środa, 24 lipca 2013

Dzień trzynasty

Przy kolacji wszyscy byliśmy obłędnie wręcz grzeczni, nawet Lewy zachowywał się przyzwoicie i tacy jacyś spięci. Najwidoczniej jadanie z prześladowcami przyprawia nas o wzmożone napięcie nerwowe. Na szczęście mamy Wasyla, kóry zdołał rozładować atmosferę paroma żartami i po kilku napadach zbiorowej wesołości udało się nam dokończyć posiłek bez szczękościsku. Posiedzieliśmy, pogadaliśmy, a potem zaczęliśmy ziewać. I wykruszać się do spania. Wasyl został, jak zwykle na pierwszej warcie, a ja gapiłam się na niego z szałasu i myślałam, o tak, myślałam o nim. O uczuciach, które we mnie budził.
Ten wielki, silny, groźnie wyglądający facet ma w sobie takie coś, że się człowiek przy nim dobrze czuje. I bezpiecznie. Nie tylko dlatego, że Wasyl jest silny fizycznie, ale dlatego, że płynie z niego coś takiego... Dobrego. Ciepłego. Gwarantujacego, że nie skrzywdzi. Że w razie czego można na niego liczyć. Że nie zawiedzie.
Z drugiej jednak strony jest w nim coś, co budzi we mnie potężnie rozżarte instynkty opiekuńcze. Na samą myśl, że ktoś, dajmy na to Jones, albo inna Lewa dupa, chciałby, mógłby go skrzywdzić, budzi się we mnie gniew. O, nie, nie, nie, Wasyla krzywdzić nie wolno! Po moim trupie! Ktoś taki jak on nie powinien cierpieć, przenigdy! I chciałabym go chronić, oszczędzić mu wszelkich trosk i bólu, kurde, gdybym tylko potrafiła, osobiście wyrzeźbiłabym jacht pełnomorski scyzorykiem z pierwszego napotkanego pnia, żeby tylko Wasyl nie musiał dłużej tęsknić za dziećmi. Bo, cholera, życzę sobie go oglądac szczęśliwym, li i jedynie. Serce mi pęka na drobne kawałki, kiedy on się czymś gryzie.
Takie staroświeckie powiedzenie jest, nieba komuś przychylić. No to ja bym mu chętnie tego nieba przychyliła, z duszy całej, oraz z serca.
Chyba musiałam zasnąć, snując te rozważania, bo nastepne co pamiętam, to ciepła dłoń Wasyla, łaskocząca mnie w kark i jego głos, tuż nad moim uchem.
- Idgie - zamruczał, ciepło i przyjemnie. - Śpisz?
- Nie, oglądam powieki od spodu - wymamrotałam. - Co jest?
- Jest zajebista noc - odparł szeptem. - Chodź ze mną nad morze.
- A twoja warta?
- Skończyła się. Fred siedzi. Idziesz?
Wypełzłam z szałasu. Potężna sylwetka Wasyla rysowała się wyraźnie na tle rozmigotanego w świetle księżyca morza. Przy ognisku siedział poważny Freddie, z maczetą na podołku.
- A Jones? - upewniłam się.
- Śpi. No chodź, proszę!
- Jesteś pewien, że śpi?
Wielkie, ciepłe łapska przyciągnęły mnie do mocno owłosionej piersi.
- Sprawdziłem - zamruczało z ciemności. - Łaskotałem i szczypałem, chrapie jak zabity. Chodź, ruda wariatko, bo jak nie...
- To co? - zapytałam, unosząc głowę. Oczy Wasyla lśniły nade mną jak dwie gwiazdy.
- To cię przerzucę przez ramię i tak zaniosę - tchnął mi w ucho.
Zanurzyliśmy się w mrok ścieżki, wiodącej do sąsiedniej zatoczki. Wilgotny, zielony zapach dżungli uderzał w nasze nozdrza i oszałamiał niczym narkotyk. Wokół nas, niewidzialne w ciemnościach, tętniło życie, popiskując, kwiląc, ćwierkając i krzycząc. Srebrne plamy księzycowego światła kładły się na naszej drodze, pokazując nam w którą stronę iść, a ocean szumiał za zasłoną drzew, odległy, a zarazem bliski, niczym na wyciągnięcie ręki.
Wreszcie ciemność rozstąpiła się, u naszych stóp zaś legła rozmigotana płachta wysadzanego srebrem oceanu, mieniąca się odbitym swiatłem księżyca i rozigraną fosforescencją planktonu, tworzącą miniaturowe gwiazdozbiory i galaktyki tuż pod powierzchnią wody.
- Piękne - szepnął Wasyl.
- Chodź - pociągnęłam go za rękę, zrzucając jednocześnie buty. Pobiegłam ku rozjarzonej tafli morza, ściągając po drodze odzież.
Byłam zupełnie naga, kiedy stanęłam po kostki w wodzie, a on... on został za mną, na brzegu, przyglądając mi się rozjarzonymi oczami.
- Nie tego chciałeś? - zapytałam.
Przełknął ślinę, po czym podszedł do mnie i zaczął rozplatać mój warkocz, w milczeniu, bez jednego słowa. Kiedy skończył, a włosy spłynęły mi na plecy, przyjrzał mi się ponownie.
- Cudownie - oznajmił, nieco zdławionym głosem.
- Chodź tu - powiedziałam ze śmiechem, zdzierając z niego spodenki. Teraz to on stanął zupełnie nagi w srebrnym świetle księżyca, z piersią godną wojownika, muskularnymi nogami i jasnymi, czystymi oczyma dziecka. Teraz to ja się zatrzymałam, oszołomiona jego pięknem, niema z zachwytu.
I tak staliśmy, patrząc na siebie, jakbyśmy zobaczyli się po raz pierwszy w życiu, jakbyśmy się do tej chwili nie znali, a dopiero mieli się poznać.
A potem skoczyłam do wody. Ciepłe fale oceanu pieściły przez chwilę moje ciało, nieco później zaś przyłączyły się do nich dwie silne dłonie, wędrujące leniwie i niespiesznie po wszystkich tajemnych miejscach, głaszczące delikatnie moje piersi i penetrujące zakątki, których dawno nikt nie odkrywał. Rozkosz przenikała mnie, ręce Marcina otwierały coraz to nowe jej kwiaty w moim ciele.
Odwróciłam się i spojrzałam w jego twarz, męską, surową, a zarazem jasną i niewinną. Zaczęłam ją całować, chcąc każdą bliznę, każdą zmarszczkę w kącikach oczu i ust, pokryć miłością, ukochać go, tak, jak na to zasłużył. Wreszcie jego wargi połączyły się z moimi, zachłanne, głodne, namiętne i stopiliśmy się w tym pocałunku, pod baldachimem z gwiazd, rozświetlanym co jakiś czas przelotnym błyskiem spadającego meteoru.
Czas przestał istnieć, wszystkie problemy, lęki i strachy skurczyły się, stały się malutkie i nieważne. W tamtej chwili istniał tylko on, ten wspaniały mężczyzna, słodycz, którą dawał i miłość, którą we mnie budził.
Legliśmy na płyciźnie, a morze omywało nasze ciała, kiedy się kochaliśmy. Kochaliśmy, tak, to najlepsze słowo, kochałam całe jego piękne, mocne ciało moimi ustami i dłońmi, nurzając się w jego zapachu, napawając się jego dotykiem i smakiem, a on kochał moje, wędrując po nim niestrudzonymi wargami i zadziwiająco delikatnymi palcami.
Potem wszedł we mnie, łagodnie, jak fala, która wpływa na brzeg w ciepły, letni dzień i tak zaczęliśmy nasza wspólną drogę na szczyt, zjednoczeni w rozkoszy, spleceni w miłosci, chcąc dzielić się wzajem namiętnością i szczęściem. Czułam jego zapach, wypełniał moje nozdrza, jego ciało, nakrywające moje, jak wielka tarcza chroniąca mnie przed całym złem tego świata. Czułam jak się we mnie porusza, z początku wolno, potem coraz szybciej i szybciej, prowadząc mnie po płomiennym szlaku rozkoszy hen, daleko, wysoko, między gwiazdy, tam, gdzie nie ma bólu, tam, gdzie żyje się wiecznie.
A kiedy było po wszystkim leżeliśmy na piasku, cudownie zmęczeni, wtuleni w siebie, słuchając szumu morza, oddychającego niczym płuca olbrzyma.
- Wasyl, co z nami będzie? - zapytałam cichutko.
- Nie wiem, Idgie - odparł. - Nie wiem.
Ja wiedziałam i wiem jedno. Cokolwiek się stanie nie chcę być bez niego.
Nie chcę żyć bez niego.
Obudziło nas słońce, gorące od samego świtu, jak to w tropikach. Nie miało żadnej litości dla naszych nagich ciał i przypiekało ostro, a uwierzcie mi, są takie miejsca na ciele, których nie chcielibyście opalić za mocno.
Otworzyłam oczy i stwierdziłam, że leżę na piasku, kompletnie naga. Morze odsunęło się daleko, wraz z odpływem, pozostawiając nas na stałym lądzie. Właśnie, nas. Wasyl leżał obok, na brzuchu, obejmując mnie wytatuowanym ramieniem i posapując cicho, bezbronny jak wielkie dziecko.
Patrzyłam chwilę z czułością i rozrzewnieniem na jego twarz, gładką teraz i spokojną, po czym pocałowałam go w ucho, potem w kark.
- Dzień dobry, niedźwiedziu - wymruczałam.
Otworzył oczy i uśmiechnął się z rozmarzeniem.
- Cześć ruda - powiedział, przewracając się na wznak.
Przez chwilę całowaliśmy się tak, jakbyśmy wcale nie mieli okazji by się sycić sobą wzajem.
- Nie wiem jak ty - rzekłam, opierając się na jego szerokiej piersi - ale ja bym coś zjadła. Co powiesz na śniadanko?
Parsknął śmiechem.
- Dobry pomysł - powiedział. - Ty, a jesli tamci wstali?
- To co?
- To pomyślą, że nas coś zeżarło.
- Amba fatima, wcięła i ni ma. Niech się martwią - rzekłam beztrosko, całując Wasyla w usta. - Zaraz do nich pójdziemy.
Nie miałam ochoty jeszcze tego kończyć. Chciałam mieć Wasyla tylko dla siebie jak długo się dało.
Ale, cholera, nie dało się za długo. W końcu musieliśmy pozbierać ciuchy, wbić się w nie i wrócić do obozu. Nikt się jakoś nie denerwował naszą nieobecnością, pewnie dlatego, że Lewego i Jonesa z zasady nie obchodziło nic, co nie dotyczyło ich samych, a Freddie, domyślny jak zawsze, wytłumaczył wszystko Pammy. Wkroczyliśmy więc do obozowiska, wpół objęci i promieniejący, zastając naszych towarzyszy spokojnie byczących się przy ognisku.
- Cześć misiaczki - Wasyl wyszczerzył zębiska w szerokim uśmiechu.
- Grzamy wam śniadanie - rzekł Freddie. - Bo my już zjedzone.
- Dzięki Freddie - rzekłam, uśmiechając się. Prawdę mówiąc wielki, głupawy uśmiech nie schodził mi z twarzy ani na chwilę.
Usiedliśmy przy ogniu. Fred podał nam hojną porcję małży, upieczonych na węglach, kórą sprawiedliwie podzieliliśmy między siebie. Jones przyglądał nam się spod oka, gdy parząc się w paluchy i chichocząc, karmiliśmy się nawzajem mięczakami.
- No, no, widzę, że noc była udana - zauważył.
- Nie twój interes - odpaliłam.
- Spokojnie, ruda - Wasyl położył mi dłoń na ramieniu. - Masz jakiś problem, Jones?
- Nie no, skąd, żadnego - Amerykanin wyszczerzył zęby. - Tak tylko, nawiązuję dialog.
- To kiedy idziemy szukać tego diamentu? - wyrwał się Lewy.
- Najpierw musimy doczytać notes - odparł Wasyl. Oblizał paluchy, w niezamierzenie seksowny sposób, po czym poszedł do szałasu. Szelescił tam przez chwilę, potem wyszedł i zaczął, na odmianę szeleścić w krzakach. Naszeleściwszy się do woli, wrócił z notesem w ręku i siadł obok mnie.
Jones oczywiście od razu się poderwał i zajrzał Wasylowi przez ramię, usiłując wyczytać ile się da. Jednak momentalnie twarz mu się wydłużyła w rozczarowaniu.
- No kurwa, po jakiemu to jest, po francusku? - prychnął. - Ale kiła.
- Kiła? - obraził się Freddie. - Ton père był Francuz, ty osiole!
- Tego mi mamusia nie powiedziała - mruknął Jones z niesmakiem.
Spojrzeliśmy po sobie, ja Wasyl, Freddie i Pammy. Coś tu było nie tak. Kłamstwa Jonesa były tak wielopiętrowe, że trudno było się dogrzebać dna. Kim właściwie był ten facet?
Kimkolwiek by nie był, umowa to umowa, trzeba było jej dotrzymać, Wasyl zaczął więc czytać notes, uzgadniając od czasu do czasu treść z Fredem.
Z treści tej zaś wynikało, że autor notesu i domniemany ojciec domniemanego Jonesa, bojąc się coraz bardziej, że został zdradzony i zamiast obiecanej łodzi przypłynie po niego kolumbijska mafia, postanowił schować swój skarb na bagnach.
- ... z chaty można przejść na moczary wąską ścieżką do najwyższego drzewa w okolicy. Ta ścieżka jest używana głównie przez zwierzęta i w porze deszczowej jest trudna do przejścia - czytał Wasyl. - Od tego drzewa można się dostać na małą wysepkę na której... Fred, co to znaczy?
- Aeroplan strzaskał się - odparł Freddie. - Przed druga wojna.
Moja ręka powędrowała do medalionu, ukrytego pod koszulką na mojej piersi.
- ...na której rozbił się samolot, przed drugą wojną światową - kontynuował Wasyl. - Pilot mieszkał jakiś czas w chacie łowców krokodyli, ale nie tej w której ja teraz mieszkam, tę postawiono na miejscu starej. Myśliwi znaleźli ślady bytności obcego, ale jego samego nie. Szczątki jego samolotu ciągle tam tkwią. W pniu drzewa, na którym wisi samolot, jest dziupla, w niej zaś złożyłem mój skarb. Teraz na nich czekam. na tych z Kolumbii.
- Chata? - oczy Jonesa zaświeciły jak diody LED. - To jest ta wasza chaszcza z yamami, chata myśliwska!
- Chaszcza? - zdziwił się Fred niewinnie. - Coś źle usłuchałeś.
- No przecież, że chata, a co ma być - zdziwił się Lewy idiotycznie.
- Dobra, Wasyl, czytaj dalej - polecił Jones.
- Nie ma dalej - odparł Wasyl, zamykając notes z trzaskiem. - Puste i poplamione kartki zostały.
- Pokaż - Jones wyrwał mu notatnik z ręki i zaczał przerzucać stronice. - No kurwa faktycznie...
- Jeśli drzewo stoi, to najwyższe, to znajdziemy ten twój skarb bez problemu - rzekła spokojnie Pammy. - Gorzej, jeśli leży.

Później

Zbrojni w ościenie, włócznie oraz maczetę wymaszerowaliśmy, planując zaopatrzyć się w pożywienie przy chacie. Wasyl i Lewy nieśli, przewieszone przez ramię, torby, wykonane z połówek prześcieradła, związanych rogami, bo w coś te owoce i warzywa trzeba było pakować. Cholera wiedziała ile my spędzimy czasu na tych moczarach, oraz czy da się tam złapać jakieś ryby, czy inne jadalen stworzenia, lepiej się było zaopatrzyć na noc. Ja w swojej torebce niosłam ponadto rozmaite przydatne przedmioty, z zapalniczką i scyzorykiem na czele.
Napełniszy torby koło chaty, zaczęliśmy się rozglądać za tą ścieżką na bagna. Łatwo nie było, gąszcz nieprzenikniony rósł wszędzie dookoła.
- Jeśli zwierzątka zechciały przez ostatnie dekady zmienić przyzwyczajenia, to mamy problem - stwierdziłam.
- A tam - mruknął Lewy. - Ta ścieżka musi gdzieś tu być.
- Kurwa - mruknął Jones. - Mój ojciec był idiotą. Nie mógł tego jakoś lepiej opisać?
Plątaliśmy się po gąszczu bez sensu, ładu i składu przez dłuższy czas, opływając potem i wystawiając komarom na żer. Wreszcie drogę zagrodziło nam rozlewisko, szerokie i potężne, szczęśliwie jednak pozbawione drzew na tyle, żebyśmy mogli się rozejrzeć.
- Drzewo - zauważył Freddie.
- Toś odkrył Amerykę - wymamrotał Lewy. - Całą klatę mam podrapaną, jak ja się potem pokażę?
- Drzewo - powtórzył Fred.
- Tu jest pełno drzew, debilu - warknął Lewy.
- Ale nie takie duże - odparł spokojnie Freddie. - Tam.
Popatrzyliśmy, gdzie wskazywał. No fakt, to było duże drzewo, wystawało nad pozostałe niczym jakaś wieża, jak przeniesione z jakiejś tolkienowskiej puszczy. Bo musicie wiedzieć, że ta nasza dżungla, chociaż skołtuniona i gęsta, nie zawierała w sobie bardzo wysokich okazów, takich, jakie pokazują w National Geografic. To drzewo było niewątpliwym wyjątkiem. Ale, niestety, było tez po drugiej stronie rozlewiska.
- Trzeba okrążyć to bajoro - oznajmił Wasyl.
Łatwiej powiedzieć, trudniej zrobić. Wyobraźcie sobie marsz przez podmokły teren, gdzie za każdym krokiem nogi zapadają się w gęste błocko. Żeby uwolnić stopę i postawić następny krok, trzeba dobrze szarpnąć, wtedy rozlega się głośne cmoknięcie i błoto zwalnia uścisk.
Tam, gdzie nie ma błota, dno lasu jest usłane butwiejącym drewnem. Wydaje ci się, że wchodzisz na omszały pień zwalonego drzewa, a tymczaem noga, aż po kolano, pogrąża się w próchnie, z którego strumieniami uciekają przeróżne robale. Trącasz leżącą gałąź, spod niej wypełza wąż, najwyraźniej niezadowolony, że przerywasz mu sjestę. Albo jeszcze lepiej, trącasz leżący konar, a on okazuje się anakondą i odpełza w gniewnych meandrach.
Po tym ostatnim wszyscy przez dłuższą chwilę stali, nie mogąc wydać z siebie głosu.
- Ja pipipierdolę - zapiszczał Lewy, cofając się za Pam.
- Bobby, do cholery, bądź mężczyzną! - zaapelowała. - To tylko wąż!
- Ładny mi, kurwa, wąż, co wygląda jakby mógł mnie zjeść - burknął.
- One nie jedzą byle co - pocieszył Freddy złośliwie.
- No co stoicie? - Jones odzyskał kontenans. - Idziemy!
Ruszyliśmy znów. Mozolnie, metr po metrze. Bo błocko i zbutwiałe drewno to nie jedyne atrakcje, są jeszcze rośliny, wszechobecna, dusząca, skłębiona w walce o życie wegetacja, nader często kolczasta, czasami parząca, czasami zamieszkała przez mrówki, spadające na plecy i ramiona, a ich ukąszenia palą jak żywy ogień. Maczeta pomaga, ale nie aż tak bardzo, jakby mogło się zdawać. To nie film w którym robi się ostrzem ziuuu na prawo, ziuuu na lewo i proszę bardzo, jest elegancka ścieżka. Tu trzeba rąbać i to ostro, chłopaki zmieniali się więc przy ostrzu i nawet Jonesa dopuszczono do niebezpiecznego narzędzia.
Powietrze jest duszne i lepkie, niemal stojące, przesycone wilgocią. Po dłuższej chwili czujesz się, jakby ci ktoś okręcił głowę mokrą szmatą, utrudniającą oddychanie.
- Kurwa, ostatni raz się tak czułem, jak zamknęli dach na Narodowym - wysapał Wasyl.
- Tam to był pikuś - wyziajał Lewy. - To jest pieprzony koszmar.
Ziajaliśmy przez chwilę wszyscy, usiłując się dotlenić, ale przy tej wilgotności, to nie jest łatwe.
Ruszyliśmy znów. Szliśmy jakiś czas, gdy nagle Pam kwiknęła przeraźliwie i niemal wskoczyła Freddiemu na ręce.
- Co jest? - zdziwił się Jones.
- Ma fochy - wyjaśnił Lewy pobłażliwie.
Pammy zabiła go spojrzeniem z objęć Freda.
- Wasyl - rzekł Freddie głosem pełnym sztucznego opanowania. - Tylko bądź spokojne. Masz pajączek na plecach.
Podniosłam głowę, spojrzałam i zmartwiałam. To, co siedziało na samym środku pleców Wasyla , to nie był pajączek. To było monstrum z piekła rodem, wielkie jak moja dłoń, włochate jak mamut syberyjski i paskudne jak senny koszmar.
- To jest pajączek? - zapytał słabo Lewy.
- Kto ma miotacz ognia? - wyrwał się Jones.
- Nie ruszaj się! - wrzasnęłam, widząc, że Wasyl sięga ręką do tyłu.
Bez namysłu, jednym gestem ręki strzepnęłam to bydlę piekielne z jego pleców. Wpadło w zarośla. Jakoś nikt nie miał ochoty sprawdzać co się z nim stało.
- Już? - zapytał Wasyl.
- Już - odparłam z ulgą, oglądając uważnie skórę na jego grzbiecie. Na szczęście "pajączek" nie wpadł na pomysł, żeby go użreć. Z nadmiaru tej ulgi ugięły mi się kolana i przewróciłabym się, gdyby Wasyl się akurat nie odwrócił. A tak, osunęłam się tylko na jego pierś.
- Co jest? - zaniepokoił się, podtrzymując mnie. - Dobrze się czujesz?
- Szalenie - odparłam, obejmując go.
- Siedział na tobie potwór o rozmiarach czołgu - wyjaśniła Pam, uczepiona Freda i lekko bladozielona na twarzy.
- Pajączek - brzdączek - rzekł sentencjonalnie Freddy.
- Wam wali na dekiel? - doinformował się Lewy. - Jaki czołg, Pammy?
Freddie puscił nagle swoją bogdankę, uderzył błyskawicznie ościeniem w ziemię przed sobą i bydlę, które najwyraźniej wylazło z krzaków, tkwiło nadziane na ostre, rozszczepione końce narzędzia.
- Jak ty złe widzisz, to ja ci pomogę - Fred uczynnie podsunął koniec ościenia z machającym konwulsyjnie odnóżami pajęczyskiem pod nos Lewandowskiego. Lewy kwiknął i usiłował wskoczyć na ręce Jonesowi.
- Daj se siana, gościu, ja hetero jestem! - Jones odskoczył jak oparzony.
Lewy zczerwieniał i się fochnął, natomiast Freddie z zimną krwią strząsnął truchło w krzaki.
I tak właśnie wyglądała nasza upojna wędrówka. Szliśmy tak wolno, że do wysokiego drzewa dotarliśmy dopiero o zachodzie słońca. Ledwo zdążyliśmy znaleźć kawałek suchszego terenu i nazbierać opału, zanim zrobiło się ciemno.
Teraz u stóp potężnego pnia płonie ognisko, a w nim pieką się yamy, nasza dzisiejsza skromna kolacja. Lewy i Jones już śpią, Freddie opatruje Pammy skaleczenia na rękach, z taką czułością w oczach, że aż patrzeć nia nich wydaje się nietaktowne, bo to jak podglądanie. Wasyl leży wyciągnięty pod drzewem, pogrążony w myślach, a ja opieram się o jego klatę i piszę. Ale chyba zaraz skończę, bo wnioskując z tego ponurego spojrzenia i marsa na czole, coś ponurego kotłuje się w łepetynie Wasilewskiego. Muszę się nim zaopiekować. Może nie wygląda jakby tego potrzebował, ale potrzebuje, wierzcie mi.
Mój Wasyl.
Mój kochany niedźwiedź.
_______________________________________________________________________________
No to już wiecie, czemu nie śpię po nocach - bo tłukę w komputer i opka piszę. ^_^  Mam nadzieję, że nowy rozdział wam się spodoba. Miłego czytania! :)
Martina


czwartek, 18 lipca 2013

Dzień dwunasty

Czy ja narzekałam kiedykolwiek na Lewego? Otóż zmieniam zdanie, przy Jonesie Lewy to sama przyjemność. Mało, że ten wyłowiony z błota padalec jest w najwyższym stopniu podejrzany i dostajemy nerwicy od ciągłego patrzenia mu na łapy, to jeszcze zachowuje się tak, jakby był na wczasach, a nie za rozbitka robił. Bezczelny, wredny idiota, który w dodatku usiłuje uchodzić za miłego i przyjacielskiego, a robi to potwornie nieudolnie.
Noc minęła jeszcze spokojnie, ale z samego rana eksplodowała pierwsza awantura. Siedziałam przed szałasem, doprowadzając się do porządku, kiedy z sąsiedniej budowli wypełzła zaspana Pam, z włosami w nieładzie i zapuchniętymi oczyma.
- Boże, jak mnie głowa boli - wymamrotała. - Ma ktoś aspirynę? I soku pomarańczowego do popicia proszę...
Te dwa pawiany, Lewy i Jones, zaczęli rechotać jak obłąkani. Miałam ochotę ich zdzielić czymś po łbach, ale szczotki było mi szkoda, więc tylko rzuciłam im mordercze spojrzenie.
- Obudzi się, moja książeczka... książniczka - rzekł czule Fred, który wraz z Wasylem montował już śniadanie. - Tu nie ma aspiriny ani sok.
Pam potoczyła zamglonym spojrzeniem po otoczeniu, z wolna wracając do rzeczywistości.
- O cholera, myślałam, że jestem na Florydzie - mruknęła.
Na czworakach podeszła do jednej z kalebas, wystawionych do łapania deszczówki, zaczerpnęła z niej wody, po czym nagle zamarła.
- Co to jest? - zapytała.
Wszystkie głowy w obozowisku zwróciły się w jej stronę.
- Ale że co? - zapytał Wasyl.
- To! - warknęła Pammy, wywlekając z kalebasy mokre portki khaki. - Co ta szmata robi w naszej wodzie do picia?!
- No co, przeprać je chciałem - zdziwił się Jones. - Do pralki przecież nie wrzucę.
- W morzu je sobie przepierz! - warknęła, ciskając mu mokre spodnie w twarz. - To jest woda do picia, czaisz cymbale? Do picia!
- Raczej była - zachichotał Lewy, głupio i radośnie.
Jones zdjął powoli portki z twarzy.
- Uważaj, maleńka - rzekł złowieszczo. - Takie pyskate laseczki na ogół źle kończą.
- Bezmyślne ciołki kończą jeszcze gorzej - syknęła jadowicie.
- Te cizia... - zaczął Jones.
- Te, łosiu - przerwał mu Wasyl. - Może by tak grzeczniej trochę? Dziewczyna cię wczoraj opatrzyła i napoiła, a ty chamówę odwalasz.
- Się znalazł rycerz - mruknął domniemany Amerykanin.
- Nie zwracaj uwagi, on tak ma na stałe - poradził Lewy.
- Zwracaj uwagi, zwracaj - rzekł Freddie z naciskiem. - Obrazisz ta dama jeszcze raz i wpierdol!
- Od ciebie? - Jones odrzucił gowę w tył i zaniósł się rozgłośnym śmiechem. - Dobry dowcip, Francuziku.
- Taaa? Dowcip? - zapytał Wasyl od niechcenia, bawiąc się moim scyzorykiem. - A jak mu pomogę, to dalej ci będzie wesoło?
Jones gwałtownie spoważniał, potem uśmiechnął się przepraszająco.
- Nie no, ja sobie tylko jaja robię, taki ze mnie dowcipny chłopak - rzekł. - No, może trochę mnie poniosło. Bez urazy, panie i panowie, nie chciałem nikogo obrazić.
Udaliśmy, że mu wierzymy.
Następne spięcie miało miejsce parę godzin później. Lewy z Fredem poszli po świeżą dostawę fruktów, Wasyl, Jones i Pammy łowili ryby, a ja główkowałam, czy w muszli, albo na płaskim kamieniu można by te ryby smażyć. No, piec, bo bez tłuszczu. Chociaż jakby tak położyć na tym kamieniu, czy tam w skorupie trochę kopry...? Niezłe, niezłe, będę musiała to wypróbować przy najblizszej okazji. W każdym razie znalazłam na plaży płaski kamlot, dużych, płaskich muszli było jak napluł, siedziałam więc, gapiłam się w ognisku i zastanawiałam się co będzie lepsze.
W pewnym momencie podniosłam głowę i ujrzałam coś, co mi dech w piersiach odebrało.
Nieduży kuter rybacki płynął sobie morzem. Wyraźnie widziałam sfatygowane burty i zionący czarnym dymem komin, nie mógł być zatem bardzo daleko, jednak płynął tak, że po prostu musiał za chwilę stracić z oczu brzeg, a co za tym idzie, nas.
Zerwałam się z piasku, wyrżnęłam o własne nogi, ponownie wstałam i pobiegłam do wody, wrzeszcząc jak szalona.
- Statek! Pomocy! Tu jesteśmy! Statek! - wyłam, usiłując jednocześnie zwrócić uwagę załogi kutra i moich towarzyszy.
Pam, stojąca twarzą do brzegu, a zatem tyłem do kutra, rzuciła tylko na nie okiem, po czym odwróciła się i też zaczęła wrzeszczeć i machać rękami. Wasyl, pochylony nad trzepoczącą na końcu ościenia rybą, wyprostował się jak na sprężynie.
- Pomocy! Tutaj! Heeeeeeeeeeeeej! - zaryczał, machając ościeniem i rybą.
Tylko Jones nie drgnął. Cały czas stał wsparty na swoim drągu, spokojnie obserwując kuter, który odpływał sobie w dal, w nosie mając nasze popisy gimnastyczne i kocią muzykę.
- Cholera! - wrzasnęłam niemal płacząc.
- Co za peszek - zauważył pogodnie Jones.
- Peszek?! - zionęłam furią. - Peszek?! Ty skurwysynu, widziałeś ten kuter wcześniej niż ja i siedziałeś cicho!
- Kurwa - rzekł Wasyl gorzko i wściekle zarazem. - Ja pierdolę. Co żeś narobił, debilu?!
- Ej, spokojnie - Jones wyszczerzył zęby. - Złość piękności szkodzi.
Ruszyłam ku niemu poprzez wodę. Sama nie wiem co chciałam zrobić, najpewniej wsadzić oścień w zadek i zakręcić, jednak znowu się, cholera, potknęłam i nurknęłam z bulgotem w morzu.
Silne i niezawodne ramię wyciągnęło mnie na powierzchnię i postawiło do pionu. Wyplułam słoną wodę z ust, wydmuchnęłam ją z nosa z parsknięciem godnym wieloryba.
- Jesteś skunksem, Jones, czy jak się tam nazywasz - oznajmiła chłodno Pammy i z wyniosłością godną najprawdziwszej hrabiny poszła na brzeg.
Wasyl tymczasem patrzył na zupełnie nie zmieszanego Jonesa wzrokiem morderczym.
- Nie wiem co kombinujesz, skurwysynu - rzekł z zimną zaciętością. - Ale jeśli komuś tu spadnie włos z głowy, nie wyjdziesz stąd żywy, przysięgam.
- Ale jesteście nerwowi - zarżał Jones. - Paradne!
Marcin obdarzył go kolejnym złym spojrzeniem.
- Chodź Idgie - powiedział. Poczłapaliśmy oboje na plażę. Złożył swój połów przy palenisku, oścień oparł o najbliższą palmę, po czym sam klapnął na piasek i schował twarz w dłoniach.
- Kurwa - powiedział. - A mogli nas uratować.
- Nie ten statek, to będzie następny - rzekła twardo Pam. - Albo wywleczemy z tego śmierdziela informację o tym, gdzie schował swoją krypę, razem z flakami.
Marcin nie reagował, wyraźnie wściekły i rozżalony, dalej zakrywał twarz dłońmi i mielił pod nosem przekleństwa. Rozumiałam go cholernie dobrze, było tak blisko, gdyby tylko ten padalec otworzył mordę!
Bez słowa przytuliłam Wasyla, który objął mnie w pasie, kryjąc twarz gdzieś na moim brzuchu. Pogłaskałam jego gęstą, kędzierzawą czuprynę, zastanawiając się co robić. Udusić podłego Jonesa? Pięty mu przypalić, celem wydobycia zeznań? Zagrozić odrąbaniem rozmaitych części ciała za pomocą maczety?
Tymczasem padalec, nie do końca chyba świadom naszych względem niego planów, wylazł z wody i dorzucił kolejną rybę do leżącej na liściach kupki.
- O jak słodko! - zarżał, przechodząc obok nas.
- Pożycz scyzoryk, wydłubię mu oczy - mruknęła kątem ust Pam, nastawiona dzisiaj wybitnie wojowniczo.
Lewy i Freddie wyłonili się z dżungli, niosąc między sobą skrzynkę, pełną fruktów.
- Ej, Lewy! - Jones wręcz tryskał humorem. - Co przynieśliście z tej waszej chaszczy?
- Wal się - mruknął Lewandowski, odstawiając skrzynkę tak gwałtownie, że niemal wywrócił Freda. Był umazany błotem, do ucha przykleiło mu się jakieś zielsko, a z obtartych kolan sączyła się krew.
- Bobby, co ci się stało? - Pammy była wstrząśnięta opłakanym stanem swego amanta.
Freddie zachichotał szatańsko.
- On widział diabeł - wyjaśnił. - Ze stracha wpadł do kałuży, a ten diabeł się okazał mała ruda małpka.
- Rzucała we mnie jakimś gównem! - warknął Lewy.
- Na pewno były to granaty ręczne - sarknął Marcin, odrywając się ode mnie.
- Lewandowski, pogromca małp - rzekłam, smakując słowa. - Piękny tytuł do gazety, nie sądzicie?
- Daily Mail już leci, mało nóg nie połamie - mruknęła Pam. - Bobby, umyj się, bo wyglądasz żałośnie.
- Śmieją się z ciebie - zauważył inteligentnie Jones, idąc za Lewym ku morzu. Reszta ich konwersacji utonęła w szumie fal.
- Trzeba mieć na nich oko - powiedziałam. - Cholera wie, co Jones może Lewemu wkręcić.
- W grę wchodzi kupa szmalu, wszystko się może zdarzyć - rzekł Wasyl.
- Ja nie chcę szmalu! - wrzasnęła Pammy głosem straszliwym. Obejrzałam się przez ramię, ale Jones chyba nic nie usłyszał, morze zagłuszyło. Pam kontynuowała, już ciszej. - Ja nie chcę żadnych pieprzonych klejnotów, a już zwłaszcza takich, które nie wiadomo, czy istnieją! Jak będę miała potrzebę mieć diament, to mogę sobie pójść do jubilera i kupić, a na razie mam potrzebę wynieść się stąd w cholerę! Nosem mi ten raj na ziemi wychodzi!
- Też bym chciała się stąd wynieść, ale jak? - zapytałam, cokolwiek retorycznie. - Na piechotę przez te bagna nie da rady, musimy mieć łódź. Ten imbecyl może i jakąś ma, ale on się stąd nigdzie nie wybiera, mam wrażenie. A przynajmniej nie bez tego zasranego kamulca. To co, przypalamy mu pięty?
- Pięty niekoniecznie, ale możemy pohandlować - rzekł Wasyl. - My mu damy notes, on nam pomoże zwinąć stąd żagle. A jeśli nie będzie chciał handlować, możemy użyć perswazji osobistej. Nas jest trzech chłopa i dwie kobiety, on jest jeden. To kto się powinien bać, my, czy on?
- Dwa i pół chłopa - weszłam mu w słowo. - Nie dam głowy po czyjej stronie jest Lewy.
- Ojej no, Bobby nie jest taki - zaprotestowała Pammy, ale jakoś słabo.
Od słowa do słowa, ustaliliśmy, że decydującej rozmowy dokonać należy po obiedzie, póki co zaś zajęliśmy się wszyscy grzecznie czym tam kto miał. Ja oprawiałam ryby, na spółkę z Fredem, Marcin przekładał frukta i warzywa do spiżarki, przy okazji sprawdzając, czy resztki z poprzedniej dostawy nie zaczęły się psuć, Pam zajęła się owocami chlebowca, krojąc je, zawijając w liście i pakując do ogniska, a Lewy i jego nowy kolega poczuli się zwolnieni z wszelkich obowiązków i zaczęli grać w piłkę. Pełen luz, prawdaż.
Zgodnie machnęliśmy na to ręką. Kit im w ślip, nikomu nie chciało się z nimi użerać, zwłaszcza w obliczu mającej nastąpić decydującej rozmowy.
Muszla jako patelnia sprawdzała się całkiem nieźle, chociaż ryba usiłowała przywierać. Z drobną pomocą scyzoryka udało się ją przed tym powstrzymać. No dobra, przypalała się nieco, ale węgiel jest zdrowy na żołądek podobno.
Oderwałam wzrok od ryby i rozejrzałam się dookoła, sprawdzając gdzie są wszyscy, ze szczególnym uwzględnieniem pana zarazka i jego przygłupiego pomocnika, czyli Jonesa i Lewego. No tak, Lewy żonglował piłką, a Jones przyglądał się temu, symulując starannie nabożną cześć. Popatrzyłam w drugą stronę. Fred i Wasyl zbierali gałęzie i suche, palmowe liście, pogrążeni w głębokiej rozmowie. Zaprzyjaźnili się ostatnio jakoś, może przez te wspólne ćwiczenia, w każdym razie Wasyl chyba się przekonał, że Freddie, mimo iż wykonuje zawód przezeń znienawidzony, jest całkiem fajnym gościem.
Pammy westchnęła ciężko, jej oczy utkwione były w Lewym, kóry dalej popisywał się umiejętnościami piłkarskimi.
- Poplątane to wszystko - powiedziała, szturchając patykiem ognisko. - Nie sądziłam, że Bobby się tak łatwo zakumpluje z tym typem. No przecież chyba się domyśla, że to on nas śledził?
- Nie byłaby tego taka pewna - wyrwało mi się.
- Oj, no, Bobby czasem jest nieogarnięty, ale żeby aż tak? - pokręciła głową.
Chwyciłam muszlę przez grubo złożony liść, oparzyłam się w paluchy i zrzuciłam kolejną porcję ryby na przygotowany "talerz".
- Słuchaj, Pammy - powiedziałam z wahaniem, kładąc kolejny płat na mojej zaimprowizowanej patelni. - Ty jesteś inteligentna dziewczyna, bystra i twarda. Czemu udawałaś na początku taką... eee.. blondynkę omdlewającą?
- Bo widzisz, tak jest łatwiej - odparła bez namysłu. - Mówiłam ci, że uciekłam z domu jako małolata. Nie było lekko, czasami trzeba było prosić innych o pomoc. Faceci byli bardziej skłonni pomagać, kiedy udawałam głupią i nieporadną. Nie wiem, czy to jakieś ich instynkty opiekuńcze, czy poczucie wyższości, ale tak było. A potem... Homer był kochany, wiele mnie nauczył, ale był dla mnie bardziej jak ojciec, niż jak, no wiesz, mąż. A ja wciąż jestem młoda, jestem kobietą i potrzebuję mężczyzny. Więc kiedy Homer umarł, zaczęłam szukać sobie kogoś. I wiesz co? Kiedy pokazywałam, że umiem myśleć, faceci się mnie bali. Dosłownie.
Pammy pokręciła głową.
- Poznawałam gościa, zaczynało się robić miło, ale kiedy okazywało się, że mam w głowie mózg a nie budyń, facet wiał. Wyobrażasz sobie? - wykonała tak zwanego facepalma.
- Oj, wyobrażam sobie aż za dobrze - powiedziałam. - Parę lat temu zarywał mnie jeden taki, nawet spoko gość, miły, inteligentny, oczytany... Było fajnie, sporo rozmawialiśmy, aż tu pewnego dnia facet zniknął z powierzchni ziemi. Wcięło go, nie ma. Już byłam gotowa lecieć na policję, zawiadamiać o zaginięciu, kiedy facet mi przysłał maila. Z przeprosinami i wyjaśnieniami, że coś do mnie czuł , byłam mu bliska i tak dalej, ale mój intelekt go przeraził - zawiesiłam dramatycznie głos.
- Rrany, i co? - zapytała Pam, śmiejąc się.
- Przeraził go, uważasz, do tego stopnia, że biedny chłopina wyjechał ze Szkocji i pojechał na kontrakt do Kazachstanu.
- Dokąd? - Pammy wytrzeszczyła oczy. - No to musisz mieć intelekt jak z horroru, kochana!
Śmiałyśmy się przez chwilę do rozpuku.
- Sama widzisz - Pammy ocierała załzawione oczy. - Musiałam udawać kretynkę.
- No ja nie wiem. A nie lepiej znaleźć takiego faceta, co by cię kochał taką, jaką jesteś? Bez ściemy i udawania? - drążyłam temat.
- Tylko gdzie ja takiego znajdę... - westchnęła.
- Nigdy nie wiesz, może jest całkiem blisko - rzekłam, łypiąc znacząco w kierunku Freda.
- Co tak oczami wywracasz? - zdziwiła się Pammy. - Wpadło ci coś? Ojej, ryba się pali!
Istotnie, z muszli waliły kłęby dymu. Kaszląc i krztusząc się, ściągnęłam ją z żaru na piasek i przystąpiłam do wyskrobywania zawartości, Pam zaś rzuciła się sprawdzać stan upieczenia chlebowca.
Spokojnie, obiad udało się uratować, a większość nadawała się do zjedzenia. I została pożarta, co do okruszyny. Potem zaś zapadła taka niezręczna cisza, bo nikt nie chciał zacząć mówić pierwszy.
- Ej, co jest? - zdziwił się Jones. - Lewy, oni zawsze takie milczki są?
- Nie, to tylko dzisiaj im tak odbija - powiadomił Lewy.
- Nic nam nie odbija - zaprotestowałam. - Nie każdy musi bezmyślnie młócić ozorem.
- Ta małpa, co mnie napadła w lesie była ruda - rzekł Lewandowski jadowicie. - Na pewno jakaś twoja kuzynka.
- Mam przynajmniej inteligentną rodzinę - odcięłam się. - I znają się na ludziach.
Nie wiem, jak długo ciągnęlibyśmy tę wymianę zdań, gdyby Wasyl nie postanowił złapać byka za rogi.
- Zagrajmy w otwarte karty - rzekł, patrząc na Jonesa. - Wiemy, że nie wylądowałeś tu przypadkiem i wiemy czego szukasz.
- Przechodzimy do konkretów - Jones wyszczerzył zęby. - Podoba mi się to.
- My mamy coś, czego ty chcesz. Możesz to dostać, ale coś za coś - kontynuował Marcin.
- Okej, też będę szczery - rzekł ten typ spokojnie. - Jak pewnie wiecie, mój kretyński tatuś zostawił gdzieś tutaj pewną błyskotkę. Wiecie, bo znaleźliście jego notes. Chcę go.
- Ty nie spadłeś tu z księżycu - rzekł Freddie. - Masz pewnie łodzia. Damy ci notes, jak ty nas zawieziesz stąd.
- Dokładniej rzecz biorąc damy ci notes, jak pokażesz nam łódź - uściślił Marcin.
- Jasne - uśmiech Jonesa się poszerzył. - Dostanę notes, a jak będę szukał mojego spadku, wy stąd spieprzycie moją łódką. Nie ma głupich, panie Wasilewski.
- Słuchaj no ty, możemy to załatwić po dobroci, albo na siłę - głos Pam był jak stal. - Możemy pójść poszukać tego cholerstwa razem z tobą, a potem wszyscy razem stąd odpłynąć. Możemy też tłuc cię tak długo, aż powiesz, gdzie masz łódkę. Co wolisz?
- Ale jaką mam gwarancję, że jak znajdę diament, nie dostanę w łeb? - zapytał Jones.
- Żadnej - odparłam uprzejmie. - Musisz liczyć na naszą szlachetność.
- Kiepski interes - rzekł kwaśno.
- Nie masz wyboru - odparł chłodno Wasyl. - Bez notesu nic nie osiągniesz.
Lewy przyglądał nam się z rosnącym niedowierzaniem.
- Rezygnujecie z zysku? No kurwa, nie wierzę, co za frajerzy! - parsknął.
- A jeśli zdołam ci wykraść notes? - zapytał Jones zaczepnie.
- Powodzenia życzę, stary - odparł Wasyl. - Schowałem go tak, że za cholerę go nie znajdziesz beze mnie.
- No dobra - rzekł Jones. - Umowa stoi.
- Moment, moment - wtrąciłam się. - Ustalmy szczegóły. Wszyscy grzecznie pójdziemy na wycieczkę, szukać twojego kamienia. Ale notesu do rączki nie dostaniesz, bo jeszcze nam pryśniesz.
- A jakaś gwarancja dla mnie? - zapytał, mrużąc oczy.
- Pójdziemy do twojej łodzi, dopiero jak znajdziesz co chcesz. W ten sposób nie będzie nam się opłacało uciekać, ani ukręcać ci łba. Może być?
- No dobra - rzekł niechętnie.
No i tak to wygląda. Mamy umowę z padalcem, ciekawe co z tego wyjdzie...
____________________________________________________________________________
Wybaczcie poślizg, ale wen mi nie dopisywał wybitnie. W końcu jednak jest odcinek dwunasty i mam nadzieję, że nie zanudzę was na śmierć. Miłego czytania :) 
Martina




wtorek, 9 lipca 2013

Dzień jedenasty

Kiedy panowie dowlekli nieznajomego do obozowiska, deszcz zaczął ustawać, chociaż wciąż wiało, a po niebie toczyły się chmury sine i posępne. Przez aklamację przyjęty został wniosek Lewego, aby ekstracugiem postawić nowy szałas, bo w obecnych zdecydowanie nie było miejsca na dodatkową osobę, a głupio byłoby zostawć gościa na pastwę żywiołów, zwłaszcza, że nie był w najlepszym stanie.
Męska część naszej ekipy zabrała się zatem do zadań budowlanych, natomiast Pammy i ja przystąpiłyśmy do czynności o charakterze kucharsko-samarytańskim. Czyli, mówiąc po ludzku, zajęłyśmy się robieniem kolacji i opatrywaniem tajemniczego pana Jonesa. Za naszymi plecami oczywiście gęsto latały kurwy, ponieważ Wasyl i Lewy zdołali się po raz kolejny pokłócić o jakąś pierdołę. Nie, żeby Marcin był człowiekiem kłótliwym, ale Lewandowski nieboszczyka zdołałby wyprowadzić z równowagi.
Tajemniczy pan Jones natomiast leżał sobie na piasku, od czasu do czasu cicho pojękując, najwyraźniej zupełnie wyczerpany. Rozdziałyśmy go wspólnymi siłami do gatek, a ja przy okazji porządnie mu się przyjrzałam. Był to facet w okolicach trzydziestki, muskularny, dobrze odżywiony i mocno opalony. Zarośnięty, ale nie przesadnie, żadnych bród do pasa, raczej kilkudniowa szczecinka. Dłonie zadbane, z czystymi paznokciami i miękkie, więc nie pracował fizycznie i na pewno nie siedział w tej głuszy za długo. No owszem, były podrapane, na grzbiecie jednej z nich zaś widniało dość gębokie skaleczenie. Spojrzałam na Jonesa, spojrzałam na Pam i sięgnęłam po skłębione łachy, które przed chwilą z niego zdjęłyśmy.
Kiedy Pammy starannie obmywała rany i skaleczenia na ciele Jonesa, ja przeszukiwałam dyskretnie kieszenie jego koszuli i portek w kolorze khaki. Dokumentów przy sobie nie miał żadnych, tylko scyzoryk, napoczęte opakowanie gumy do żucia, wyblakły i nieczytelny paragon oraz papierek od cukierka.
No właśnie. Papierek od cukierka.
Spojrzałam na to znalezisko co najmniej tak, jakby to była trupia czaszka, po czym bez słowa pokazałam Pam. Zmarszczyła brwi, wyraźnie zaniepokojona. Bez słowa obejrzałam buty Jonesa. Głęboki protektor. W mordę.
- Wody - stęknął Jones.
Pammy zaczerpnęła kokosem deszczówki z kalebasy, po czym pomogła się Jonesowi napić. Pił łapczywie, wylewając sobie część na pierś.
- Powoli - upomniała Pam. - Bo sobie zaszkodzisz.
Odpiął się wreszcie od kokosa i spojrzał na nią z wdzięcznością.
- Kim wy jesteście? - zapytał.
- Rozbitkami - odparła Pam. - A ty?
- Byłem na rybach, z kumplem - odpowiedział. - Sztorm... łódź się wywróciła, dopłynąłem tutaj.
Ryby przypomniały mi o konieczności przyrządzenia posiłku. Jednym uchem słuchając tego, co mówił przybysz, zakrzątnęłam się koło ogniska, dokładając suchego, potem zabrałam się do krajania i zawijania ryb.
- No kurwa, Lewy, czy ty nie umiesz kija prosto przytrzymać? - warczał Wasyl za naszymi plecami.
- Przecież trzymam prosto, ślepy jesteś? - oburzył się Lewy.
- To jest prosto? To jest prosto? Po pół litrze chyba!
- Vazil, spokój się bo wybuchasz - łagodził Freddie. - A ty trochę bardziej tak tego palik, o...
- Co się wtrącasz, pytał cię kto o zdanie? - pienił się Lewy.
- Lewy, stul dziób, bo mnie zaraz cholera trzaśnie - bulgotał Wasyl. - I oddaj ten pieprzony palik Fredowi, niech on trzyma!
Zawsze tak jest. Ilekroć mają coś zrobić razem warczą na siebie, kłócą się, bluzgają i skaczą sobie do oczu. Jakim cudem wychodzi im z tego cokolwiek sensownego, to ja nie pojmuję.
Tymczasem Pammy dalej delikatnie wypytywała Jonesa.
- Skąd wypłynąłeś? Z któregoś portu w Wenezueli?
Pokręcił głową.
- Z Trynidadu.
- Kiedy?
- Trzy dni temu? Może cztery.
- Nie wiesz dokładnie?
- Nie. Straciłem rachubę. - twarz skurczyła mu się w grymasie zmęczenia. - Błąkałem się po bagnach... bez jedzenia i wody...
- Już dobrze - rzekła Pam kojąco. - Mamy co pić, jedzenie zaraz będzie gotowe. Na razie odpoczywaj.
Jones skorzystał z rady tak skwapliwie, że w końcu zasnął. Ryba i yamy piekły się w ognisku, budowa nowego szałasu postępowała, mimo wszystko, raźno do przodu i zanosiło się na to, że zanim kolacja dojdzie, schronienie dla nowego będzie gotowe. Czekałam na ten moment, czułam bowiem, że sytuacja wymagała narady, trzeba było wszystkich poinformować o znalezisku, niemniej jednak należało zrobić to tak, aby nie wzbudzić podejrzeń przybysza. Ponadto chciałam najpierw powiedzieć o wszystkim Wasylowi, ewentualnie Freddiemu, bez mieszania w to tego Lewego półgłówka.
Przy posiłku piasek bez mała gryzł mnie w tyłek, a czas ciągnął się niemiłosiernie, jak kauczukowa dżdżownica. Potrzeba porozumienia z kimś sensownym dusiła mnie za gardło, a tymczasem wszystkie sensowne osoby pozapychały sobie gęby pożywieniem, osoba bezsensowna w postaci Lewandowskiego również. Jones, obudzony delikatnie przez Pam, wydawał się zdecydowanie silniejszy i z ciekawością zlustrował zawartość swego talerza (czyli liścia).
- Rybka, mmm, w liściach banana, prawie jak w karaibskich knajpach - stwierdził. - I yamy, skąd macie?
- Żlaszu - odparł Lewy z pełnymi ustami.
- Skąd? - zdziwił się Jones.
Lewy przełknął zawartość jamy gębowej, wytrzeszczając przy tym niemiłosiernie oczy.
- Z lasu - wyjaśnił. - Tam jest taka stara cha... aaaau! Pam, czego mnie szczypiesz?
Spojrzała na niego oczami, pełnymi absolutnej, anielskiej niewinności.
- Ja szczypię? Wydawało ci się, kochanie.
- Może siądzisz na kraba? - zasugerował Fred.
- No dobra, ale skąd macie te yamy? - wtrącił się Jones. - Bo zacząłeś coś mówić?
- Tam jest taka stara chaszcza - pomógł Freddie.
- No - przyświadczyłam. - I w tej chaszczy rosną yamy.
Jones zmarszczył czoło i przymrużył jedno oko.
- Po angielsku nie mówi się chaszcza - zauważył.
- Ja jestem Szkotką, w Szkocji się tak mówi - odparłam. - A Lewy nauczył się ode mnie.
- Ej, ja nie... Aaauuu! - Lewy rozmasował gwałtownie plecy.
- Chyba naprawdę siedzisz na krabie - zatroskała się Pam. - Ojej, Tony, wybacz, my ci się nie przedstawiliśmy chyba? Ale jesteśmy głupi! No więc ja jestem Pammy, ten przystojniak, co siedzi a krabie, to Lewy, ten miły chłopak, mówiący z francuskim akcentem, to Freddie, ta ruda wariatka ze Szkocji, to Idgie, a ten ponury gość co nic nie mówi, to Vazil.
- Wasyl - poprawił Wasyl, co było pierwszą jego wypowiedzią przy kolacji.
- Tony Jones, z Fort Lauderdale na Florydzie - przedstawił się elegancko Jones. - Ej, macie może sól? Trochę mdłe te yamy.
- Ciesz się, że w ogóle są - rzekł Wasyl. Przybysz wyraźnie nie wzbudzał w nim ciepłych uczuć.
- Nie no, cieszę się nieziemsko i jestem wam szalenie wdzięczny - rzekł Jones. - Uratowaliście mi życie, dziękuję wam za to z całego serca!
- Drobnostka - roześmiała się Pam srebrzyście.
- Długo tu już siedzicie? - zainteresował się Tony.
Lewy przez chwilę liczył coś na palcach.
- Osiem... nie, dziewięć dni - oznajmił.
- Dziesięć - sprostowałam. - Dzisiaj jest dziesiąty dzień.
- I nic tu nie pływa, ani nie lata? - zdziwił się Jones. - No niemożliwe!
- Najwyżej coś na horyzoncie się pokaże, ale nie zwracają uwagi ani na dym, ani na nasze machanie - wyjaśniła Pammy, ze strapioną miną.
- O rany... - westchnął. - To musi być straszne.
- Nie, skąd, jest sielanka i raj na ziemi - odparł Wasyl, a jego głos ociekał sarkazmem. Spojrzałam na niego, mocno zaniepokojona, bo w takim nastroju jeszcze go nie widziałam.
- Wasylku, ty już zjadłeś? - zapytałam słodko. - To chodź, pospacerujemy brzegiem morza.
Teraz on popatrzył na mnie z lekkim zdziwieniem, ale podniósł się z gleby. Zawlokłam go za rękę do wody po kostki, na tyle daleko od obozu, żeby nie było słychać o czym mówimy. Entourage mi sprzyjał. Wypogodziło się, słońce wisiało nisko nad dżunglą, malując świat na miedziano i złoto i zrobiło się wręcz nieprzyzwoicie romantycznie.
- Przestań wyglądać jak zły niedźwiedź i zacznij udawać szaleńczo zakochanego - poleciłam.
- Tego akurat nie muszę symulować - rzekł, obejmując mnie i całując w usta.
- Nie? - zapytałam, szczerząc się jak głupek do sera.
- Nie - zamruczał.
Znowu zaczęliśmy się całować. Był taki słodki, zarazem delikatny, czuły i namiętny, że na chwilę zapomniałam o bożym świecie, a wszelkie spiski i tajemnice wyleciały mi z głowy. Chwilo, trwaj wiecznie, jesteś piękna, po prostu, a gdyby w tym momencie pojawił się Mefistofeles z cyrografem, pewnie rzuciłabym w niego własną duszą i kazała spadać, a głowy mi nie zawracać. I nie odrywać mnie od tego wyjątkowego faceta.
Oparłam głowę o pierś Marcina, bezbrzeżnie i nierozumnie szczęśliwa i z wysiłkiem zmusiłam się do zajęcia sprawami mniej przyjemnymi.
- Wszystko z tobą w porządku? - zapytałam.
- W najlepszym - odparł. Czułam jego oddech we włosach. - A co?
- Bo coś dzisiaj ponury chodzisz, odkąd odłowiliśmy tego gościa na bagnach.
- Niepokoję się - wyjaśnił zwięźle. - To może być on.
Pocałowałam jego kudłatą pierś i przytuliłam się mocniej.
- Miał w kieszeni papierek od cukierka - oznajmiłam sennie. - I ma buty na protektorach.
- Musimy uważać - westchnął.
- Ano - zamruczałam.
- Trzeba będzie naradzić się z Pammy i Fredem.
- I pilnować Lewego, żeby się z niczym nie wyrwał.
- Spoko, najwyzej znowu usiądzie na krabie.
Roześmialiśmy się.
- Chciałbym - rzekł Wasyl, całując moje czoło. - Znaleźć się z tobą sam na sam. Żeby się nikt nie gapił.
- I nie podsłuchiwał z krzaków. - uniosłam twarz i spojrzałam na niego.
- Ani zza ściany - mruknął i pocałował mnie w nos.
- Ani zza ściany - zgodziłam się. Znowu zatonęliśmy w pocałunku.
Nie wiem jak długo staliśmy w morzu, całując się i tuląc jak zakochane małolaty, ale do rzeczywistości przywrócił nas dopiero Freddie.
- Hej, gru... gołąby! - zakrzyknął, wpadając truchtem do wody. - Ciemność widzę, czas do spania!
Faktycznie, słońce zdążyło już zajść, tylko zorza wieczorna przeświecała jeszcze między koronami drzew. Reszta świata tonęła już w mroku, tylko kawałek plaży, oświetlony przez nasze ognisko nie poddawał się jego władaniu. Lewandowski właśnie coś opowiadał Jonesowi, gestykulując zamaszyście i mogłam się założyć, że była to historia o meczu BVB i Realu Madryt w Lidze Mistrzów.
- Lewy się nie wysypał? - zapytał Wasyl, nie puszczając mnie z objęć.
- Pilnowamy go, ja i Pammy - odparł Freddie. - Ale już się zakumplowały, ten Jones i on. Pam nie, ona Jonesa nie ufa.
- Mądra dziewczyna - pochwalił Wasyl.
- Oczywiste, że mądra, ja to od początku wiedziłem - prychnął Freddie.
Noc minęła spokojnie. Kiedy Marcin wyszedł na swoją wachtę, obudziłam się i nie zasnęłam, dopóki nie wrócił i na powrót mnie nie objął. Już nawet jego chrapanie mi nie przeszkadza, a dajcie mi jeszcze trochę czasu i zapewne uznam je za przecudowną muzykę, na miarę Mozarta.
Cholernego Jonesa od samego rana wszędzie było pełno. Kiedy wstałam, Freddie i Wasyl katowali się ćwiczeniami, Pam, ziewając straszliwie, siedziała przed szałasem i rozczesywała włosy, Lewy jeszcze chrapał w najlepsze, a Jones szwendał się po obozowisku, oglądając wszystko, co się dało. Dopóki tylko patrzył, nie mówiłam nic, ale kiedy zdjął z gałęzi reklamówkę z rzeczami z mojej torebki, nie wytrzymałam.
- Czy w Forcie Lauderdale grzebanie w cudzych rzeczach jest normą? - zapytałam jadowicie.
Uśmiechnął się czarująco.
- Zadomawiam się tylko - odparł. - Coś nie tak?
- To są moje rzeczy osobiste - rzekłam głosem jak lód. - Proszę je natychmiast odwiesić tam, skąd je wziąłeś.
- Spokojnie, nie wiedziałem - odparł. Odwiesił reklamówkę i uśmiechnął się jeszcze raz. - Przepraszam, Idgie.
Ma wdzięk, szatan jeden i może bym mu uległa, gdybym nie była wewnętrznie zapchana bez reszty Wasylem. Obserwowałam więc jego poczynania wciąż podejrzliwa i do głębi nieufna.
Chwilę później, obejrzawszy dokładnie palenisko i cofnąwszy się przed wejściem do szałasu zajmowanego przeze mnie i Wasyla, pod moim mrożącym spojrzeniem, piekielny Jones jął grzebać w spiżarce. Nie wiedziałam, czy Wasyl zabrał stamtąd cholerny notes, wkroczyłam więc do akcji.
- Zgubiłeś tam coś? - zapytałam. - Czy może menu ci nie odpowiada?
Znowu się zaśmiał i zatrzasnął wieko spiżarki.
- Ostra z ciebie babka, Idgie - rzekł, poprawiając przykrywające je liście. - Lubię takie.
- Ja nie lubię ciekawskich facetów - odparłam stanowczo.
Uczesawszy się, zabrałam moją różową torebkę, mocno już sfatygowaną przez używanie jako poręczny transporter do wszystkiego i oznajmiłam głośno, że idę łapać krewety i zbierać małże.
- Czekaj, idę z tobą. Pokażesz mi jak to się robi. Wszyscy tu pracują - wskazał głową Pam, zajętą rozapalaniem ognia. - Ja też powinienem.
- Poniekąd racja - zgodziłam się uprzejmie. - Tylko buty włóż.
Pomaszerowaliśmy na brzeg, odsłonięty teraz przez odpływ. Starałam się trzymać jak najbliżej Wasyla i Freda, ćwiczących teraz brzuszki, na wypadek, gdyby pan Jones usiłował zrobić coś głupiego.
Pokazałam mu jak się łowi krewetki. Załapał zasadę szybko i okazał się nadzwyczaj skutecznym łowcą, zajęłam się więc szukaniem w piasku małży. Kiedy pochylałam się, zbierając mięczaki, medalion, który nosiłam na szyi, wyśliznął się spod mojej koszulki i zabłysnął w świetle słońca. Wyprostowałam się i schowałam go szybko.
- Ej co tam masz? - zabrzmiało nad moją głową.
Jones dosyć bezceremonialnie usiłował wpakować mi swoją łapę pod koszulkę. Odskoczyłam jak oparzona, ślizgając się na mokrym piasku.
- Rączki przy sobie - ostrzegłam.
- Chciałem tylko zobaczyć - zaśmiał się, łapiąc mnie wpół. - No, Igdie, pokaż Tony'emu co tam chowasz.
- Koleś, czy ty masz jakiś problem? - Wasyl zmaterializował się przy nas w najzupełniej właściwym momencie. - Puść ją.
Jones spojrzał na Marcina. To, co zobaczył chyba nie podziałało zachęcająco, bo wypuścił mnie natychmiast i cofnął się o krok.
- Spokojnie, stary, chciałem tylko zobaczyć tę błyskotkę na jej szyi - uniósł w górę otwarte dłonie. - Nic bym twojej laleczce nie zrobił.
- Ja ci, kurwa, zaraz dam laleczkę! - wrzasnęłam, rozjuszona. Marcin chwycił mnie za rękę.
- Jeszcze raz zobaczę, że jej dotykasz, a przerobię cię na pokarm dla rybek - rzekł zimno. - Pilnuj się, gościu.
- O rany, wy jakąś paranoję macie? - sarknął Jones. - Interesuję się starą biżuterią, zauważyłem, że ona ma na szyi jakieś cacuszko, a ta ruda furiatka, zachowuje się tak, jakby to co najmniej pierścień Saurona był!
- To nie znaczy, że wolno ci mnie macać - prychnęłam jak rozzłoszczona kocica.
- Jak chciałem zajrzeć do spiżarni to też na mnie wyjechała i do tej siatki na gałęzi - kontynuował Jones. - Wy kota macie wszyscy?
Obrażony poszedł do ogniska. Fred wyrwał za nim, widać nie chcąc, aby Pam przebywała sama w towarzystwie Jonesa.
- Nic ci nie jest? - upewnił się Marcin.
- Absolutnie nic. Dzięki, niedźwiedziu - odpowiedziałam, kładąc dłoń na jego ramieniu.
- Uważaj na tego typa - mruknął.
Przy śniadaniu temat wrócił, bo Jones zdążył się wcześniej pożalić nowemu kumplowi.
- Idgie, ja nie wiem co ty taka dziwna - rzekł Lewy, przełknąwszy małża. - Nie mogłaś Tony'emu zwyczajnie pokazać tego medalionu? Co za problem?
Ten facet ma iloraz inteligencji gwoździa, serio. Wyobraźnia jednak podpowiedziała mi jak wybrnąć z tej sytuacji, zdjęłam więc medalion z szyi i podałąm Jonesowi.
- Pamiątka rodzinna - oznajmiłam. - Zawiera zdjęcie mojej prababci.
Obejrzał medalion dokładnie, najpierw z wierzchu, potem otworzył i przestudiował znajdujący się w środku portret dziewczyny.
- Ładne. Mogłabyś dużo za ten medalion dostać na aukcji - orzekł.
- Nie jest na sprzedaż - odparłam.
- Trudno - odparł, szczerząc zęby w kolejnym uśmiechu.
Po śniadaniu panowie dokonali kosmetycznych poprawek przy poszyciu szałasu Jonesa, potem zaś Wasyl wywlókł Lewego i jego nowego kolegę na ryby. Korzystając z tego Fred, Pammy i ja odbyliśmy burzliwą naradę.
- On nie siedzał w dżungla trzy, cztery dnie - orzekł Freddie stanowczo. - Jakby siedzał, nie szukałby sóli, tylko jadł jak dzikie.
- No, też mi się to wydało podejrzane - stwierdziłam. - I ma skaleczenie na ręce, dokładnie tam, gdzie powinien mieć ten amator cukierków, jak go dziabnęłam patykiem.
- To nie wszystko - Pam uniosła w górę palec. - Ja go dzisiaj obserwowałam, kiedy oglądał ten twój medalion, Idgie. Zauważyliście coś szczególnego?
Zgodnie pokręciliśmy głowami.
- A widzicie, ja zauważyłam, chociaż jestem blondynką! - oznajmiła Pam triumfalnie. - Jones nie dostrzegł, że medalion ma jeszcze jedną przegródkę. Jeśli naprawdę interesuje się starą biżuterią, powinien to od razu zauważyć.
- No patrz! - rzekłam z uznaniem.
- Pammy, jaka ty jesteś cudowa! - rzekł Fred z zachwytem. Pam spłonęła wdzięcznym rumieńcem.
- Oj tam, Freddy - rzekła.
- Wnioski są takie, że facet łże na każdym kroku i nie należy mu ufać - podsumowałam.
- Może on gdzieś tu ma łodzię? - podekscytował się Freddie. - Schowił i rżnie, że jest biedne rozbitek?
- Tylko jak się dowiedzieć gdzie... - mruknęłam.
Kwestia pozostała nie rozwiązana. Póki co udajemy wszyscy, że jest miło i fajnie i że zaprzyjaźniamy się z panem Jonesem. No, Lewy nie udaje, albowiem niczego, jak zwykle nie kojarzy, poza tym kolejny słuchacz, któremu może pieprzyć o swej wielkości, jest dla niego na wagę złota. Jakby w rewanżu za to, Jones uraczył nas przy obiedzie historią o tym, jak to służył w siłach specjalnych, których nazwy nie może ujawnić, i w czasie akcji otrzymał postrzał w głowę.
- Wstawili mi w czaszkę metalową płytkę - oznajmił, pukając się w łeb. - Ale nie narzekam, bo dzięki temu mogę wnieść do samolotu mój ulubiony nóż.
Lewy zarżał rozgłośnie i przybił mu piątkę, natomiast Wasyl, który siedział tuż za mną, obejmując mnie jedną ręką, mruknął coś, z czego zrozumiałam wyłącznie słowo "debil".
- Dobre! - rzekł radośnie Lewy.
- Widzicie - rzekł Jones, pochylając się do przodu. - Jestem trudny do zabicia.
Nie mogłam się pozbyć wrażenia, że tę historię i te słowa skądś znam. Przeczytałam w jakiejś książce, albo usłyszałam je w filmie. Za cholerę nie mogłam sobie jednak przypomnieć tytułu dzieła.
- Masz dziewczynę? Albo żonę? - chciała wiedzieć Pam.
- Mam, na imię jej Gina. Cudowna kobieta - rzekł Jones. - Zostawiłem ją na Barbados, to znaczy na Trynidadzie.
- Ciekawe - mruknęłam.
- Wyspa strachu - Wasyl szepnął mi wprost do ucha. - Udawaj, że prawię ci komplementy.
- Jesteś taki słodki, kotku - mruknęłam.
- W tym filmie jeden bohater miał dziewczynę, Ginę - szeptał dalej. - I opowiedział identyczną historyjkę o płytce w głowie.
- Mów mi jeszcze... - przymknęłam oczy.
- Zakochani - wyszczerzył się Jones.
- Nie zwracaj na nich uwagi - rzekł Lewy wzgardliwie. Wasyl tymczasem zabrał się do całowania mojej szyi. Omalże nie odleciałam zupełnie.
- Podoba mi się taka forma komunikacji - zamruczałam mu do ucha.
- Mnie też - odmruczał, między jednym pocałunkiem a drugim.
- Czy my wam nie przeszkadzamy? - zachichotał Jones.
- Owszem - wyrwało mi się szczerze.
Cała grupka przy ognisku wybuchła gromkim śmiechem, nawet Wasyl, czułam to wyraźnie, chichotał w moją szyję.
Mimo takich momentów jednak wcale nie jest beztrosko. Nieustannie czuwamy, patrząc Jonesowi na ręce i kontrolując Lewego, czy aby nie kłapie dziobem za dużo. Wykańczające, a pożytku póki co z tego nie ma.
Co dalej będzie z nami? Siedzimy tu prawie dwa tygodnie, szans na ratunek nie widać, za to coraz wyraźniejszym się staje, że musimy wykombinować coś sami. Nie wiem co będzie z nami, jeśli nie zdołamy wrócić do świata, a co gorsze, nie wiem co będzie z nami, jeśli zdołamy wrócić. Kim jestem dla Wasyla? Przelotnym romansem, sposobem na poradzenie sobie z samotnością i strachem w tej dziczy? Kimś ważnym? Czy będzie chciał mnie znać potem, w swoim prawdziwym życiu? Czy będzie tam dla mnie chociaż trochę miejsca?
______________________________________________________________________________
Oddaję w wasze ręce odcinek jedenasty, mam nadzieję, że ciekawy i interesujący. Jak widzicie zmieniłam też odrobinę szaty mojego bloga. Podoba wam się ten nowy wygląd?
Martina