Noc
tym razem spokojna i bez wstrząsów, nawet Pammy nie darła się ani
razu. Ranek ponury i deszczowy, do żarcia tylko banany, bo nie da
się rozpalić ogniska, gdy wszystko ocieka wodą. Pożarliśmy też
ostatniego chlebowca, na surowo smakuje całkiem nieźle, ale
doszliśmy do wniosku, że pieczony lepszy.
Spod
dachu wyciągnął nas dopiero warkot samolotu. Biegaliśmy po plaży,
wrzeszczeliśmy, machaliśmy czym się dało (Pammy, ku rozczarowaniu
męskiej części ekipy tym razem nie zdjęła stanika), ale na
próżno. Nie zauważył nas chyba, przez te parszywe chmury. Kiedy
dźwięk silnika zaczął cichnąć gdzieś na południu, Wasyl
cisnął marynarkę Freda, którą wymachiwał, klnąc potwornie i
kopiąc piach.
-
Merde - powiedział smętnie Fred.
Popatrzyłam
na Wasilewskiego. Ten facet przeżywał całą sytuację znacznie
mocniej, niż to okazywał na co dzień. Może i wyglądał jak
brutal oraz niedźwiedź, ale odnosiłam wrażenie, że to były
tylko pozory.
-
Kurwa - Lewy splunął na piasek. - Zostaniemy tu na zawsze, jak ten
tam, spod palmy...
-
Bobby, kochany, nie mów tak! - Pammy była bliska łez.
Fred
oglądał z podejrzaną uwagą skórki przy paznokciach u rąk. Nie
oczekiwałam od niego konstruktywnej reakcji, bo facet był miękki
jak porcja budyniu, myślałam jednak, że Wasyl zgasi czymś Lewego,
albo przynajmniej każe mu się zamknąć.
Nic
z tego. Stał tylko i patrzył ponuro na ocean.
-
A kto ma nas uratować? - ciągnął Lewy. - Kurwa, jeden samolot nie
lecący w stratosferze w ciągu czterech dni! I żadnej pieprzonej
łódki! Żadnej!
-
Przestasz - rzekł Fred z przyganą, tuląc do łona rozszlochaną
Pammy. - Ona się ba!
-
No i co, kurwa, z tego? Niech się oswaja z rzeczywistością!
Ponure
i uporczywe milczenie Wasyla w połączeniu z krakaniem Lewego, to
już było dla mnie za dużo.
-
Zamknij mordę! - ryknęłam, ocierając płynącą po twarzy wodę,
bo wciąż padało. - Nie żyjemy w czasach Kolumba, coś tu na pewno
pływa! A jak nie pływa, to może uda się stąd wyjść! Wasyl, w
lesie jest ścieżka! Pamiętasz?
-
No jest - mruknął Wasyl, wciąż patrząc w morze. - I co z tego?
-
No właśnie? - Lewy wziął się pod boki i spojrzał mi wyzywająco
w oczy.
-
To z tego, ty defetystyczna boża krówko, że skoro jest ścieżka,
to ktoś ją wydeptał!
-
Ta, zwierzęta - odparł sarkastycznie.
Złapałam
się oburącz za mokre włosy, targając je w geście rozpaczy.
-
Boże! Ludzie! To musieli być ludzie! Mogę uwierzyć w gaj bananowy
rosnący sobie dziko, one się po całym świecie rozlazły, ale
drzewa chlebowe nie!
Wasilewski
wreszcie oderwał spojrzenie od fal i przeniósł je na mnie. W
oczach błysnęła mu iskierka ciekawości.
-
One w naturze rosną na Molukach i Nowej Gwinei, jeśli więc rosną
tu, to posadził je człowiek! - tłumaczyłam gorączkowo. - Ktoś
tu kiedyś mieszkał, więc jakoś się tu dostawał, a skoro tak, to
może ta ścieżka prowadzi dalej i da się nią przejść przez
bagna! Ruszcie łbami!
-
Dobrze gada - mruknął Wasyl, wybity już do reszty z ponurego
stuporu. - Polałbym jej, ale nie ma czego.
-
Nie chcę się wtrącać w tę mądrą rozmowę - rzekła Pammy,
nieco jadowicie. - Ale czy możemy przestać moknąć?
Mogliśmy.
-
Jak przestanie padać trzeba zjeść coś porządniejszego, a potem
idziemy badać tę ścieżkę. Ktoś ma coś przeciw?
Nikt
nie miał, zgodnie poczłapaliśmy do szałasów.
Teraz
siedzimy i czekamy, aż przestanie lać. Z sąsiedniego szałasu
dochodzą radosne chichoty Pammy, Wasyl znowu ponuro milczy, a ja
chyba zwariuję.
Później
Po
posiłku, złożonym z małży, bo na ryby nie było czasu,
pomaszerowaliśmy do dżungli, trzymając się starannie ścieżki.
Nie było to łątwe, bo przecinano ją ostatnio w czasach głębokiego
Średniowiecza chyba i miejscami ledwo ją było widać. Wyjątkowo
wszyscy, Pammy też, otulona marynarką Freda, pod sandałami zaś
miała owijacze, wykonane z podszewki tejże marynarki.
Doszliśmy
do gaju bananowego, minęliśmy drzewa chlebowe, przeszliśmy przez
kałużę, czy raczej bajoro, które rozlało się szeroko w poprzek
ścieżki. Modliłam się, żeby nie było tam żadnych pijawek, ani
innych pasożytów, idąca za mną Pammy zaś zażądała aby ją
przenieść, bo się brzydziła błota.
-
Ono jest takie ohydne i czarne! Ja w to nie wejdę! - oznajmiła
stanowczo.
-
Lewy, bierz ją na plecy i dawaj - stojący po drugiej stronie
bajora Wasyl był wyraźnie zniecierpliwiony.
-
Ja? Dlaczego ja? - Lewandowski jakoś się nie palił do wykonania
rycerskiego uczynku. - Sam ją przenieś!
Pammy
spojrzała na niego wrokiem strasznym. Szykował się potężny foch.
-
To może ja...? - zaproponował nieśmiało Fred, ale nikt nie
zwrócił na niego uwagi.
-
A to ja za nią latam z wywieszonym ozorem? - zapytał Wasyl. - Ja do
niej klatę prężę?
Nie
poznawałam faceta. Pierwszy raz widziałam go takim... niecierpliwym
i wrednym.
-
W mordę... sarknął Lewy, po czym zarzucił sobie Pammy na ramię
jak wór ziemniaków i przelazł przez bajoro. Za nim pluskał i
chlupał Fred.
-
Moje buti - jęczał. - Będą zupełnie do nic!
-
Kupisz se nowe - rzekł Wasyl. - Jazda, idziemy!
Przedzieraliśmy
się przez te gąszcze przez jakiś czas, z małym przerywnikiem na
otrzepywanie się z mrówek, których cała kolonia urzędowała na
gałązkach kolczastego krzewu, a którą zdołaliśmy zrzucić sobie
za kołnierze (w wypadku niektórych metaforyczne). Gryzły, skubane,
jakby przypiekały ogniem.
-
Daj, to ci pomogę - rzekł Lewy, sięgając w stronę moich piersi,
wyraźnie odznaczających się pod mokrą od potu koszulką. Może
nie mam takich walorów jak Pammy, coś tam się jednak rysowało.
Wierzcie
lub nie, zmacał mnie po cyckach. Ułamek sekundy później dostał w
pysk, aż mu głowa odskoczyła do tyłu.
-
Nie waż się mnie dotykać! - warknęłam, z wrażenia zapominając
o mrówkach, które wciąć jeszcze gryzły mnie po nogach.
-
Ty się lecz! - wrzasnął oburzony Lewandowski, trzymając się za
twaz, na której wyraźnie rysował się odcisk mojej dłoni. -
Mrówki chciałem zdjąć, psycholko jedna!
-
Lewy, nie przeginaj pały - poprosił Wasyl, spokojnie, lecz w jego
głosie było coś groźnego i zdecydowanie złowieszczego.
-
Bo co? - Lewy podsunął się tak blisko Wasyla, że teraz niemal
stykali się czołami i piersiami. - Co mi zrobisz?
-
Nie chcesz wiedzieć - odparł Wasilewski, wciąż spokojnie, ale
widziałam wyraźnie napięte mięśnie na jego karku.
-
Już się boję - prychnął Lewy po czym podskoczył. - Kurwa, do
gaci mi wlazła!
-
Kurwy tam zwiczajnie włażą - rzekł pocieszająco Fred.
Wybuchnęliśmy
śmiechem, rozładowując nagromadzone napięcie, a Lewy, odwróciwszy
się tyłem do dam pospiesznie rewidował zawartość swoich szortów.
Ścieżka
skończyła się czymś, co kiedyś było niewątpliwie polanką, a
teraz kępą krzaków, niższych niż otaczająca dżungla. W środku
tej kępy zaś znajdowała się chata. Solidna, wykonana z bali.
Drzwi stały otworem, podobnie jak jedna z okiennic, zakrywających
małe, pozbawione szyb okienka. Druga wisiała smętnie na jednym
zawiasie, oplątana jakimś pnącym zielskiem.
-
O ja cie... - Wasyl aż otworzył usta.
Ogarnęło
mnie uczucie tryumfu.
-
A nie mówiłam? Mówiłam!
-
Może i jesteś ruda furiatka - Wasyl klepnął mnie w plecy. - Ale
łeb masz jak sklep.
-
Też mi... - zamamrotał Lewandowski.
Penetracja
domu nie przyniosła żadnych wstrząsajacych odkryć, poza jednym,
wielgachnym pająkiem, który rozsnuł swoją pajęczynę w kącie.
Pammy zdołała w nią wleźć, potem zobaczyła jej gospodarza i
dostała rzetelnego ataku histerii, aż ją musiał Fred wyprowadzić
na zewnątrz.
Jedyna
izba tej budowli była rzetelnie zakurzona, jej podłoga
poprzerastana jakimś zielskiem. Stojący na jej środku stół
zawalił się ze starości, a łóżko z siennikiem stanowiło
hodowlę grzybów o dziwacznych kształtach i takiej woni, że nas
cofnęło.
-
Nikt tu od dawna nie mieszkał - stwierdził Lewy, mało odkrywczo. -
Chyba ten nieboszczyk ostatni.
-
Nieboszczyk jest starszy - zaprotestowałam. - Nie ma mowy, żeby ta
chałupa stała tu od czasów przedwojennych. Dwadzieścia,
trzydzieści lat, to może.
-
A dlaczego nie? - zdziwił się Lewy, przyglądając się obrazkom na
ścianie, tak poczerniałym i zapleśniałym, że równie dobrze
mogły przedstawiać wszystkich świętych, jak i Dziewczynę
Playboya roku 1980.
-
Tu wszystko gnije i próchnieje potwornie szybko - wyjaśniłam. -
Wilgoć, dżungla i te sprawy.
-
Ej, patrzcie co mam! - Wasyl wyłonił się z kąta, z czupryną
przystrojoną pajęczynami. W ręku trzymał śmiertelnie zardzewiałą
maczetę.
-
Nie wiem czy coś z tego zrobisz - mruknął Lewy. Defetysta jak
zwykle.
-
Zrobię - Wasyl zamachał maczetą, jakby to był miecz. - Zobaczysz.
-
Idzicie? - Fred wsadził głowę przez drzwi. - Pammy się
niecierpliwa.
-
Czekaj no - mruknęłam, grzebiąc w rumowisku, będącym niegdyś
stołem. Wśród odłamków przepróchniałych desek coś połyskiwało
metalicznie, w blasku słońca, wpadającego przez okno. Oczyściłam
to coś.
-
Miska! - ucieszyłam się, wywlekając z próchna blaszaną michę,
średnicy obiadowego talerza, ale znacznie głębszą. - O ile tylko
nie jest cynowa, będziemy mogli gotować!
-
Zajebiście - pochwalił Wasyl. Poczułam się jakbym dostała order.
W
tym momencie jedna z desek podłogi, najwyraźniej umocowana tylko
jednym końcem, wystrzeliła spod stopy Lewego i walnęła go w
kolano.
-
Kurwazajebanamać! - wyrzucił z siebie jednym ciągiem. - Tego
brakuje, żebym tu kontuzję podłapał!
Przyklęknął,
oderwał zdradliwą deskę do reszty, po czym jął czule masować
stłuczoną kończynę.
-
Ej! zainteresował się znienacka Wasyl. - Tam coś jest!
-
Gdzie? - prychnął Lewy. - Moje obrażenia masz w dupie. Obraniaka
to całowałeś po głowie, jak oberwał w czasie meczu!
-
Mam cię pocałować w kolano? - Wasyl błysnął zębami w uśmiechu.
- Serio? Nie przeginasz trochę, Lewy? Uwodzisz Pammy, macasz Idgie,
teraz mnie podrywasz, następny będzie Fred?
-
Ja dziękuję, ja jestem hetero - Fred obronnym gestem uniósł ręce.
- Bez obrazu, Lewy.
-
Bez obrazy - sprostowałam machinalnie. - Co tam jest?
Wasyl
przyklęknął przy Lewym i włożył rękę w dziurę w podłodze.
-
Uważaj, bo cię co użre - ostrzegłam z niepokojem.
-
Złego diabli nie biorą - rzekł, wyciągając z czarnej czeluści
zielonkawy pakunek.
On
zły? Mój ty Boże...
-
Podgumowane - rzekł, rozwijając spowijającą pakunek tkaninę. -
Ktoś się starał to zabezpieczyć.
W
tym momencie z dziury w podłodze wylazł największy i
najobrzydliwszy wij jakiego w życiu widziałam. To paskudztwo miało
co najmniej dwadzieścia centymetrów długości i przebierając
swymi niezliczonymi nóżkami zmierzało w moją stronę.
Wrzasnęłam
straszliwie, przebijając chyba wszystkie kwiki Pammy i jednym
baranim skokiem znalazłam się za szerokimi plecami Wasyla.
-
Co...? - obejrzał się na mnie z niepokojem.
-
Panikara - prychnął pogardliwie Lewy.
A
jak mu Pammy mdleje na łono z byle powodu, to się nie czepia. Co za
żłób...
-
Mogę spać w jednym łóżku z krabami, ropuchami i wężami... -
rzekłam zdławionym głosem. - Mogę pocałować węgorza w same
usta. Ale TEGO się brzydzę!
Wij,
doskonale nieświadomy wzbudzanych we mnie uczuć, zmienił kierunek
i spokojnie oddalił się pod łóżko. Wasyl, trzymając mnie za
rękę odprowadził go wzrokiem. Jak ja mu byłam wdzięczna,
Wasilewskiemu, oczywiście, a nie robalowi.
-
No dobra, poszedł - rzekł niecierpliwie Lewy. - Co tam jest?
Rozpakuj to!
Wasyl
ostrożnie usunął ostatnie warstwy tkaniny, odsłaniając pękaty
notes w czarnych, plastikowych okładkach. Pożółkłe kartki były
pokryte równym, ołówkowym pismem.
-
Mądry... mądra osoba - pochwaliłam. - Też piszę ołówkiem. woda
go nie zmyje tak łatwo jak tuszu z długopisu.
-
A masz jakieś długopisy? - zdziwił się Wasyl.
-
Mam cały piórnik - odparłam. - Ten notes jest prawie taki duży
jak mój pamiętnik. Tylko mój jest różowy.
-
Z napisem Barbie - zarżał Lewy.
-
To miał być prezent dla mojej siostrzenicy - odparłam obronnie. -
Pokaż no...
Zajrzałam
Wasylowi pod ramieniem.
-
Francuski! - wykrzyknęłam. - Fred będzie musiał tłumaczyć.
-
Albo ja - odparł spokojnie Wasyl. - Też znam. Grałem w Belgii
sześć lat.
No
tak, nie pomyślałam o tym. Idiotka ze mnie.
-
No to idzimy? - zniecierpliwił się Frederic. - Trzeba złapać
obiad!
-
Racja - orzekł Wasyl. - Zwijamy się.
Wyszliśmy
na dwór i zaniemieliśmy wszyscy jak jeden mąż. Pammy klęczała
na ziemi. koło zdezelowanej okiennicy i wypinając skąpo okryty
tyłek w naszą stronę, kopała w ziemi z zajadłością teriera.
-
A tej co? - wyrwało mi się.
-
No co się tak gapicie? - zapytała, odwróciwszy się. - Pomóżcie
mi, z łaski swojej. To zielsko, to są yamy, dobre jedzenie!
-
Jesteś pewna? - zapytał Lewy. Najwyraźniej nie ufał botanicznej
wiedzy swej damy.
-
Słuchaj kotku, jestem z Georgii, moi rodzice mieli farmę. Zjadłam
w życiu więcej yamów, niż ty goli strzeliłeś - oznajmiła
stanowczo. - A teraz kop!
Kopaliśmy
wszyscy, odsłaniając podłużne bulwy o ciemnej skórce. Pammy
heroicznie zdjęła z siebie marynarkę Freda i rozłożyła ją na
ziemi, tak, że mogliśmy układać na niej nasze zbiory.
-
Pięknie - oceniła, gdy na odzieży zafrasowanego Frederica spoczęła
już niezła górka yamów. Lewy zawiązał rękawy i zarzucił tobół
na grzbiet.
-
Naprawdę pochodzisz ze wsi? - zapytałam Pammy, gdy ruszyliśmy w
drogę powrotną.
-
A co, nie widać po mnie? - zaśmiała się. - Naprawdę. Wychowałam
się na farmie, między innymi okopując te cholerne yamy, dojąc
krowy i pomagając w polu. Było nawet fajnie...
Zamyśliła
się na krótką chwilę.
-
Kiedy miałam piętnaście lat przyszła susza. Zniszczyła wszystko,
a mama była chora, nie mieliśmy czym zapłacić za leczenie. Tata
zaczął pić, chlał co dnia, a ona leżała w łóżku i po prostu
znikała... To było straszne.
-
Faktycznie straszne - przyświadczyłam. - Wyzdrowiała?
Pammy
pokręciła smutno głową.
-
Umarła. A ojcu kompletnie odwaliło. Jednego dnia, miałam wtedy już
szesnaście lat, chciał mnie zgwałcić. Dałam mu w zęby i
uciekłam. Prawie nie miałam kasy, ale pojechałam do Atlanty i
podłapałam robotę jako kelnerka w barze. Tam poznałam mojego
męża, Homera. Był strasznie stary, ale dobry. I bogaty. Nie
musiałam się już o nic martwić.
-
O rany - wyrwało mi się. - To ty twarda sztuka jesteś...
-
Życie - odparła spokojnie. - Bobby, jak wrócimy, to wymasujesz mi
plecy?
Z
jednej strony patrzę na nią teraz inaczej, ale z drugiej, to
nieustanne uwodzenie Wasyla i Lewego (bo Freda nie musi, zakochał
się w niej po uszy), działa mi cholernie na nerwy. Ale nie będę
uprzedzać faktów.
Maszerowaliśmy
sobie, opędzając się od komarów i gadając o niczym. Większość
z nas była już pewnie myślami przy posiłku, który, dzięki
odkryciu Pammy, zapowiadał się całkiem nieźle. Zagłębiliśmy
się w gaj bananowy, gdy nagle Wasyl, idący na czele, zatrzymał się
gwałtownie.
-
Co jest? - zdziwiłam się, niemal rozbiwszy się o jego plecy,
zdobne w chiński napis.
-
Cicho - powiedział dziwnym głosem.
Wyjrzałam
zza niego i zmartwiałam, zmartwieli także pozostali.
Na
środku ścieżki stał jaguar, wielkie, żółte, czarno cętkowane
bydlę. Z jego uchylonego pyska błyskały mlecznożółte kły,
których nikt nie chciałby poczuć w swoim tyłku. Poczułam jak
serce podchodzi mi do gardła.
Wasyl
wysunął się do przodu, ściskając w dłoni maczetę, tępe
żelastwo, którym mógłby co najwyżej poklepać wielkiego kota po
tyłku. Krzywdy by nie zdołał mu zrobić.
Jaguar
przyglądał mu się żółtymi, okrągłymi ślepiami i tylko
drgający koniuszek ogona zdradzał, że zwierzę nie jest spokojne.
Marcin wbił spojrzenie w te ślepia i tak stali, zielone oczy
przeciw żółtym.
Przestałam
oddychać, mając nadzieję, że Wasyl nie zamruga, ani nie zrobi nic
innego, co mogłoby wytrącić kota z tego pojedynku na spojrzenia o
hipnotycznej niemal sile. Nie mrugał, stał niczym posąg, z
napiętymi mięśniami, patrząc nieugięcie w oczy jaguara.
Wreszcie
wielki kot spuścił łeb. Oblizał się nerwowo, uderzył kilka razy
ogonem po bokach i zniknął między pierzastymi liśćmi bananów.
Chryste
Panie, a cóż to za facet...
-
O kurwa - sapnął Wasyl z ulgą i zachwiał się. Chyba mu kolana
zmiękły. - Myślałem, że już po nas.
-
Vazil... Ty jesteś... Ty jesteś... O mój Boże! - zakrzyknęła
Pammy, patrząc w niego jak w tęczę.
-
Gratuluję, z wodza awansowałeś na Boga - rzekłam. - Bóg
hipnotyzer jaguarów. Właśnie zawstydziłeś Chucka Norrisa.
Wasyl
zaczął się śmiać, ale na policzki wypełzł mu rumieńczyk.
-
Możemy iść? Ten tobół jest ciężki - zagrymasił Lewy, wyraźnie
niekontent, że sława i chwała nie spływają na niego.
-
Idzimy, ale następna kota bierzesz ty - odparł blady jeszcze Fred.
Lewy
tylko parsknął.
Obiad
zapowiada się nieźle. Bulwy, umyte w morzu, pieką się teraz w
ognisku, Lewy i Wasyl zaś poszli łapać ryby. Lewandowski przy tym
jest żądny upolowania jadowitej płaszczki, rekina zabójcy, albo
czegoś równie groźnego, żeby dorównać Wasylowi, którego Pammy
teraz darzy niepodzielną uwagą. Obawiam się, że nic prócz
pojedynku wręcz z żarłaczem ludojadem nie zrobi na niej wrażenia.
Później
Ciemne
chmury szalejącego testosteronu zaległy nad naszą miniosadą,
wprowadzając ciężki zamęt. Panowie wrócili z przyzwoitym
połowem, Lewy jednak nie zdołał zamordować żadnego rekina, co
zrobiło z niego jeszcze większego upierdliwca niż zwykle.
Zrehabilitował się jednak po chwili, zabijając niewielkiego węża,
który szukał schronienia w ich szałasie. Pammy oczywiście
narobiła wrzasku, potem zemdlała, patrząc jednak pilnie spod
półprzymkniętych powiek, jak Lewy wali gada drągiem po głowie.
Wąż
okazał się niejadowity, został zatem dorzucony do puli obiadowej,
natomiast Pammy i Lewy zniknęli w szałasie, skąd zaczęły po
chwili dochodzić chichoty i westchnienia.
Płukałam
właśnie wypatroszone ryby i węża w morzu, kiedy ta parka
wychynęła z szałasu, podciągając gacie (Lewy) i zapinając
stanik (Pammy). Fred tego nie widział, bo akurat grzebał w ognisku,
odwrócony do nich tyłem, ale siedzący nieopodal Wasyl, któy
szlifował maczetę kawałkiem koralowca posłał Lewemu kose
spojrzenie.
-
Jesteś taki słodki, Bobby - Pammy posłała swemu amantowi
pocałunek w powietrzu i pobiegła do wody.
-
Nie chcę robić za strażnika moralności - rzekł Wasyl, nie
podnosząc głowy znad maczety. - Ale zostawiłeś na statku świeżo
poślubioną żonę, debilu.
-
Co się wpierdalasz? - odparł Lewy gniewnie. - A na strażnika
faktycznie nie masz kwalifikacji, nie upilnowałeś nawet własnej
żony. Sprawdzałeś swoje ojcostwo?
Wasilewski,
blady jak ściana mimo opalenizny, podniósł się powoli, z furią,
pełgającą płomieniami w oczach.
-
Coś ty, kurwa, powiedział?
-
To co słyszałeś - rzekł Lewy zuchwale. - Twoja żona puszczała
się na prawo i lewo, a ty się chwaliłeś w wywiadach, jak to cię
wspiera. Kiepski z ciebie strażnik moralności, Wasylku.
Przez
chwilę miałam wrażenie, że Wasyl uczesze Lewego tą maczetą z
przedziałkiem, ale nie. Mordercze narzędzie upadło na piasek, a on
jednym sprężystym skokiem znalazł się przy Lewandowskim,
przewracając go silnym pchnięciem i dociskając kolanem do gleby.
Byłby mu obił mordę jak się patrzy, bo ja i Fred zamarliśmy na
amen, gdyby nie Pammy, która wyskoczyła z wody z dzikim wrzaskiem.
-
Vazil, nie! Nie bij Bobby'ego, proszę!
Puścił
go, nie patrząc na nikogo i ze spuszczoną głową, zaciskając
dłonie w pięści, poszedł prosto do dżungli.
-
Jezu Chryste, odpierdala wam? - wsiadłam na Lewego, odblokowana
werbalnie. - Musiałeś mu to mówić, debilu?
-
Wal się - powiedział.
-
No co tak stoisz? - najechała na mnie Pammy, czule obejmująca
swojego amanta. - Leć, szukaj go!
-
Ale ryby... zaprotestowałam słabo. Najwyraźniej trzymały mnie
resztki zaćmienia umysłowego.
-
Rybami ja się zajmę i Fred. No lećże! A ty, Bobby chodź, to cię
opatrzę - odprowadziła swego amanta czule do ogniska.
Pogalopowałam
śladem Wasyla, mając nadzieję, że tego jaguara, którego
wcześniej napotkaliśmy, już w okolicy nie ma. Raz z nim Wasyl
pojedynek na spojrzenia wygrał, ale drugi raz taki numer mógłby
nie przejść.
Tropienie
Wasilewskiego nie okazało się trudne, zostawiał bowiem za sobą
szlak połamanych roślin godny niemal nosorożca. Musiał być
bardzo wściekły.
Stratowana
flora doprowadziła mnie do drugiej zatoczki, tej za kępą
mangrowców. Wasyl siedział na brzegu, w pełnym słońcu i ciskał
kamyczki do wody, wyraźnie zły i nieszczęśliwy.
Usiadłam
obok.
-
Przypalisz się zaraz - powiedziałam, głupawo, ale nie miałam
pojęcia jak zacząć. Kwestia "Hej stary, czy to prawda, że
cię żona zdradzała" jakoś mi nie brzmiała. - Nie masz
czapki i w ogóle...
-
Nieważne - mruknął.
Przysunęłam
się trochę bliżej i spróbowałam objąć ramieniem jego szerokie
barki.
-
Nie zwracaj uwagi na tego debila - powiedziałam, mając nadzieję,
że to brzmi kojąco. - Gada same bzdury.
-
Chciałbym, żeby to były bzdury - mruknął i zaczął ogryzać
paznokcie.
Odciągnęłam
mu gwałtownie rękę od ust.
-
Nie żryj tych pazurów, na litość boską, są smaczniejsze rzeczy
- fuknęłam.
Spojrzał
na mnie wreszcie i uśmiechnął się kątem ust.
-
Przeszkadza ci to?
-
Przeszkadza. To, że chodzisz dzisiaj od rana jak struty, a przed
chwilą omal nie obiłeś ryja Lewemu też.
-
Tak dbasz o całość jego ryja?
-
W nosie mam jego ryj! - palnęłam ściskając jego dłoń w obu
rękach. - Jak musisz, to mu obij, ale martwię się o ciebie.
Jesteś... jesteś kręgosłupem naszego stada. Jak ty wysiądziesz,
to leżymy wszyscy.
-
Nie wysiądę - odpowiedział. - Lewy trafił w czuły punkt, to
wszystko.
-
Tak?
-
Taaa - znowu zapatrzył się w ocean.
Machinalnie
zaczęłam gładzić wnętrze jego dłoni.
-
Znaczy masz żonę?
-
Miałem. Rozwiedliśmy się niedawno. Dlatego chłopaki wzięli mnie
w ten rejs, żebym nie siedział i nie myślał za dużo.
-
A co jest złego w myśleniu?
-
Jak myślenie się kończy chlaniem, to wiesz, za wesoło nie jest -
mruknął.
-
A dzieci masz?
-
Mam, dwoje. Cholernie za nimi tęsknię.
-
To dlatego ten samolot cię tak struł - odgadłam. - Ty sie boisz,
że ich więcej nie zobaczysz!
Nie
powiedział nic, tylko na mnie spojrzał, ale w oczach miał tak...
bezbronną tęsknotę, smutek i lęk, że mnie coś za gardło
ścisnęło.
Milczeliśmy
przez chwilę, gapiąc się w ocean.
-
A ty nie masz nikogo do tęsknienia? - zapytał nagle Wasyl.
-
Mam - mruknęłam. - Moje przyjaciółki. I koty. I rodziców,
chociaż z nimi nie rozmawiam.
-
I... nikogo więcej?
-
Nikogo.
Zamknął
dłoń wokół mojej dłoni, wielką, ciepłą i silną. Ocean
szumiał cicho i kojąco u naszych stóp.
-
Jakoś się stąd wydostaniemy - powiedziałam. - Zobaczysz.
-
Na pewno.
-
Czekaj no, masz ciągle pajęczyny na włosach - podniosłam się na
kolana i jęłam zbierać nitki lepkiej pajęczej przędzy z jego
czupryny. Objął mnie nagle i przytulił a ja wetknęłam nos w jego
włosy i wdychałam jego zapach. Ostry zapach niemytego od kilku dni
faceta, owszem, ale było w nim coś ciepłego, zarazem kojącego i
cholernie podniecającego. Wąchałam go codziennie, w końcu
dzielimy jeden, ciasny szałas, ale w ten sposób podziałał na mnie
dopiero teraz.
Nie
wiem, co stałoby się dalej, gdyby za naszymi plecami kokos nie
wyrżnął z głuchym hukiem o ziemię. Podskoczyliśmy oboje, po
czym odsunęliśmy się od siebie jak oparzeni.
-
Trzeba wracać - powiedziałam drżącym głosem.
-
Ta, żeżrą nam ten... - Wasyl odchrząknął. - Zeżrą nam
wszystkie ryby.
Nie
zeżarli, zostało parę ryb i sporo węża, bo Pammy ani Fred nie
odważyli się go tknąć. Teraz siedzimy przy ognisku, ale nastroje
nie przypominają tych wczorajszych. Pammy tuli się do Lewego, Fred
patrzy na to z markotną miną a ja piszę. I gapię się na Wasyla.
Sytuacja
się skomplikowała. Próbowaliście spać na jednym, wąskim łóżku,
z osobą, która was cholernie pociąga? No właśnie. Sami
rozumiecie, moi drodzy, ewentualni czytelnicy, nie będzie mi łatwo.
A nie rzucę się na niego i nie wykorzystam, bo nie chcę. On na to
nie zasługuje.
Oj,
ciężko będzie dzisiaj zasnąć.
_______________________________________________________________________________
Postanowiłam dać rozdział wcześniej, ponieważ właśnie dzisiaj Wasyl rozegra swój ostatni mecz w barwach Anderlechtu. Mam nadzieję, że znajdzie dobry klub, mam też nadzieję, że spodoba wam się ten rozdział :)
Martina
P.S. Oto Wasyl podczas jednego z ostatnich treningów w Anderlechcie.
Jestem pierwsza! Rozdział jak zwykle świetny! Oj, iskrzy między Wasylem a Idgie. Czuję że to miłość :D A Pammy mnie rozwala :) A Lewy, no jak można zdradzić żonę? :D czekam na next :D dopiero od ciebie dowiedziałam że dziś ostatni mecz Wasyla w Anderlechcie :( Mam nadzieję, że wróci do Polski. Uwielbiam go <3 Pozdrawiam ;3
OdpowiedzUsuńZaiskrzyło i bardzo dobrze, czekam aż się na niego rzuci :D Pammy mnie zaskoczyła, nigdy bym nie pomyślała, że mogłaby mieszkać na wsi
OdpowiedzUsuńRozdział jak zwykle świetny i zaskakujący. Nie spodziewałam się, że głupota Lewego może zajść, aż tak daleko, żeby zdradzić dopiero co poślubioną żonę i być takim wrednym do Wasyla.
OdpowiedzUsuńKońcówka spodobała mi się najbardziej! Oj, będzie coś między Wasylem a Idgie.
Pozdrawiam :)
Dziewczyno, jak ty świetnie piszesz!
OdpowiedzUsuńLewy to debil! Jak można zdradzić swoją żonę? I jeszcze być takim.. takim wrednym w stosunku do Wasyla? Jemu musi być strasznie ciężko ;(
Iskrzy pomiędzy Wasylem a Idgie ;** Ni o tak ma być! Współczuje jej.. najwyżej nie prześpi całej nocy ;)
Pammy na wsi? nigdy nie pomyślałabym o tym ;p
Szkoda mi Freda. Musi patrzeć, jak jego ukochana klei się do Lewandowskiego..
Czekam na kolejny i pozdrawiam ;)
You made my day Martina!
OdpowiedzUsuńLewy jakie ostatnie buraczysko, ale zaskoczyłaś mnie Pammy, chociaż dalej jej nie lubię. Biedny Ferdek nie miał się w kim zakochać, no a w tym buszu pomiędzy Wasylkiem i Imogene było już blisko do pożaru :D
Oraz przypomniałam sobie, że uwielbiam historie przygodowe! :D Yeah!
Wiesz już, że bardzo podobał mi się ten rozdział:) Lewy pięknie klnął jak się uderzył, ale dobrze mu tak. Jak można zdradzić świerzo poślubioną żonę? Pammy zrobiła na mnie wrażenie- może i zachowuje się jak głupiutka blondynka, ale twarda z niej laska;) biedny Wasyl- może znajdzie ukojenie w trudnych chwilach u Idgie?;) Zasługują na siebie, bez dwóch zdań:) Oczywiście życzę dalszej weny na nowe rozdziały:)
OdpowiedzUsuńSuper :D mam nadzieję, że będziesz mnie informować. Coś zaczyna się dziać między Marcinem a Idgie :D Już nie mogę się doczekać kolejnego rozdziału :)
OdpowiedzUsuńnie wiem co mam powiedzieć a raczej napisać i tak jest za każdym razem gdy przeczytam rozdział Twojego autorstwa. to się naprawdę z wielką przyjemnością czyta. i to taka oryginalna fabuła.
OdpowiedzUsuńLewy, ogólnie jako Lewy mnie denerwuje, ale teraz to już przegiął. i jeszcze to macanie po cyckach, no bez przesady na zbyt wiele sobie pozwala. Pammy.. no taa, urzekła mnie jej historia po prostu, ale może wreszcie się ogarnie.
i nareszcie zaczyna się wątek z Wasylem rozwijać, na to czekałam. spanie będzie trudne. xD
PS piszesz jeszcze jakieś inne opowiadanie? albo może chociaż zamierzasz?
Oprócz "Curacao" współpiszę również z Fiolką, linki w zakładce "Moja twórczość". Mam też w planach następny projekt solowy, też z Wasylem jako jednym z głównych bohaterów :)
UsuńCzyżby Idgie zaczynała coś czuć do Wasyla? Liczę na to, że tak xD A Pammy mnie zadziwia... Z jednej strony, dziewczyna doświadczona przez życie, a z drugiej trochę... pusta. Ciekawa jestem, kiedy ktoś uratuje naszych rozbitków :)
OdpowiedzUsuńGenialny rozdział. Ten Lewy to totalny dupek i debil w jednym. Jeśli chodzi o Idgie i Marcina to jestem na tak!
OdpowiedzUsuńPammy miała trudne życie, ale dobrze, że sobie z tym poradziła i nie zamknęła się w sobie.
Pozdrawiam i czekam na NN ;3
Ach ten Wasyl... no, no, no... Tutaj taki twardy, drze się. przyłożyć potrafi... A jak coś to wrażliwy tatuś. Jejku. NO to cóż - trzeba życzyć Idge wesołej nocy ha ha :)
OdpowiedzUsuńzapraszam do mnie na nowy - spain-summer-love.blog.pl