poniedziałek, 13 maja 2013

Dzień trzeci


Noc była ciężka, gorsza niż poprzednia.
Jestem piekielnie niewyspana.
Ale od początku, bo coś zaczynam zupełnie z niewłaściwej strony.
Nieboszczyk, znaleziony w gaju kokosowym, wbił nas wszystkich w wyjątkowo parszywy humor. Nawet Pammy przestała świegolić i flirtować. Najpierw oczywiście teatralnie zemdlała, tyle, że tym razem źle wycelowała i trafiła w przerwę między Lewym a Wasylem. Ten ostatni był tak zajęty przyglądaniem się szkieletowi, że nawet nie zauważył co się święci, więc Pammy rymnęła jak długa i zaryła nosem w piasku. Lewy i Fred pospieszyli cucić, Wasilewski zaś, sprawdziwszy jej puls, zajął się znów nieboszczykiem.
Do tego momentu zdołałam już odgrzebać całkiem niezły fragment żeber i klatki piersiowej, okrytych strzępami tkaniny, które kiedyś musiały być koszulą. Pammy obchodziła mnie tyle, co zeszłoroczny śnieg, pan Kościański interesował mnie znacznie mocniej. Podniosłam delikatnie czaszkę.
- Wygląda na starego - Wasyl zajrzał mi przez ramię.
- Celne spostrzeżenie - mruknęłam. - Jest stary. Na moje oko tkwił tutaj od kilkudziesięciu lat.
- Skąd wiesz?
- Kości są zupełnie gładkie, wypolerowane przez piasek. Dotknij - podsunęłam mu czaszkę, połyskującą w świetle wiszącego coraz niżej nad horyzontem słońca.
Wasyl dotknął czaszki z wyraźną fascynacją.
- Faktycznie - powiedział. - Jak kula bilardowa.
- To musiało zająć co najmniej parę dekad - stwierdziłam, wyjmując delikatnie żuchwę z zawiasów. - Z całą pewnością jednak nasz nieboszczyk jest człowiekiem dorosłym. Ma obie dolne ósemki. I chyba jest facetem.
- Mówisz? - Wasilewski przykucnął obok mnie.
- No. Ma wielką żuchwę, jak nie przymierzając twoja... - wyhamowałam w rozpędzie. - Sorry, nie chciałam urazić.
- Nie jestem drażliwy na punkcie swojej urody - zaśmiał się. - Ma żuchwę i co dalej?
- Ma też duże wały nadoczodołowe - postukałam palcem w wypukły fragment kości nad oczami. - To charakterystyczne dla facetów.
- Skąd ty wisz o szkielet? - zainteresował się Fred.
- Jestem pisarką... - zaczęłam.
- Od pisania romansów takiej wiedzy nabyłaś? - prychnął pogardliwie Lewy.
No dajcie kamienia, no...
- Nie piszę romansów, głąbie - warknęłam. - Piszę książki dokumentalne o słynnych zbrodniach.
Pammy oderwała głowę od piersi Lewego.
- Ja bym się brzydziła - oznajmiła. - Zbrodnie są okropne. Poza tym ty dotykasz zwłok! Fuj!
- Idiotka!
- Ruda chamka!
Wasyl westchnął rozdzierająco.
- Ludzie, spokój - zażądał.
- To nie ja zaczęłam - fuknęłam, zjeżona.
- Nieważne, kurwa, kto zaczął - Wasyl przeszył mnie gniewnym spojrzeniem. - Kłócicie się na czyimś grobie. Opanujcie się!
Zrobiło mi się całkiem zdecydowanie głupio. Miał rację. Nie pozostało nic innego jak zamknąć gębę, zarówno swoją, jak i szkieletu. Włożyłam żuchwę na miejsce i delikatnie odłożyłam czaszkę na piasek.
- Dobra misie, pochowamy tego pana jutro - zarządził Wasyl.- A teraz zwijamy grzecznie dupska do obozu. Słońce zachodzi, zaraz ciemno będzie. Chłopaki, zbieramy po drodze opał, laski zrobią kolację.
Kolacyjka: znowu małże, plus parę krewetek, złapanych na płyciźnie. Przydały się doświadczenia z dzieciństwa, kiedy jeździłam z dziadkami do Polski, na Mazury i łapałam w jeziorze raki. Humory mieliśmy ponure, nikt nic nie mówił, siedzieliśmy tylko wokół ogniska i jedliśmy.
Kolejne piekiełko wybuchło, gdy mieliśmy iść spać. Jak wspomniałam szałasy mamy dwa, jeden nieco większy, drugi mniejszy, a jest nas pięcioro.
- Panie wezmą mniejszy, a my, chłopcy, większy - zasugerował Wasyl.
- Ja z tą rudą chamką nie śpię! - odęła się Pammy, dla wzmocnienia wagi swoich słów tupiąc energicznie.
- No ja też nie - wyrwało się Lewemu. - To furiatka jest!
Zrobiło mi się cokolwiek przykro. Naprawdę zaprezentowałam się tak fatalnie?
- Robuś, czujesz się kobietą? - zapytał złośliwie Wasyl. - Nie podejrzewałem cię, a znamy się tyle lat.
- Wal się, debilu! - obraził się Lewy. - Chodź, Pammy, będziesz spała ze mną.
- Cudownie, Bobby, jesteś taki słodki - ucieszyła się, zarzucając mu ręce na szyję.
- Czy ja mogę słowo? - odezwał się Fred, dotąd milczący. - Vazil, ty nie obraź siebie, ale ty chrapi. Ja nie spać pół noca. Będziesz spać który szałas?
Pammy aż zadrobiła nóżkami z uciechy.
- Vazil, chodź spać z nami - zagruchała. - Będzie fajnie, zobaczysz.
Miałam tego dosyć.
- Ruda furiatka, oraz chamka, mówi państwu dobranoc - oznajmiłam. - Jak już łaskawie zdecydujecie, kto dołącza do trójkącika, to niech ktoś zgasi ognisko i przykryje żar.
Pozostawiwszy ich przy ognisku, wlazłam do mniejszego z szałasów, głową naprzód. Ciasno tam było niemiłosiernie, ale nawet całkiem wygodnie, na grubej warstwie palmowych liści, które szeleściły przy każdym ruchu. Uwiłam sobie wygodne gniazdko i zamknęłam oczy. Już miałam paść w objęcia Morfeusza, gdy ktoś zaczął walcować się do szałasu. Musiał walnąć głową w któryś ze słupków, bo cała konstrukcja zatrzęsła się, a z ciemności dobiegło mnie znane, polskie słowo.
- Kurwa!
- Wasyl? - zdziwiłam się.
- Nie, papież Franciszek i siedem dziewiczych zakonnic - odparł z lekką irytacją. - Przyładowałem w coś czołem, niech to szlag.
- Nie wiedziałam, że papież potrafi tak bluzgać - rzekłam uprzejmie. - Ale serdecznie zapraszam Waszą Świątobliwość.
Zachichotał, wciskając się w wolną przestrzeń między mną a ścianą szałasu. Czułam jego potężne, gorące cielsko, złożone z mięśni jak stalowe sprężyny, gdy się mościł wśród palmowych liści.
- Myślałam, że wolisz spać z Pammy i twoim kumplem.
- Nie mam dzisiaj ochoty na trójkąciki. Poza tym Lewy nie jest moim kumplem - rzekł, prawie w moje ucho. - Jest zaledwie kolegą z reprezentacji.
To mnie zaciekawiło.
- Nie? To co robiłeś razem z nim na tym statku?
- Nie byliśmy razem - tłumaczył. - Płynąłem z kumplami, z Tytkiem, Dudim i Rumianym i ich rodzinami. A to, że Lewy tam był, okazało się dopiero w noc katastrofy. Nadziałem się na niego w knajpie, totalnie zalanego, z łapą w dekolcie Pammy. Wywlokłem go stamtąd, żeby otrzeźwiał.
- Dobry z ciebie samarytanin, niedźwiedziu - mruknęłam.
- Nie chciałem, żeby jego żona to zobaczyła.
- Żona? - chciałam usiąść, ale zatrzymał mnie niziutki w tym miejscu dach szałasu.
- Aha. Ten kretyn był tam w podróży poślubnej. Czaisz to? W każdym razie potem zjawili się ci bandyci, dwóch debili ze spluwami, a kiedy tylko odbiliśmy, statek władował się na mieliznę. I wyleciałaś za burtę.
Przez chwilę milczeliśmy.
- Wasyl?
- Tak, Idgie?
- Ja ci chyba nie podziękowałam... Bo to ty mnie wyłowiłeś, prawda?
- Dobra dobra. Śpij, ruda furiatko.
Ale nie naspaliśmy się. Potężny wrzask Pammy postawił nas wszystkich na nogi. Wyskoczyliśmy z szałasów jakby się paliło, Wasyl klął na czym świat stoi, bo znowu zarył w coś głową, Lewy był kompletnie zaspany, a Fred na odmianę miał oczy jak spodki.
Spomiędzy palm wyprysnęła jakimś dziwnym, kaczym truchtem Pammy. Wytrzeszczyłam oczy i nie bez wysiłku dojrzałam w półmroku, że ma gacie opuszczone do kolan.
- Tam jest duch! - krzyczała. - Duch! Tego szkieletu!
Lewy wykonał facepalma, Fred pobladł i zadrżał. Nad oceanem błysnęło i zagrzmiało, jakby jakiś niebiański scenograf postanowił dodać trochę klimatu grozy.
- Pammy, podciągnij majtki - rzekł Wasyl łagodnie. - Co się stało?
Posłusznie doprowadziła się do porządku, po czym chlipiąc i smarkając zaczęła tłumaczyć.
- Bo ja... bo mi się zachciało, no wiecie, z małą potrzebą i poszłam w krzaczki. Zaczęłam spuszczać majtki i wtedy błysnęło i zobaczyłam go!
- Kogo? - zapytał Lewy niecierpliwie.
- Ducha, idioto! - ryknęła Pammy. - Stał pod palmą i patrzył!
W tym momencie błysnęło potężnie, jakby dla podkreślenia jej słów.
- Tam jest! Tam! - kwiknęła, aż mi zaświdrowało w uchu. Palcem wskazywała na kolebiącą się na coraz mocniejszym wietrze kępę palm.
- Merde! - zaklął Fred i rzucił się galopem w tamtą stronę.
- Gdzie leziesz, debilu? Stój! - ryknął Wasyl, przekrzykując potężny grzmot, przetaczający się akurat nad oceanem. Fred albo nie usłyszał, albo zignorował jego polecenie, bo dalej biegł.
Wasyl zerwał się do sprintu, kolejna błyskawica oświetliła trupiobłękitnym blaskiem świat, dzięki czemu mogliśmy zobaczyć, jak Wasilewski zatrzymuje Frederica pięknym wślizgiem. Fred wyleciał w powietrze, jak wystrzelony z procy, po czym zapadła ciemność.
- Chłopaki, żyjecie? - wrzasnęłam. - Lewy, rusz dupę, zrób pochodnię, czy coś!
- Tak, zajaram się entuzjazmem i poświecę - odgryzł się Lewy. - Z czego ja ci tu pochodnię zrobię?
W tym momencie znowu błysnęło i niemal jednoczesnie huknęło, huraganowy wicher przygiął drzewa prawie do samej ziemi. Jak w stroboskopie ujrzałam Wasyla, ciągnącego za sobą nieco oszołomionego Freda.
- Do szałasów! - ryknął. - Biegusiem!
Lewy i Pammy ruszyli posłusznie, ruszył się także oprzytomniały Fred, ja nie. Zanim znowu zrobiło się ciemno, zdołałam dojrzeć wśród krzaków jeden, który nie giął się na wietrze. I nie był krzakiem.
To był, cholera, człowiek.
Stałam przez chwilę jak wmurowana, grube krople deszczu waliły mnie po twarzy i ramionach. Pewnie bym dalej tak stała, ale Wasyl złapał mnie wpół i poniósł pod pachą jak lalkę. Deszcz przeistoczył się w jakiś potworny potop, tak, jakby gdzieś tam w górze pękła tama, las giął się we wściekłym tańcu, smagany porywistym wichrem, ale nasze schronienia jednak stały. I, o cudzie, było w nich sucho i całkiem zacisznie.
Z ulgą wczołgałam się do szałasu, przemoczona do nitki, za mną posapując gniewnie pchał się Wasyl.
- Czy was wszystkich porąbało do reszty? - mamrotał. - Gdzie ten kretyn leciał, burza jak chuj, a on do dżungli...
- Tam ktoś był! - przerwałam mu.
- Pieprzysz! - mogłabym przysiąc, że na twarzy Wasyla odmalowało się właśnie osłupienie.
Gwałtowny podmuch zatrząsł szałasem.
- Widziałam! Ktoś stał w krzakach, tam gdzie się przerzedzają, koło palm!
Ostatnie słowa musiałam wykrzyczeć, żeby moje słowa nie utonęły w potężnym grzmocie.
Nad nami rozpętało się absolutne piekło. Drzewa gięte huraganem trzeszczały, coś zleciało z głuchym pacnięciem na dach, aż podskoczyłam. Pioruny rąbały jeden za drugim, gdzieś bardzo blisko, chyba w ocean, który ryczał wściekle. Blade światło błyskawic wlewało się raz po raz przez otwór wejściowy, cała konstrukcja gięła się, chłostana wiatrem, aż zaczęłam się bać, że zaraz poleci w cholerę.
Nie wiem ile to trwało, jak dla mnie całe wieki. Skuliłam się i niczym struś schowałam głowę w liście, mając nadzieję, że mój towarzysz nie dostrzegł mojego strachu. Jestem przecież Szkotką, mój dziadek był McDonaldem z Glencoe, a McDonaldowie są twardzi i nie boją się byle czego. Na przykład jakiejś głupiej burzy.
Piorun rąbnął cholernie blisko, z suchym trzaskiem, od którego zadzwoniło mi w uszach. Podskoczyłam, kwicząc niczym prosię i wtedy poczułam potężne ramię Wasyla, przygarniające mnie do niego. Porzuciłam bez namysłu i żalu moją szkocką godność oraz dumę i wtuliłam twarz w jego wilgotną od deszczu, owłosioną pierś.
- Wszystko w porządku? - czułam jego usta tuż przy uchu.
- Tttttt... tteraz już tak - odparłam.
Leżeliśmy tak, przytuleni, słuchając ryku żywiołów i modląc się, żeby ta noc się wreszcie skończyła.
Burza srożyła się jeszcze długo, ale w którymś momencie udało mi się jednak zasnąć. Kiedy się obudziłam, słońce wlewające się do szałasu właśnie zaczęło mi przypiekać stopy, a posłanie obok mnie było puste.
Teraz siedzę i pilnuję piekących się małż i krewetek. Freddie i Pammy zbierają kokosy, a Lewy i Wasyl znowu usiłują łapać ryby. Mam nadzieję, że w końcu coś złapią, nie mogę już patrzeć na te cholerne mięczaki. A, i trzeba iść po banany, bo te co przyniosłam wczoraj już prawie wszystkie pożarte.

Później

Po śniadaniu poszliśmy odkopać i pochować (jakkolwiek by to nie zabrzmiało) nieboszczyka spod palm. Oprócz niemal kompletnego szkieletu (kości palców u rąk i nóg się pogubiły) w piasku tkwiły także szczątki odzieży w kolorze khaki, fragmenty skórzanego paska z przerdzewiałą klamrą oraz mocno zniszczone skórzane buty, z cholewami sięgającymi za kostkę. Sznurowane, bardzo słusznego rozmiaru.
- Ty miałaś rację - orzekł Wasyl, oglądając sfatygowaną podeszwę, górna część buta bowiem odpadła gdy go podniósł. - To na pewno był facet.
- Skąd wiedzisz? - zainteresował się żywo Fred, drapiąc się w głowę, okrytą bandaną zrobioną z koszuli.
- Żadna baba nie ma tak wielkich stóp - mruknął Lewy. Też przyokrył głowę, poświęciwszy swą koszulkę polo. - Wasyl by mógł je nosić, a on ma syry jak kajaki.
Wasilewski zademonstrował znaczenie jego słów, przykładając podeszwę do swej bosej stopy, faktycznie odznaczającej się pokaźnymi rozmiarami.
- Vazil, przestań, bo się czymś zarazisz! - zażądała Pammy, trzymająca się w odległości kilku metrów od naszego wykopaliska.
- Czym? - zdziwił się Wasyl. - On umarł ze trzydzieści lat temu, jego bakterie też!
- Więcej niż trzydzieści - sprostowałam. - Popatrz na jego buty, wszystko skóra. Podeszwy też. Być może leży tutaj od czasów przedwojennych.
- No widzisz - Wasyl uśmiechnął się do Pammy rozbrajająco. - Nie da się niczym od niego zarazić.
Jakoś nie poczuła się przekonana i nie chciała podejść, dopóki nie zakopaliśmy szkieletu. Dopiero kiedy wspólnym wysiłkiem chłopaków na grobie wypiętrzył się kopczyk piasku, przyszła i położyła na nim bukiecik uzbieranych po drodze kwiatów.
- Niech spoczywa w pokoju - powiedziała.
Pomilczeliśmy trochę stosownie, po czym wróciliśmy na plażę. Pammy pogoniła nas do kąpieli, twierdząc, że morska woda dezynfekuje, a po kontakcie ze zwłokami dezynfekcja jest niezbędna.
Nie zdążyłam jeszcze wyschnąć, gdy przypętał się Wasyl.
- Idgie, chodź, pokażesz nam gdzie są te banany - powiedział.
- Teraz? Zwariowałeś? Samo południe, gorąco jak w hucie jest!
- Tak, teraz - rzekł z naciskiem. - Musimy mieć jedzenie, no i ten... Bierz buty, Lewy ty też chodź, to przyniesiemy od razu więcej.
Lewy tylko postukał się w czoło.
- Wasyl, tobie już udar rzuca się na mózg - powiedział.
- Zamknijcie dzioby i chodźcie - zielone oczy Wasilewskiego zaczęły już rzucać groźne błyski.
Powlókł nas plażą i zatrzymał się w takiej odległości, aby drzemiący w cieniu Pammy i Fred nie mogli nas słyszeć.
- Dobra, Idgie, gdzie widziałaś tego człowieka? - zapytał prosto z mostu.
Ogarnęłam spojrzeniem krzaki i drzewa, zieloną masę, kipiącą na plażę.
- Tam - wskazałam palcem kępę krzewów o długich, wąskich liściach. - Widzisz tę przerwę między krzakami? Tam stał.
- Ale że kto stał? - zdziwił się Lewy. - Duch przedwojennego szkieletu, czy jak?
- Nie wiem kto, ale stał - odparłam. - Zwróciłam uwagę, bo się nie gibał na wietrze. Krzaki się gibały, a on nie.
Wasyl, w pogardzie mając palące słońce, uparł się zbadać tamto miejsce. Niestety, jeśli nawet były tam jakieś ślady, ulewa wczorajszej nocy zatarła je wszystkie.
- A dlaczego właściwie robimy z tego tajemnicę przed Pammy i Fredem? - zapytałam.
- Bo nie chcę siać paniki bez powodu - Wasyl starannie oglądał krzaki. - Pammy boi się byle czego, a Fredowi nie ufam bo jest dziennikarzem. Oraz panikarzem.
- Jaka panika, przecież jeśli ktoś tu jest, to może nam pomóc! - zirytował się Lewy.
- Puknij się w łeb, Robert - rzekł Wasyl z przyganą. - Gdyby to był zwyczajny człowiek, który tu przypłynął, toby już nam pomógł...
- A gdyby był rozbitkiem, toby się dawno do nas przyłączył - wpadłam mu w słowo. - Faktycznie, coś tu śmierdzi.
Poszliśmy w końcu dla przyzwoitości po te banany. Wasyl objuczył się owocami, tymczasem Lewy gapił się, to na bananowce, to na dżunglę.
- Ej, leszcze! - zakrzyknął wreszcie. - Zobaczcie co odkrył król Robert!
- Zaginiony brat bliźniak króla Juliana? - wymamrotałam pod nosem.
- No? - zapytał Wasyl zwięźle.
- No chodźcie tu i popatrzcie.
Zagadek mu się zachciało.
Podeszliśmy posłusznie i popatrzyliśmy.
- Bananowce widzę - powiedziałam.
- Oraz dżunglę - uzupełnił Wasyl. - Udar ci się udziela, Lewy?
- No popatrzcie, jełopy - zniecierpliwił się Lewandowski. - Na tej osi, widzicie!
Pomachał ręką w powietrzu, jakby ciął coś niewidzialnego.
- Widzicie?
Przez chwilę gapiliśmy się jak barany na dżunglę, nie rozumiejąc o co mu chodzi. Wasyl zajarzył pierwszy.
- O ja pierdo... - wykrzyknął. - To jest ścieżka!
Faktycznie. Na linii wskazywanej przez Lewego gąszcz był wyraźnie niższy, jakby go kiedyś przycinano, a przyjrzawszy się uważniej, można było dostrzec biegnącą w tym miejscu, mocno zarośniętą ścieżkę, zanurzającą się następnie w sam środek bananowego gaju.
Poszliśmy w jej ślady. Bananowce szybko się skończyły, ustępując niskim krzakom i drzewom. Jedno z ich sprawiło, że stanęłam jak wryta.
- Panowie, to jest pieprzony cud - rzekłam nabożnie.
Panowie spojrzeli na obiekt mojej czci, niewysokie drzewo o dużych, pierzastych liściach i jajowatych, zielonych owocach, pokrytych chropowatą skórką.
- To jest ten cud? - w głosie Wasyla brzmiało powątpiewanie.
- To jest prawdziwe, nieśmigane drzewo chlebowe - oznajmiłam z mocą. - Wyżerka, kurwa!
Zerwałam najniżej wiszący owoc.
- Wasyl, złap jeszcze jakąś rybę i mamy ucztę! One, upieczone, smakują jak chleb, czaicie? Jak chleb!
Nie musiałam mówić nic więcej. Nazrywali chlebowca i radośni jak pszczółki pokicaliśmy do obozu, zapomniawszy chwilowo o wszelkich zagadkach.

Jeszcze później

Chyba wdepnęłam chłopakom na ambicję, bo obaj, Wasyl i Lewy, po południu sterczeli wytrwale na płyciźnie koło mangrowców, z ościeniami w rękach. Obaj dobrze zbudowani, muskularni, więc tworzyli całkiem przyjemny dla oczu widok. Fred i ja montowaliśmy wielkie ognisko, żeby można było upiec chlebowce, nie wszystkie naraz oczywiście, a Pammy nakrywała stół, to znaczy rozkładała na piasku liście palmowe.
- Rybaaaaaaa! Rybaaaaaaa! - ryknęło nagle od strony morza. - Złapałem rybę!!!
Podniosłam głowę znad rozpałki i zobaczyłam Wasyla, potrząsającego uniesionym nad głowę ościeniem, na którego końcu miotała się wspaniała, olśniewająca ryba, ze dwadzieścia centymetrów jak nic.
- Złapałem! - wrzasnął.
Odpowiedzieliśmy mu z brzegu zbiorowym, plemiennym rykiem radości.
Teraz Lewy poczuł się przydepnięty na ambicję, ganz egal gole strzelać czy ryby łapać, on przecież musiał być pierwszy. A ryby, znęcone chyba krwią krewniaczki, krążyły teraz gęsto.
Miałam pełne ręce roboty przy skrobaniu i patroszeniu, Pammy zawijała oczyszczone zwłoki w liście palmowe, Fred układał w żarze, podśpiewując jakąś francuską piosenkę, a chłopaki co chwilę donosili nowe.
- Zajebista robota - pochwaliłam, gdy Wasilewski wylazł wreszcie z wody. Przybiliśmy sobie piątkę.
- Ale ja złapałem więcej! - oznajmił Lewy, padając na piasek obok nas.
- Oczywiście, Robercie, jesteś królem łowów - przyświadczyłam. W tym momencie, odurzona zapachem piekących się ryb i chlebowców, gotowa byłam nawet zaświadczyć, że złapał wieloryba.
Chryste, co to była za uczta. Leżymy teraz w kręgu światła, rzucanego przez ognisko, obżarci jak bąki. Jest już ciemno, w dżungli coś kwili i pokrzykuje, ocean srebrzy się promieniami księżyca i fosforyzuje milionami światełek unoszącego się na powierzchni planktonu.
Po raz pierwszy odkąd wylądowaliśmy w tym zapomnianym przez Boga i ludzi miejscu, czujemy się syci i bezpieczni. Jest wesoło, Wasyl opowiada anegdotki z piłkarskiego życia i nawet Lewy się z nich śmieje, chociaż poleciało parę na jego temat. Pammy ze śmiechu zakrztusiła się mlekiem kokosowym, bo Robert, rewanżując się Wasylowi opowiedział o jego problemach ze spodenkami, konkretnie, kompletnie. Najgłośniej rży sam Wasyl, aż mi się wszystko trzęsie, bo bezczelnie oparłam głowę o jego klatę. Jest prawie... fajnie?
______________________________________________________________________
Oto rozdział trzeci, trochę krótszy niż poprzednie bo nie miałam aż tyle weny, ale mam nadzieję, że wam się spodoba :) Miłej lektury!
Martina




11 komentarzy:

  1. No to co, że krótki! Zajebisty jak zwykle, ryłam jak dzika norka a teraz nie mogę się opanować... Lewy jest kompletnym debile, współczuje jego żonie. A Wasyl... nic tylko zaciągnąć pomiędzy te bananowce i zgwałcić. Mam nadzieję, że pomiędzy nim a Imogene coś się wydarzy. A Lewy niechybnie przeleci Pammy, mam takie wrażenie :P
    Czekam na kolejny!

    OdpowiedzUsuń
  2. Może i rozdzialik faktycznie krótszy, ale jak zwykle super. Rozbawił mnie i w sumie trochę nastraszył, bo wszystko wskazuje na to, że nasi rozbitkowie nie są tu sami. Czyżby między Wasylkiem i Idgie zaiskrzyło? :) Pozdrawiam i życzę weny :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Lewy po ślubie i takie numery.. Co za debil ;/ Kocham to czytać, to jest takie ciekawe. Świetne i po prostu genialne. Zastanawia mnie kto jeszcze jest tam z nimi.. Coś się święci pomiędzy Wasylem i Idgie :p <33 Czekam na kolejny!

    OdpowiedzUsuń
  4. haha :D Fajny, fajny rozdział:) Oj chyba coś się dzieje między Wasylem a Idgie :) Czekam na next :D
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Ja coś czuję, że tam się jacyś kanibale mogą pojawić - no bo ta tajemnicza postać... To jest naprawdę podejrzane. A Idgie coraz bardziej lubi Wasyla ;) he he :D

    OdpowiedzUsuń
  6. Zaciekawiła mnie ta postać, czyżby nie byli tam sami?! Mi się wydaje czy coś się zaczyna kleić pomiędzy Wasylem a Idgie? Czekam z niecierpliwością na następny ;)

    OdpowiedzUsuń
  7. Po raz kolejny spotykam się z Lewym przedstawionym jako ten mniej inteligentny. Mimo wszystko dobrze, że Wasyl pomógł mu na tym statku.
    Znów płaczę ze śmiechu :D. Ta cała Pammy jest tak debilna, że już nie mogę :D.
    Zaintrygowała mnie ta postać, którą w mroku dostrzegła najpierw Pammy, potem Idgie.
    Czekam na kolejny :)

    OdpowiedzUsuń
  8. Cudny rozdział. Coś czuję, że to opowiadanie zamienia się powoli w horror xd
    Czekam na dalsze losy bohaterów :D

    OdpowiedzUsuń
  9. Zainteresowała mnie ta historia. Ciekawa jestem, czy w końcu ktoś uratuje naszych rozbitków, i czy pomiędzy Idgie i Wasylem coś się zrodzi ;) Czekam z niecierpliwością na rozdział czwarty. Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zapomniałam! Czy mogłabyś informować mnie o nowościach na GG: 8675263? :)

      Usuń