Noc
była ciężka, gorsza niż poprzednia.
Jestem
piekielnie niewyspana.
Ale
od początku, bo coś zaczynam zupełnie z niewłaściwej strony.
Nieboszczyk,
znaleziony w gaju kokosowym, wbił nas wszystkich w wyjątkowo
parszywy humor. Nawet Pammy przestała świegolić i flirtować.
Najpierw oczywiście teatralnie zemdlała, tyle, że tym razem źle
wycelowała i trafiła w przerwę między Lewym a Wasylem. Ten
ostatni był tak zajęty przyglądaniem się szkieletowi, że nawet
nie zauważył co się święci, więc Pammy rymnęła jak długa i
zaryła nosem w piasku. Lewy i Fred pospieszyli cucić, Wasilewski
zaś, sprawdziwszy jej puls, zajął się znów nieboszczykiem.
Do
tego momentu zdołałam już odgrzebać całkiem niezły fragment
żeber i klatki piersiowej, okrytych strzępami tkaniny, które
kiedyś musiały być koszulą. Pammy obchodziła mnie tyle, co
zeszłoroczny śnieg, pan Kościański interesował mnie znacznie
mocniej. Podniosłam delikatnie czaszkę.
-
Wygląda na starego - Wasyl zajrzał mi przez ramię.
-
Celne spostrzeżenie - mruknęłam. - Jest stary. Na moje oko tkwił
tutaj od kilkudziesięciu lat.
-
Skąd wiesz?
-
Kości są zupełnie gładkie, wypolerowane przez piasek. Dotknij -
podsunęłam mu czaszkę, połyskującą w świetle wiszącego coraz
niżej nad horyzontem słońca.
Wasyl
dotknął czaszki z wyraźną fascynacją.
-
Faktycznie - powiedział. - Jak kula bilardowa.
-
To musiało zająć co najmniej parę dekad - stwierdziłam, wyjmując
delikatnie żuchwę z zawiasów. - Z całą pewnością jednak nasz
nieboszczyk jest człowiekiem dorosłym. Ma obie dolne ósemki. I
chyba jest facetem.
-
Mówisz? - Wasilewski przykucnął obok mnie.
-
No. Ma wielką żuchwę, jak nie przymierzając twoja... -
wyhamowałam w rozpędzie. - Sorry, nie chciałam urazić.
-
Nie jestem drażliwy na punkcie swojej urody - zaśmiał się. - Ma
żuchwę i co dalej?
-
Ma też duże wały nadoczodołowe - postukałam palcem w wypukły
fragment kości nad oczami. - To charakterystyczne dla facetów.
-
Skąd ty wisz o szkielet? - zainteresował się Fred.
-
Jestem pisarką... - zaczęłam.
-
Od pisania romansów takiej wiedzy nabyłaś? - prychnął
pogardliwie Lewy.
No
dajcie kamienia, no...
-
Nie piszę romansów, głąbie - warknęłam. - Piszę książki
dokumentalne o słynnych zbrodniach.
Pammy
oderwała głowę od piersi Lewego.
-
Ja bym się brzydziła - oznajmiła. - Zbrodnie są okropne. Poza tym
ty dotykasz zwłok! Fuj!
-
Idiotka!
-
Ruda chamka!
Wasyl
westchnął rozdzierająco.
-
Ludzie, spokój - zażądał.
-
To nie ja zaczęłam - fuknęłam, zjeżona.
-
Nieważne, kurwa, kto zaczął - Wasyl przeszył mnie gniewnym
spojrzeniem. - Kłócicie się na czyimś grobie. Opanujcie się!
Zrobiło
mi się całkiem zdecydowanie głupio. Miał rację. Nie pozostało
nic innego jak zamknąć gębę, zarówno swoją, jak i szkieletu.
Włożyłam żuchwę na miejsce i delikatnie odłożyłam czaszkę na
piasek.
-
Dobra misie, pochowamy tego pana jutro - zarządził Wasyl.- A teraz
zwijamy grzecznie dupska do obozu. Słońce zachodzi, zaraz ciemno
będzie. Chłopaki, zbieramy po drodze opał, laski zrobią kolację.
Kolacyjka:
znowu małże, plus parę krewetek, złapanych na płyciźnie.
Przydały się doświadczenia z dzieciństwa, kiedy jeździłam z
dziadkami do Polski, na Mazury i łapałam w jeziorze raki. Humory
mieliśmy ponure, nikt nic nie mówił, siedzieliśmy tylko wokół
ogniska i jedliśmy.
Kolejne
piekiełko wybuchło, gdy mieliśmy iść spać. Jak wspomniałam
szałasy mamy dwa, jeden nieco większy, drugi mniejszy, a jest nas
pięcioro.
-
Panie wezmą mniejszy, a my, chłopcy, większy - zasugerował Wasyl.
-
Ja z tą rudą chamką nie śpię! - odęła się Pammy, dla
wzmocnienia wagi swoich słów tupiąc energicznie.
-
No ja też nie - wyrwało się Lewemu. - To furiatka jest!
Zrobiło
mi się cokolwiek przykro. Naprawdę zaprezentowałam się tak
fatalnie?
-
Robuś, czujesz się kobietą? - zapytał złośliwie Wasyl. - Nie
podejrzewałem cię, a znamy się tyle lat.
-
Wal się, debilu! - obraził się Lewy. - Chodź, Pammy, będziesz
spała ze mną.
-
Cudownie, Bobby, jesteś taki słodki - ucieszyła się, zarzucając
mu ręce na szyję.
-
Czy ja mogę słowo? - odezwał się Fred, dotąd milczący. - Vazil,
ty nie obraź siebie, ale ty chrapi. Ja nie spać pół noca.
Będziesz spać który szałas?
Pammy
aż zadrobiła nóżkami z uciechy.
-
Vazil, chodź spać z nami - zagruchała. - Będzie fajnie,
zobaczysz.
Miałam
tego dosyć.
-
Ruda furiatka, oraz chamka, mówi państwu dobranoc - oznajmiłam. -
Jak już łaskawie zdecydujecie, kto dołącza do trójkącika, to
niech ktoś zgasi ognisko i przykryje żar.
Pozostawiwszy
ich przy ognisku, wlazłam do mniejszego z szałasów, głową
naprzód. Ciasno tam było niemiłosiernie, ale nawet całkiem
wygodnie, na grubej warstwie palmowych liści, które szeleściły
przy każdym ruchu. Uwiłam sobie wygodne gniazdko i zamknęłam
oczy. Już miałam paść w objęcia Morfeusza, gdy ktoś zaczął
walcować się do szałasu. Musiał walnąć głową w któryś ze
słupków, bo cała konstrukcja zatrzęsła się, a z ciemności
dobiegło mnie znane, polskie słowo.
-
Kurwa!
-
Wasyl? - zdziwiłam się.
-
Nie, papież Franciszek i siedem dziewiczych zakonnic - odparł z
lekką irytacją. - Przyładowałem w coś czołem, niech to szlag.
-
Nie wiedziałam, że papież potrafi tak bluzgać - rzekłam
uprzejmie. - Ale serdecznie zapraszam Waszą Świątobliwość.
Zachichotał,
wciskając się w wolną przestrzeń między mną a ścianą szałasu.
Czułam jego potężne, gorące cielsko, złożone z mięśni jak
stalowe sprężyny, gdy się mościł wśród palmowych liści.
-
Myślałam, że wolisz spać z Pammy i twoim kumplem.
-
Nie mam dzisiaj ochoty na trójkąciki. Poza tym Lewy nie jest moim
kumplem - rzekł, prawie w moje ucho. - Jest zaledwie kolegą z
reprezentacji.
To
mnie zaciekawiło.
-
Nie? To co robiłeś razem z nim na tym statku?
-
Nie byliśmy razem - tłumaczył. - Płynąłem z kumplami, z
Tytkiem, Dudim i Rumianym i ich rodzinami. A to, że Lewy tam był,
okazało się dopiero w noc katastrofy. Nadziałem się na niego w
knajpie, totalnie zalanego, z łapą w dekolcie Pammy. Wywlokłem go
stamtąd, żeby otrzeźwiał.
-
Dobry z ciebie samarytanin, niedźwiedziu - mruknęłam.
-
Nie chciałem, żeby jego żona to zobaczyła.
-
Żona? - chciałam usiąść, ale zatrzymał mnie niziutki w tym
miejscu dach szałasu.
-
Aha. Ten kretyn był tam w podróży poślubnej. Czaisz to? W każdym
razie potem zjawili się ci bandyci, dwóch debili ze spluwami, a
kiedy tylko odbiliśmy, statek władował się na mieliznę. I
wyleciałaś za burtę.
Przez
chwilę milczeliśmy.
-
Wasyl?
-
Tak, Idgie?
-
Ja ci chyba nie podziękowałam... Bo to ty mnie wyłowiłeś,
prawda?
-
Dobra dobra. Śpij, ruda furiatko.
Ale
nie naspaliśmy się. Potężny wrzask Pammy postawił nas wszystkich
na nogi. Wyskoczyliśmy z szałasów jakby się paliło, Wasyl klął
na czym świat stoi, bo znowu zarył w coś głową, Lewy był
kompletnie zaspany, a Fred na odmianę miał oczy jak spodki.
Spomiędzy
palm wyprysnęła jakimś dziwnym, kaczym truchtem Pammy.
Wytrzeszczyłam oczy i nie bez wysiłku dojrzałam w półmroku, że
ma gacie opuszczone do kolan.
-
Tam jest duch! - krzyczała. - Duch! Tego szkieletu!
Lewy
wykonał facepalma, Fred pobladł i zadrżał. Nad oceanem błysnęło
i zagrzmiało, jakby jakiś niebiański scenograf postanowił dodać
trochę klimatu grozy.
-
Pammy, podciągnij majtki - rzekł Wasyl łagodnie. - Co się stało?
Posłusznie
doprowadziła się do porządku, po czym chlipiąc i smarkając
zaczęła tłumaczyć.
-
Bo ja... bo mi się zachciało, no wiecie, z małą potrzebą i
poszłam w krzaczki. Zaczęłam spuszczać majtki i wtedy błysnęło
i zobaczyłam go!
-
Kogo? - zapytał Lewy niecierpliwie.
-
Ducha, idioto! - ryknęła Pammy. - Stał pod palmą i patrzył!
W
tym momencie błysnęło potężnie, jakby dla podkreślenia jej
słów.
-
Tam jest! Tam! - kwiknęła, aż mi zaświdrowało w uchu. Palcem
wskazywała na kolebiącą się na coraz mocniejszym wietrze kępę
palm.
-
Merde! - zaklął Fred i rzucił się galopem w tamtą stronę.
-
Gdzie leziesz, debilu? Stój! - ryknął Wasyl, przekrzykując
potężny grzmot, przetaczający się akurat nad oceanem. Fred albo
nie usłyszał, albo zignorował jego polecenie, bo dalej biegł.
Wasyl
zerwał się do sprintu, kolejna błyskawica oświetliła
trupiobłękitnym blaskiem świat, dzięki czemu mogliśmy zobaczyć,
jak Wasilewski zatrzymuje Frederica pięknym wślizgiem. Fred
wyleciał w powietrze, jak wystrzelony z procy, po czym zapadła
ciemność.
-
Chłopaki, żyjecie? - wrzasnęłam. - Lewy, rusz dupę, zrób
pochodnię, czy coś!
-
Tak, zajaram się entuzjazmem i poświecę - odgryzł się Lewy. - Z
czego ja ci tu pochodnię zrobię?
W
tym momencie znowu błysnęło i niemal jednoczesnie huknęło,
huraganowy wicher przygiął drzewa prawie do samej ziemi. Jak w
stroboskopie ujrzałam Wasyla, ciągnącego za sobą nieco
oszołomionego Freda.
-
Do szałasów! - ryknął. - Biegusiem!
Lewy
i Pammy ruszyli posłusznie, ruszył się także oprzytomniały Fred,
ja nie. Zanim znowu zrobiło się ciemno, zdołałam dojrzeć wśród
krzaków jeden, który nie giął się na wietrze. I nie był
krzakiem.
To
był, cholera, człowiek.
Stałam
przez chwilę jak wmurowana, grube krople deszczu waliły mnie po
twarzy i ramionach. Pewnie bym dalej tak stała, ale Wasyl złapał
mnie wpół i poniósł pod pachą jak lalkę. Deszcz przeistoczył
się w jakiś potworny potop, tak, jakby gdzieś tam w górze pękła
tama, las giął się we wściekłym tańcu, smagany porywistym
wichrem, ale nasze schronienia jednak stały. I, o cudzie, było w
nich sucho i całkiem zacisznie.
Z
ulgą wczołgałam się do szałasu, przemoczona do nitki, za mną
posapując gniewnie pchał się Wasyl.
-
Czy was wszystkich porąbało do reszty? - mamrotał. - Gdzie ten
kretyn leciał, burza jak chuj, a on do dżungli...
-
Tam ktoś był! - przerwałam mu.
-
Pieprzysz! - mogłabym przysiąc, że na twarzy Wasyla odmalowało
się właśnie osłupienie.
Gwałtowny
podmuch zatrząsł szałasem.
-
Widziałam! Ktoś stał w krzakach, tam gdzie się przerzedzają,
koło palm!
Ostatnie
słowa musiałam wykrzyczeć, żeby moje słowa nie utonęły w
potężnym grzmocie.
Nad
nami rozpętało się absolutne piekło. Drzewa gięte huraganem
trzeszczały, coś zleciało z głuchym pacnięciem na dach, aż
podskoczyłam. Pioruny rąbały jeden za drugim, gdzieś bardzo
blisko, chyba w ocean, który ryczał wściekle. Blade światło
błyskawic wlewało się raz po raz przez otwór wejściowy, cała
konstrukcja gięła się, chłostana wiatrem, aż zaczęłam się
bać, że zaraz poleci w cholerę.
Nie
wiem ile to trwało, jak dla mnie całe wieki. Skuliłam się i
niczym struś schowałam głowę w liście, mając nadzieję, że mój
towarzysz nie dostrzegł mojego strachu. Jestem przecież Szkotką,
mój dziadek był McDonaldem z Glencoe, a McDonaldowie są twardzi i
nie boją się byle czego. Na przykład jakiejś głupiej burzy.
Piorun
rąbnął cholernie blisko, z suchym trzaskiem, od którego
zadzwoniło mi w uszach. Podskoczyłam, kwicząc niczym prosię i
wtedy poczułam potężne ramię Wasyla, przygarniające mnie do
niego. Porzuciłam bez namysłu i żalu moją szkocką godność oraz
dumę i wtuliłam twarz w jego wilgotną od deszczu, owłosioną
pierś.
-
Wszystko w porządku? - czułam jego usta tuż przy uchu.
-
Tttttt... tteraz już tak - odparłam.
Leżeliśmy
tak, przytuleni, słuchając ryku żywiołów i modląc się, żeby
ta noc się wreszcie skończyła.
Burza
srożyła się jeszcze długo, ale w którymś momencie udało mi się
jednak zasnąć. Kiedy się obudziłam, słońce wlewające się do
szałasu właśnie zaczęło mi przypiekać stopy, a posłanie obok
mnie było puste.
Teraz
siedzę i pilnuję piekących się małż i krewetek. Freddie i Pammy
zbierają kokosy, a Lewy i Wasyl znowu usiłują łapać ryby. Mam
nadzieję, że w końcu coś złapią, nie mogę już patrzeć na te
cholerne mięczaki. A, i trzeba iść po banany, bo te co przyniosłam
wczoraj już prawie wszystkie pożarte.
Później
Po
śniadaniu poszliśmy odkopać i pochować (jakkolwiek by to nie
zabrzmiało) nieboszczyka spod palm. Oprócz niemal kompletnego
szkieletu (kości palców u rąk i nóg się pogubiły) w piasku
tkwiły także szczątki odzieży w kolorze khaki, fragmenty
skórzanego paska z przerdzewiałą klamrą oraz mocno zniszczone
skórzane buty, z cholewami sięgającymi za kostkę. Sznurowane,
bardzo słusznego rozmiaru.
-
Ty miałaś rację - orzekł Wasyl, oglądając sfatygowaną
podeszwę, górna część buta bowiem odpadła gdy go podniósł. -
To na pewno był facet.
-
Skąd wiedzisz? - zainteresował się żywo Fred, drapiąc się w
głowę, okrytą bandaną zrobioną z koszuli.
-
Żadna baba nie ma tak wielkich stóp - mruknął Lewy. Też
przyokrył głowę, poświęciwszy swą koszulkę polo. - Wasyl by
mógł je nosić, a on ma syry jak kajaki.
Wasilewski
zademonstrował znaczenie jego słów, przykładając podeszwę do
swej bosej stopy, faktycznie odznaczającej się pokaźnymi
rozmiarami.
-
Vazil, przestań, bo się czymś zarazisz! - zażądała Pammy,
trzymająca się w odległości kilku metrów od naszego wykopaliska.
-
Czym? - zdziwił się Wasyl. - On umarł ze trzydzieści lat temu,
jego bakterie też!
-
Więcej niż trzydzieści - sprostowałam. - Popatrz na jego buty,
wszystko skóra. Podeszwy też. Być może leży tutaj od czasów
przedwojennych.
-
No widzisz - Wasyl uśmiechnął się do Pammy rozbrajająco. - Nie
da się niczym od niego zarazić.
Jakoś
nie poczuła się przekonana i nie chciała podejść, dopóki nie
zakopaliśmy szkieletu. Dopiero kiedy wspólnym wysiłkiem chłopaków
na grobie wypiętrzył się kopczyk piasku, przyszła i położyła
na nim bukiecik uzbieranych po drodze kwiatów.
-
Niech spoczywa w pokoju - powiedziała.
Pomilczeliśmy
trochę stosownie, po czym wróciliśmy na plażę. Pammy pogoniła
nas do kąpieli, twierdząc, że morska woda dezynfekuje, a po
kontakcie ze zwłokami dezynfekcja jest niezbędna.
Nie
zdążyłam jeszcze wyschnąć, gdy przypętał się Wasyl.
-
Idgie, chodź, pokażesz nam gdzie są te banany - powiedział.
-
Teraz? Zwariowałeś? Samo południe, gorąco jak w hucie jest!
-
Tak, teraz - rzekł z naciskiem. - Musimy mieć jedzenie, no i ten...
Bierz buty, Lewy ty też chodź, to przyniesiemy od razu więcej.
Lewy
tylko postukał się w czoło.
-
Wasyl, tobie już udar rzuca się na mózg - powiedział.
-
Zamknijcie dzioby i chodźcie - zielone oczy Wasilewskiego zaczęły
już rzucać groźne błyski.
Powlókł
nas plażą i zatrzymał się w takiej odległości, aby drzemiący w
cieniu Pammy i Fred nie mogli nas słyszeć.
-
Dobra, Idgie, gdzie widziałaś tego człowieka? - zapytał prosto z
mostu.
Ogarnęłam
spojrzeniem krzaki i drzewa, zieloną masę, kipiącą na plażę.
-
Tam - wskazałam palcem kępę krzewów o długich, wąskich
liściach. - Widzisz tę przerwę między krzakami? Tam stał.
-
Ale że kto stał? - zdziwił się Lewy. - Duch przedwojennego
szkieletu, czy jak?
-
Nie wiem kto, ale stał - odparłam. - Zwróciłam uwagę, bo się
nie gibał na wietrze. Krzaki się gibały, a on nie.
Wasyl,
w pogardzie mając palące słońce, uparł się zbadać tamto
miejsce. Niestety, jeśli nawet były tam jakieś ślady, ulewa
wczorajszej nocy zatarła je wszystkie.
-
A dlaczego właściwie robimy z tego tajemnicę przed Pammy i Fredem?
- zapytałam.
-
Bo nie chcę siać paniki bez powodu - Wasyl starannie oglądał
krzaki. - Pammy boi się byle czego, a Fredowi nie ufam bo jest
dziennikarzem. Oraz panikarzem.
-
Jaka panika, przecież jeśli ktoś tu jest, to może nam pomóc! -
zirytował się Lewy.
-
Puknij się w łeb, Robert - rzekł Wasyl z przyganą. - Gdyby to był
zwyczajny człowiek, który tu przypłynął, toby już nam pomógł...
-
A gdyby był rozbitkiem, toby się dawno do nas przyłączył -
wpadłam mu w słowo. - Faktycznie, coś tu śmierdzi.
Poszliśmy
w końcu dla przyzwoitości po te banany. Wasyl objuczył się
owocami, tymczasem Lewy gapił się, to na bananowce, to na dżunglę.
-
Ej, leszcze! - zakrzyknął wreszcie. - Zobaczcie co odkrył król
Robert!
-
Zaginiony brat bliźniak króla Juliana? - wymamrotałam pod nosem.
-
No? - zapytał Wasyl zwięźle.
-
No chodźcie tu i popatrzcie.
Zagadek
mu się zachciało.
Podeszliśmy
posłusznie i popatrzyliśmy.
-
Bananowce widzę - powiedziałam.
-
Oraz dżunglę - uzupełnił Wasyl. - Udar ci się udziela, Lewy?
-
No popatrzcie, jełopy - zniecierpliwił się Lewandowski. - Na tej
osi, widzicie!
Pomachał
ręką w powietrzu, jakby ciął coś niewidzialnego.
-
Widzicie?
Przez
chwilę gapiliśmy się jak barany na dżunglę, nie rozumiejąc o co
mu chodzi. Wasyl zajarzył pierwszy.
-
O ja pierdo... - wykrzyknął. - To jest ścieżka!
Faktycznie.
Na linii wskazywanej przez Lewego gąszcz był wyraźnie niższy,
jakby go kiedyś przycinano, a przyjrzawszy się uważniej, można
było dostrzec biegnącą w tym miejscu, mocno zarośniętą ścieżkę,
zanurzającą się następnie w sam środek bananowego gaju.
Poszliśmy
w jej ślady. Bananowce szybko się skończyły, ustępując niskim
krzakom i drzewom. Jedno z ich sprawiło, że stanęłam jak wryta.
-
Panowie, to jest pieprzony cud - rzekłam nabożnie.
Panowie
spojrzeli na obiekt mojej czci, niewysokie drzewo o dużych,
pierzastych liściach i jajowatych, zielonych owocach, pokrytych
chropowatą skórką.
-
To jest ten cud? - w głosie Wasyla brzmiało powątpiewanie.
-
To jest prawdziwe, nieśmigane drzewo chlebowe - oznajmiłam z mocą.
- Wyżerka, kurwa!
Zerwałam
najniżej wiszący owoc.
-
Wasyl, złap jeszcze jakąś rybę i mamy ucztę! One, upieczone,
smakują jak chleb, czaicie? Jak chleb!
Nie
musiałam mówić nic więcej. Nazrywali chlebowca i radośni jak
pszczółki pokicaliśmy do obozu, zapomniawszy chwilowo o wszelkich
zagadkach.
Jeszcze
później
Chyba
wdepnęłam chłopakom na ambicję, bo obaj, Wasyl i Lewy, po
południu sterczeli wytrwale na płyciźnie koło mangrowców, z
ościeniami w rękach. Obaj dobrze zbudowani, muskularni, więc
tworzyli całkiem przyjemny dla oczu widok. Fred i ja montowaliśmy
wielkie ognisko, żeby można było upiec chlebowce, nie wszystkie
naraz oczywiście, a Pammy nakrywała stół, to znaczy rozkładała
na piasku liście palmowe.
-
Rybaaaaaaa! Rybaaaaaaa! - ryknęło nagle od strony morza. - Złapałem
rybę!!!
Podniosłam
głowę znad rozpałki i zobaczyłam Wasyla, potrząsającego
uniesionym nad głowę ościeniem, na którego końcu miotała się
wspaniała, olśniewająca ryba, ze dwadzieścia centymetrów jak
nic.
-
Złapałem! - wrzasnął.
Odpowiedzieliśmy
mu z brzegu zbiorowym, plemiennym rykiem radości.
Teraz
Lewy poczuł się przydepnięty na ambicję, ganz egal gole strzelać
czy ryby łapać, on przecież musiał być pierwszy. A ryby, znęcone
chyba krwią krewniaczki, krążyły teraz gęsto.
Miałam
pełne ręce roboty przy skrobaniu i patroszeniu, Pammy zawijała
oczyszczone zwłoki w liście palmowe, Fred układał w żarze,
podśpiewując jakąś francuską piosenkę, a chłopaki co chwilę
donosili nowe.
-
Zajebista robota - pochwaliłam, gdy Wasilewski wylazł wreszcie z
wody. Przybiliśmy sobie piątkę.
-
Ale ja złapałem więcej! - oznajmił Lewy, padając na piasek obok
nas.
-
Oczywiście, Robercie, jesteś królem łowów - przyświadczyłam. W
tym momencie, odurzona zapachem piekących się ryb i chlebowców,
gotowa byłam nawet zaświadczyć, że złapał wieloryba.
Chryste,
co to była za uczta. Leżymy teraz w kręgu światła, rzucanego
przez ognisko, obżarci jak bąki. Jest już ciemno, w dżungli coś
kwili i pokrzykuje, ocean srebrzy się promieniami księżyca i
fosforyzuje milionami światełek unoszącego się na powierzchni
planktonu.
Po
raz pierwszy odkąd wylądowaliśmy w tym zapomnianym przez Boga i
ludzi miejscu, czujemy się syci i bezpieczni. Jest wesoło, Wasyl
opowiada anegdotki z piłkarskiego życia i nawet Lewy się z nich
śmieje, chociaż poleciało parę na jego temat. Pammy ze śmiechu
zakrztusiła się mlekiem kokosowym, bo Robert, rewanżując się
Wasylowi opowiedział o jego problemach ze spodenkami, konkretnie,
kompletnie. Najgłośniej rży sam Wasyl, aż mi się wszystko
trzęsie, bo bezczelnie oparłam głowę o jego klatę. Jest
prawie... fajnie?
______________________________________________________________________
Oto rozdział trzeci, trochę krótszy niż poprzednie bo nie miałam aż tyle weny, ale mam nadzieję, że wam się spodoba :) Miłej lektury!
Martina
______________________________________________________________________
Oto rozdział trzeci, trochę krótszy niż poprzednie bo nie miałam aż tyle weny, ale mam nadzieję, że wam się spodoba :) Miłej lektury!
Martina
No to co, że krótki! Zajebisty jak zwykle, ryłam jak dzika norka a teraz nie mogę się opanować... Lewy jest kompletnym debile, współczuje jego żonie. A Wasyl... nic tylko zaciągnąć pomiędzy te bananowce i zgwałcić. Mam nadzieję, że pomiędzy nim a Imogene coś się wydarzy. A Lewy niechybnie przeleci Pammy, mam takie wrażenie :P
OdpowiedzUsuńCzekam na kolejny!
Może i rozdzialik faktycznie krótszy, ale jak zwykle super. Rozbawił mnie i w sumie trochę nastraszył, bo wszystko wskazuje na to, że nasi rozbitkowie nie są tu sami. Czyżby między Wasylkiem i Idgie zaiskrzyło? :) Pozdrawiam i życzę weny :)
OdpowiedzUsuńLewy po ślubie i takie numery.. Co za debil ;/ Kocham to czytać, to jest takie ciekawe. Świetne i po prostu genialne. Zastanawia mnie kto jeszcze jest tam z nimi.. Coś się święci pomiędzy Wasylem i Idgie :p <33 Czekam na kolejny!
OdpowiedzUsuńhaha :D Fajny, fajny rozdział:) Oj chyba coś się dzieje między Wasylem a Idgie :) Czekam na next :D
OdpowiedzUsuńPozdrawiam :)
Ja coś czuję, że tam się jacyś kanibale mogą pojawić - no bo ta tajemnicza postać... To jest naprawdę podejrzane. A Idgie coraz bardziej lubi Wasyla ;) he he :D
OdpowiedzUsuńZaciekawiła mnie ta postać, czyżby nie byli tam sami?! Mi się wydaje czy coś się zaczyna kleić pomiędzy Wasylem a Idgie? Czekam z niecierpliwością na następny ;)
OdpowiedzUsuńPo raz kolejny spotykam się z Lewym przedstawionym jako ten mniej inteligentny. Mimo wszystko dobrze, że Wasyl pomógł mu na tym statku.
OdpowiedzUsuńZnów płaczę ze śmiechu :D. Ta cała Pammy jest tak debilna, że już nie mogę :D.
Zaintrygowała mnie ta postać, którą w mroku dostrzegła najpierw Pammy, potem Idgie.
Czekam na kolejny :)
Cudny rozdział. Coś czuję, że to opowiadanie zamienia się powoli w horror xd
OdpowiedzUsuńCzekam na dalsze losy bohaterów :D
Zainteresowała mnie ta historia. Ciekawa jestem, czy w końcu ktoś uratuje naszych rozbitków, i czy pomiędzy Idgie i Wasylem coś się zrodzi ;) Czekam z niecierpliwością na rozdział czwarty. Pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńZapomniałam! Czy mogłabyś informować mnie o nowościach na GG: 8675263? :)
UsuńOczywiście!
Usuń