- Bo bym chciał napisać z tobą o tym lataczu ze Szkocji, co się na bagnach rozbił - rzekł Freddie nieśmiało. - O panu Szkielet. Zdjęcia zrobię!
- Freddy jest świetnym fotografem - rzekła z zapałem Pam. - Marnował się jako paparazzi, naprawdę.
- Jaki pan Szkielet? - zainteresowała się Rhi. - Tego mi nie powiedziałaś chyba?
Opowiedzieliśmy jej we trójkę o szkielecie z wydm, o rozbitym samolocie, tkwiącym na drzewie i o znalezisku z chaty, to ostatnie również zademonstrowałam, jako że medalion wciąż wisiał na mojej szyi.
- Ciekawe - mruknęła Rhi. - Bardzo ciekawe. Słuchaj, maluje się u mnie taka babka, wiekowa już dosyć, ona ma fioła na punkcie pionierów lotnictwa. Jeśli jakikolwiek Szkot latał po Ameryce Południowej, to ona o tym na pewno wie. Dam wam na nią namiary.
Wyciągnęłam do Freda prawicę.
- Umowa stoi - oznajmiłam. - Będziemy pisać, ale najpierw muszę znaleźć i odzyskać Wasyla. Bez Wasyla odmawiam czegokolwiek.
- No się rozumie - oznajmił Fred.
- Jeśli się czegoś dowiecie, natychmiast do mnie dzwońcie - podałam im numer mojej komórki. Okazało się, że oboje zdołali się już wyposażyć w telefony.
Posiedzieliśmy, pogadaliśmy, Rhi dała mi ostatnią powieść Kinga, nabytą z myślą o mnie, bo ona nie przepadała za literaturą tego typu. Opasły tom ucieszył mnie niezmiernie, bo czytanie pozwalało zająć myśli i zapomnieć na chwilę o problemach, a tego bardzo teraz potrzebowałam.
Koło drugiej cała trójka, już całkiem nieźle zaprzyjaźniona, udała się na obiad. Ja się nigdzie nie udałam, obiad przyjechał do mnie, zaserwowany przez Manolę. Był to posiłek lekkostrawny, tak jak poprzednie, ale nie był papką, lecz pachnącą zupą. Pożarłam ją z przyjemnością i właśnie zabierałam się do galaretki, kiedy w pokoju pojawiła się moja mamusia.
Wpłynęła z obliczem jak chmura gradowa i stanęła nade mną, jak kat nad dobrą duszą.
- Przyszłam - oznajmiła.
- Widzę - odparłam. Czy ta kobieta musi mi psuć wszystkie posiłki?
- Przyszłam, pomimo tego jak się wobec mnie zachowałaś wczoraj - kontynuowała głosem uroczystym. - Oczekuję przeprosin.
- A ja oczekuję, że wyjdziesz - odparłam lodowato. - Natychmiast.
Spojrzała na mnie oczami zranionej sarny, tak, żebym wiedziała dokładnie jak okrutnie ją ranię swym zachowaniem. "Nieczuła" mówiły te oczy. "Wyrodna córka".
Kiedyś reagowałam na takie spojrzenia natychmiastowym wybuchem poczucia winy.
Kiedyś.
Teraz już nie.
- Dlaczego tak mnie traktujesz? - zapytała.
Spojrzałam na miseczkę z galaretką i poczułam chęć, żeby zasadzić tę galaretkę na głowie mojej mamusi.
Nie. Szkoda galaretki.
- A jak myślisz? - zapytałam jadowicie.
- Nic nie myślę... - zaczęła.
- To widać - mruknęłam. - Gdybyś myślała, moi przyjaciele nie musieliby teraz obdzwaniać wszystkich hoteli w mieście.
Matka popatrzyła na mnie jak na kosmitę.
- Hotele? A po co? Nie chcesz chyba powiedzieć, że szukają tego typa?
Zgrzytnęłam zębami, niemalże krzesząc nimi iskry.
- To nie jest typ, tylko Wasyl. Albo Marcin. - oznajmiłam złym głosem. - Nie mogłabyś okazać mu odrobiny szacunku?
- Ty mi nie okazałaś ani grama - odparowała. - Wciąż oczekuję przeprosin!
Westchnęłam. Mamusia wciąż była impregnowana na niektóre rzeczy.
- Wiesz co, ja też mam pewne oczekiwania - rzekłam. - Kiedyś oczekiwałam, na przykład, że zrozumiesz mnie i dasz mi żyć moim własnym życiem, tak jak ja chcę. Bo to moje życie, wiesz? Nie jestem twoim przedłużeniem, ani odbiciem, jestem sobą.
- Nie wiem o czym mówisz - rzekła. W jej oczach widziałam jednak niepewność i coś jeszcze. Strach?
- Ależ wiesz, bardzo dobrze wiesz. Prosiłam cię, żebyś nie decydowała za mnie, pamiętasz? Zanim się pokłóciłyśmy i zanim przestałam z tobą rozmawiać. A co wczoraj zrobiłaś? Wyrzuciłaś stąd Wasyla, bo się tobie nie spodobał. Tobie, nie mnie, mnie nawet nie zapytałaś o zdanie. Nawet go nie znasz, a zadecydowałaś, że nie jest odpowiedni dla mnie i okłamałaś go. Złamałaś mi tym serce i ty oczekujesz przeprosin?
Wbiłam w matkę spojrzenie.
- To było dla twojego dobra, ja chcę cię chronić... - rzekła, odwracając wzrok. - Ty jesteś taka nieodpowiedzialna.
- Aha - przyświadczyłam. - Bo okłamywanie kogoś jest bardzo odpowiedzialne. A wyrzucanie go z mojego życia bez mojej wiedzy i zgody to już Himalaje odpowiedzialności wręcz. I dobrze wiesz, że nie chodzi ci o moje dobro, tylko o twoje własne. O kontrolę nad moim życiem. Mylę się?
Matka rzuciła mi gniewne spojrzenie.
- Nie pozwalaj sobie - syknęła. - Co ty sobie myślisz?
- Myślę sobie, że nie mam ochoty cię widzieć, ani się z tobą kontaktować w jakikolwiek sposób, dopóki nie zrozumiesz, co zrobiłaś. Co ciągle mi robisz.
- Jesteś po protu bezczelna! - krzyknęła. - Bezczelna dziewucha!
Odwróciła się, otworzyła drzwi z rozmachem i wpadła wprost na doktora Laverana, dokonującego południowego obchodu.
Lekarz zmierzył ją podejrzliwym spojrzeniem.
- Co pani tu robi? - zapytał.
- Odwiedzam moją córkę - odparła matka z godnością.
- O ile pamiętam pacjentka sobie pani odwiedzin nie życzyła - doktor Laveran był nieprzejednany. - Poza tym nie lubię, kiedy ktoś wrzeszczy na moich pacjentów.
- Niech się pan nie wtrąca w nie swoje sprawy! - burknęła mamusia.
- Moja pacjentka to moja sprawa - rzekł doktor. - Jeśli będzie pani ją nachodzić, wezwę policję, rozumiemy się?
- Kretyn - prychnęła matka pogardliwie i wyszła.
Doktor tymczasem, jak gdyby nigdy nic, obejrzał mnie, obejrzał moją kartę choroby i zadowolony z postępów mojej rekonwalescencji wyszedł.
Manola zabrała brudne naczynia, pogadałyśmy chwilę, a potem pogrążyłam się w lekturze mojego tomiszcza. Z początku szło mi opornie, nie mogłam się skoncentrować, jednak w końcu dałam się porwać opowieści.
Oderwana od niej przez fizjologię, wracałam właśnie z kibelka, zdyszana jak maratończyk na mecie, gdy komórka w kieszeni mojej piżamy zaczęła dzwonić jak szalona.
- To ja, Manola! - usłyszałam w słuchawce. - Słuchaj, on jest w recepcji! Dziewczyny z ratunkowego do mnie dzwoniły!
Serce zaczęło mi walić jak szalone, a ciało zadrżało.
- Wasyl? - zapytałam niemal bez tchu.
- Tak, Wasyl, ja tam nie mogę teraz iść, muszę asystować przy zabiegu, ale laska z recepcji ma go przytrzymać, dopóki nie przyjdę!
Ruszyłam biegiem w kierunku windy, a przynajmniej to chciałam zrobić, po kilku krokach zacżęłam się jednak zataczać jak marynarz. Rozejrzałam się po korytarzu, chwyciłam stojący przy ścianie stojak do kroplówek, na kółkach i używając go jako podpory, zgięta w kabłąk, podreptałam do windy.
Kabina była na miejscu. Drżącymi dłońmi naciskałam przycisk parteru i dygocząc z emocji coraz mocniej, czekałam, aż cholerna winda zjedzie na dół. Jechała wolno, za wolno, a jeśli on wychodził?
Wreszcie drzwi otworzyły się z brzęknięciem. Wypadłam na korytarz, wciąż wsparta na stojaku i krokiem paralityka podreptałam w stronę planu ewakuacji na ścianie. Okej, do hallu głównego i recepcji tam. Jedne oszklone drzwi, drugie, korytarz, kilometry korytarza. Ludzie na tym korytarzu, chyba specjalnie na złość mi tam chodzili, jakbym miała siłę slalom uskuteczniać. Brakowało mi oddechu, kłuło mnie w boku, a serce zachowywało się tak, jakby miało ochotę wycisnąć mi się nosem. Gdyby nie myśl o Marcinie dawno bym już padła plackiem na wykładzinę.
Zziajana, z rozwianym włosem, wypadłam do hallu, akurat we właściwym momencie, aby przez oszklone drzwi wyjściowe na wprost zobaczyć Wasyla, wychodzącego zupełnie innymi drzwiami, na drugim końcu tego parszywego hallu, który miał rozmiary co najmniej lotniska. Nie traciłam czasu na szukanie tamtych drzwi, tylko rzuciłam się na te przede mną.
I spłynęłam po nich.
Były zamknięte.
Szarpnęłam za klamkę, tymczasem Wasyl szedł ulicą, odwrócony w moją stronę plecami. Zabębniłam pięściami w szybę.
- Marcin!!! - wrzasnęłam. - Wasyl!!!
Jasny szlag. Nie usłyszał. Nie odwrócił się.
- Marcin... - szepnęłam, opierając głowę o szkło, patrząc jak on, mężczyzna, bez którego nic na tym świecie się dla mnie nie liczyło, wsiada do taksówki i odjeżdża.
- Co pani robi? - zapytała mnie jakaś pielęgniarka.
Nie odpowiedziałam jej. Odwróciłam się od drzwi, przeszłam kilka kroków, po czym nagle siadłam na podłodze i zaczęłam płakać, rozpaczliwie, zachłystując się łzami i powietrzem.
Pielęgniarka pochyliła się nade mną, dopytując, czy nic mi nie jest, inni ludzie obracali się w naszą stronę, nawet dziewczyna w recepcji wychylała się zza lady.
- Odprowadzę panią do pokoju - rzekła pielęgniarka troskliwie.
Jak spod ziemi zmaterializował się jakiś facet i rąbnął mi fleszem prosto w same oczy.
- Co pan...? - rozzłościła się siostra.
Gość cyknął mi jeszcze kilka fotek, po czym pognał sprintem ku wyjściu. W połowie drogi potknął się o czyjąś stopę i pojechał na brzuchu po podłodze jak pingwin z Madagaskaru.
- A dokąd to, koleżko? - zapytała Rhi, bo do niej to należała owa podstępna stopa.
Typ, wstając z podłoża, odburknął coś, co nie brzmiało jak pozdrowienie. Chciał odepchnąć Rhi, ale ona była szybsza. Złapała go za krocze i ścisnęła za jaja z siłą imadła.
- Podaj no mi proszę ten twój śliczny aparacik - poleciła.
Facet, siny z bólu, posłusznie podał. Patrzyłyśmy na to z pielęgniarką jak zahipnotyzowane. Tymczasem Rhiannon jedną ręką obsługując aparat, wykasowała moje zdjęcia, po czym zwróciła facetowi jego własność.
- To był tylko przyjacielski uścisk - oznajmiła słodko. - Następnym razem ci je urwę.
Uwolniony paparazzi odbiegł pospiesznie, kołyszącym krokiem kaczki.
- Ledwie zdążyłam wrócić z obiadu, a tu takie jaja - powiedziała do mnie kpiąco Rhi. - Co tu sie dzieje, mała?
- Wasyl tu był - powiedziałam.
Spojrzała na mnie bystro.
- Rozmawialiście?
- Nie zdążyłam go złapać...
- Już ja jej dam! - zagrzmiał za moimi plecami dramatyczny alt Manoli. - Miała go przytrzymać, ta Samanta z recepcji, takie to bezmózgie, pozwoliła mu odejść! No nie rozumie co się do niej mówi, chyba sobie razem z włosami wytleniła wszystkie szare komórki!
- Siostra wie co tu się dzieje? - zapytała pielęgniarka, która mi pomogła wcześniej. - Jak doktor Laveran zobaczy, że obłożnie chorzy po korytarzach biegają, to nam tu zrobi jesień średniowiecza!
- Wiem, kochaniutka, wiem, odprowadzę ją do pokoju - rzekła Manola. - A doktora Laverana biorę na siebie. Tylko ten stojak weź, dobrze?
Ujęła mnie pod rękę.
- Pani ją weźmie z drugiej strony i idziemy - poleciła. - Zostawił coś dla ciebie, kochana, mam w kieszeni, tylko musimy do pokoju wrócić. No, idziemy...
Poszłyśmy. W pokoju zostałam wsadzona do łóżka, troskliwie okryta i dopiero wtedy Manola wyjęła z przepastnej kieszeni swojego fartucha paczkę, owiniętą kolorowym papierem.
- Proszę - rzekła. - Ja już muszę lecieć, a pani niech ją przypilnuje. Wie pani, miłość...
Wyszła z pokoju, ja tymczasem zdzierałam papier z pakunku, powstrzymując się z wysiłkiem, aby nie pomagać sobie zębami. Pod papierem znajdowało się niebieskie pudełko, które udało mi się przed otwarciem upuścić ze dwa razy, dobrze, że na kołdrę.
Wreszcie zdjęłam wieczko. W środku była bibułka, mnóstwo bibułki, pod nią zaś kryła się muszla, o gładkim różowopomarańczowym wnętrzu i kremowym wierzchu, usianym obłymi wypustkami.
- Idgie, tam jest kartka - powiedziała Rhi, zemocjonowana. - Pod bibułką.
Wygrzebałam z dna niewielki prostokącik kremowego papieru. Na nim, pochyłym pismem, w którym małe litery, wyglądające jak paciorki, sąsiadowały z zamaszystymi wielkimi literami, napisano jedno zdanie.
Żebyś słysząc morze zawsze wspominała naszą wspólną noc.
W.
Przyłożyłam muszlę do ucha. Szumiała, tak jak morze tamtej nocy, kiedy kochaliśmy się na plaży. Przed oczyma przemknęły mi wspomnienia, niczym kolorowy film. Rozmigotane morze, plaża. On, piękny w blasku księżyca. Jego ręce, jego usta na moim ciele...
- Idgie, nie płacz... - usłyszałam głos Rhi, jak z oddali.
Ja płakałam?
Nie. Dość tego, pomyślałam. To się nie skończy na ślicznych pocztówkach w mojej głowie. Nie może.
- Znajdę go, Rhi - powiedziałam. - Znajdę i już nie pozwolę mu odejść.
Znajdę go.
___________________________________________________________________________
Zapraszam na przedostatni już rozdział mojej opowieści o rozbitkach. Miłej lektury, kochani! :)
Martina


7 komentarzy:

  1. Gwiazdą tego odcinka niezaprzeczalnie jest koleżanka Idgie, Rhiannon. Hahaha kogoś mi przypomina :D^^
    Przestylizowana Pam <3 i zakochany Freddy :D Poezja. Matka Idgie, to kompletna idiotka, Rhi powinna jej odwinąć z partyzanta. Wasyl, co ty najlepszego robisz? Wracaj!
    Dobrze, że Idgie ma wokół siebie przyjaciół, którzy pomagają jej szukać Marcina, bo na rodzinę liczyć nie może. Szkoda, wielka, że to już koniec... Buuuu ale czekam na kolejny rozdział!
    Buziaki :*

    OdpowiedzUsuń
  2. Byłoby cudownie gdyby nie ta matka! No co ona sobie wyobraża, przecież
    Idgie ma prawo sobie sama układać życie... Więcej Wasyla! Musi się ułożyć między nimi:) pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  3. Grrr... ta jej matka to ZŁO. Każdy ma prawo do własnego życia! Mam nadzieję, że najszybciej go znajdzie i będą razem szczęśliwi :)
    Poza tym cieszy mnie fakt, że ma wiernych przyjaciółek :) No i Pammy, nowy fryz, che naśladować Igdie :) Zresztą na jej miejscu też bym tak zrobiła :D
    Mi baaardzo przykro, że już prawie koniec :C
    Czekam na nn ;3 i pozdrawiam ^^

    OdpowiedzUsuń
  4. Oby Idgie udało się odnaleźć Wasyla i wyjaśnić mu wszystko... Jej matka jest okropna :/

    OdpowiedzUsuń
  5. Biedna, załamana Idgie.
    Biedna.
    Ale przy tym wszystkim bardzo zdeterminowana. A to dobrze. Bo uparta kobieta to kobieta groźna, dzielna i zdobywająca swój cel. I wierzę, że z Idgie będzie tak samo.
    A Pam po raz kolejny pokazuje, że równa z niej babka. No i jej wierny Fred. Zawsze przy niej.

    OdpowiedzUsuń
  6. Mam pytanie kiedy dodacie rozdział Siostrzyczek ?? Nie pojawiło się nic od 24 dni od 20 sierpnia. Ja rozumiem że może opuścić kogoś brak weny ale proszę o informacje czy blog jest zawieszony czy bd kontynuowany. Bo naprawdę zakochałam się w tej historii

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na wywiaderze ktoś zadał nam to pytanie i odpowiedziałam, że wpis pojawi się w przeciągu tygodnia. Chciałybyśmy, żeby opuścił nas brak weny a ta właściwa wróciła do nas na stałe. Od braku weny gorszy jest tylko brak czasu a przypomnę, że Siostrzyczki pisane są w dublecie i ciężko jest nam zgrać się z czasem.
      Reasumując blog będzie kontynuowany.

      Usuń