Przy
kolacji wszyscy byliśmy obłędnie wręcz grzeczni, nawet Lewy
zachowywał się przyzwoicie i tacy jacyś spięci. Najwidoczniej
jadanie z prześladowcami przyprawia nas o wzmożone napięcie
nerwowe. Na szczęście mamy Wasyla, kóry zdołał rozładować
atmosferę paroma żartami i po kilku napadach zbiorowej wesołości
udało się nam dokończyć posiłek bez szczękościsku.
Posiedzieliśmy, pogadaliśmy, a potem zaczęliśmy ziewać. I
wykruszać się do spania. Wasyl został, jak zwykle na pierwszej
warcie, a ja gapiłam się na niego z szałasu i myślałam, o tak,
myślałam o nim. O uczuciach, które we mnie budził.
Ten
wielki, silny, groźnie wyglądający facet ma w sobie takie coś, że
się człowiek przy nim dobrze czuje. I bezpiecznie. Nie tylko
dlatego, że Wasyl jest silny fizycznie, ale dlatego, że płynie z
niego coś takiego... Dobrego. Ciepłego. Gwarantujacego, że nie
skrzywdzi. Że w razie czego można na niego liczyć. Że nie
zawiedzie.
Z
drugiej jednak strony jest w nim coś, co budzi we mnie potężnie
rozżarte instynkty opiekuńcze. Na samą myśl, że ktoś, dajmy na
to Jones, albo inna Lewa dupa, chciałby, mógłby go skrzywdzić,
budzi się we mnie gniew. O, nie, nie, nie, Wasyla krzywdzić nie
wolno! Po moim trupie! Ktoś taki jak on nie powinien cierpieć,
przenigdy! I chciałabym go chronić, oszczędzić mu wszelkich trosk
i bólu, kurde, gdybym tylko potrafiła, osobiście wyrzeźbiłabym
jacht pełnomorski scyzorykiem z pierwszego napotkanego pnia, żeby
tylko Wasyl nie musiał dłużej tęsknić za dziećmi. Bo, cholera,
życzę sobie go oglądac szczęśliwym, li i jedynie. Serce mi pęka
na drobne kawałki, kiedy on się czymś gryzie.
Takie
staroświeckie powiedzenie jest, nieba komuś przychylić. No to ja
bym mu chętnie tego nieba przychyliła, z duszy całej, oraz z
serca.
Chyba
musiałam zasnąć, snując te rozważania, bo nastepne co pamiętam,
to ciepła dłoń Wasyla, łaskocząca mnie w kark i jego głos, tuż
nad moim uchem.
-
Idgie - zamruczał, ciepło i przyjemnie. - Śpisz?
-
Nie, oglądam powieki od spodu - wymamrotałam. - Co jest?
-
Jest zajebista noc - odparł szeptem. - Chodź ze mną nad morze.
-
A twoja warta?
-
Skończyła się. Fred siedzi. Idziesz?
Wypełzłam
z szałasu. Potężna sylwetka Wasyla rysowała się wyraźnie na tle
rozmigotanego w świetle księżyca morza. Przy ognisku siedział
poważny Freddie, z maczetą na podołku.
-
A Jones? - upewniłam się.
-
Śpi. No chodź, proszę!
-
Jesteś pewien, że śpi?
Wielkie,
ciepłe łapska przyciągnęły mnie do mocno owłosionej piersi.
-
Sprawdziłem - zamruczało z ciemności. - Łaskotałem i szczypałem,
chrapie jak zabity. Chodź, ruda wariatko, bo jak nie...
-
To co? - zapytałam, unosząc głowę. Oczy Wasyla lśniły nade mną
jak dwie gwiazdy.
-
To cię przerzucę przez ramię i tak zaniosę - tchnął mi w ucho.
Zanurzyliśmy
się w mrok ścieżki, wiodącej do sąsiedniej zatoczki. Wilgotny,
zielony zapach dżungli uderzał w nasze nozdrza i oszałamiał
niczym narkotyk. Wokół nas, niewidzialne w ciemnościach, tętniło
życie, popiskując, kwiląc, ćwierkając i krzycząc. Srebrne plamy
księzycowego światła kładły się na naszej drodze, pokazując
nam w którą stronę iść, a ocean szumiał za zasłoną drzew,
odległy, a zarazem bliski, niczym na wyciągnięcie ręki.
Wreszcie
ciemność rozstąpiła się, u naszych stóp zaś legła rozmigotana
płachta wysadzanego srebrem oceanu, mieniąca się odbitym swiatłem
księżyca i rozigraną fosforescencją planktonu, tworzącą
miniaturowe gwiazdozbiory i galaktyki tuż pod powierzchnią wody.
-
Piękne - szepnął Wasyl.
-
Chodź - pociągnęłam go za rękę, zrzucając jednocześnie buty.
Pobiegłam ku rozjarzonej tafli morza, ściągając po drodze odzież.
Byłam
zupełnie naga, kiedy stanęłam po kostki w wodzie, a on... on
został za mną, na brzegu, przyglądając mi się rozjarzonymi
oczami.
-
Nie tego chciałeś? - zapytałam.
Przełknął
ślinę, po czym podszedł do mnie i zaczął rozplatać mój
warkocz, w milczeniu, bez jednego słowa. Kiedy skończył, a włosy
spłynęły mi na plecy, przyjrzał mi się ponownie.
-
Cudownie - oznajmił, nieco zdławionym głosem.
-
Chodź tu - powiedziałam ze śmiechem, zdzierając z niego spodenki.
Teraz to on stanął zupełnie nagi w srebrnym świetle księżyca, z
piersią godną wojownika, muskularnymi nogami i jasnymi, czystymi
oczyma dziecka. Teraz to ja się zatrzymałam, oszołomiona jego
pięknem, niema z zachwytu.
I
tak staliśmy, patrząc na siebie, jakbyśmy zobaczyli się po raz
pierwszy w życiu, jakbyśmy się do tej chwili nie znali, a dopiero
mieli się poznać.
A
potem skoczyłam do wody. Ciepłe fale oceanu pieściły przez chwilę
moje ciało, nieco później zaś przyłączyły się do nich dwie
silne dłonie, wędrujące leniwie i niespiesznie po wszystkich
tajemnych miejscach, głaszczące delikatnie moje piersi i
penetrujące zakątki, których dawno nikt nie odkrywał. Rozkosz
przenikała mnie, ręce Marcina otwierały coraz to nowe jej kwiaty w
moim ciele.
Odwróciłam
się i spojrzałam w jego twarz, męską, surową, a zarazem jasną i
niewinną. Zaczęłam ją całować, chcąc każdą bliznę, każdą
zmarszczkę w kącikach oczu i ust, pokryć miłością, ukochać go,
tak, jak na to zasłużył. Wreszcie jego wargi połączyły się z
moimi, zachłanne, głodne, namiętne i stopiliśmy się w tym
pocałunku, pod baldachimem z gwiazd, rozświetlanym co jakiś czas
przelotnym błyskiem spadającego meteoru.
Czas
przestał istnieć, wszystkie problemy, lęki i strachy skurczyły
się, stały się malutkie i nieważne. W tamtej chwili istniał
tylko on, ten wspaniały mężczyzna, słodycz, którą dawał i
miłość, którą we mnie budził.
Legliśmy
na płyciźnie, a morze omywało nasze ciała, kiedy się kochaliśmy.
Kochaliśmy, tak, to najlepsze słowo, kochałam całe jego piękne,
mocne ciało moimi ustami i dłońmi, nurzając się w jego zapachu,
napawając się jego dotykiem i smakiem, a on kochał moje, wędrując
po nim niestrudzonymi wargami i zadziwiająco delikatnymi palcami.
Potem
wszedł we mnie, łagodnie, jak fala, która wpływa na brzeg w
ciepły, letni dzień i tak zaczęliśmy nasza wspólną drogę na
szczyt, zjednoczeni w rozkoszy, spleceni w miłosci, chcąc dzielić
się wzajem namiętnością i szczęściem. Czułam jego zapach,
wypełniał moje nozdrza, jego ciało, nakrywające moje, jak wielka
tarcza chroniąca mnie przed całym złem tego świata. Czułam jak
się we mnie porusza, z początku wolno, potem coraz szybciej i
szybciej, prowadząc mnie po płomiennym szlaku rozkoszy hen, daleko,
wysoko, między gwiazdy, tam, gdzie nie ma bólu, tam, gdzie żyje
się wiecznie.
A
kiedy było po wszystkim leżeliśmy na piasku, cudownie zmęczeni,
wtuleni w siebie, słuchając szumu morza, oddychającego niczym
płuca olbrzyma.
-
Wasyl, co z nami będzie? - zapytałam cichutko.
-
Nie wiem, Idgie - odparł. - Nie wiem.
Ja
wiedziałam i wiem jedno. Cokolwiek się stanie nie chcę być bez
niego.
Nie
chcę żyć bez niego.
Obudziło
nas słońce, gorące od samego świtu, jak to w tropikach. Nie miało
żadnej litości dla naszych nagich ciał i przypiekało ostro, a
uwierzcie mi, są takie miejsca na ciele, których nie chcielibyście
opalić za mocno.
Otworzyłam
oczy i stwierdziłam, że leżę na piasku, kompletnie naga. Morze
odsunęło się daleko, wraz z odpływem, pozostawiając nas na
stałym lądzie. Właśnie, nas. Wasyl leżał obok, na brzuchu,
obejmując mnie wytatuowanym ramieniem i posapując cicho, bezbronny
jak wielkie dziecko.
Patrzyłam
chwilę z czułością i rozrzewnieniem na jego twarz, gładką teraz
i spokojną, po czym pocałowałam go w ucho, potem w kark.
-
Dzień dobry, niedźwiedziu - wymruczałam.
Otworzył
oczy i uśmiechnął się z rozmarzeniem.
-
Cześć ruda - powiedział, przewracając się na wznak.
Przez
chwilę całowaliśmy się tak, jakbyśmy wcale nie mieli okazji by
się sycić sobą wzajem.
-
Nie wiem jak ty - rzekłam, opierając się na jego szerokiej piersi
- ale ja bym coś zjadła. Co powiesz na śniadanko?
Parsknął
śmiechem.
-
Dobry pomysł - powiedział. - Ty, a jesli tamci wstali?
-
To co?
-
To pomyślą, że nas coś zeżarło.
-
Amba fatima, wcięła i ni ma. Niech się martwią - rzekłam
beztrosko, całując Wasyla w usta. - Zaraz do nich pójdziemy.
Nie
miałam ochoty jeszcze tego kończyć. Chciałam mieć Wasyla tylko
dla siebie jak długo się dało.
Ale,
cholera, nie dało się za długo. W końcu musieliśmy pozbierać
ciuchy, wbić się w nie i wrócić do obozu. Nikt się jakoś nie
denerwował naszą nieobecnością, pewnie dlatego, że Lewego i
Jonesa z zasady nie obchodziło nic, co nie dotyczyło ich samych, a
Freddie, domyślny jak zawsze, wytłumaczył wszystko Pammy.
Wkroczyliśmy więc do obozowiska, wpół objęci i promieniejący,
zastając naszych towarzyszy spokojnie byczących się przy ognisku.
-
Cześć misiaczki - Wasyl wyszczerzył zębiska w szerokim uśmiechu.
-
Grzamy wam śniadanie - rzekł Freddie. - Bo my już zjedzone.
-
Dzięki Freddie - rzekłam, uśmiechając się. Prawdę mówiąc
wielki, głupawy uśmiech nie schodził mi z twarzy ani na chwilę.
Usiedliśmy
przy ogniu. Fred podał nam hojną porcję małży, upieczonych na
węglach, kórą sprawiedliwie podzieliliśmy między siebie. Jones
przyglądał nam się spod oka, gdy parząc się w paluchy i
chichocząc, karmiliśmy się nawzajem mięczakami.
-
No, no, widzę, że noc była udana - zauważył.
-
Nie twój interes - odpaliłam.
-
Spokojnie, ruda - Wasyl położył mi dłoń na ramieniu. - Masz
jakiś problem, Jones?
-
Nie no, skąd, żadnego - Amerykanin wyszczerzył zęby. - Tak tylko,
nawiązuję dialog.
-
To kiedy idziemy szukać tego diamentu? - wyrwał się Lewy.
-
Najpierw musimy doczytać notes - odparł Wasyl. Oblizał paluchy, w
niezamierzenie seksowny sposób, po czym poszedł do szałasu.
Szelescił tam przez chwilę, potem wyszedł i zaczął, na odmianę
szeleścić w krzakach. Naszeleściwszy się do woli, wrócił z
notesem w ręku i siadł obok mnie.
Jones
oczywiście od razu się poderwał i zajrzał Wasylowi przez ramię,
usiłując wyczytać ile się da. Jednak momentalnie twarz mu się
wydłużyła w rozczarowaniu.
-
No kurwa, po jakiemu to jest, po francusku? - prychnął. - Ale kiła.
-
Kiła? - obraził się Freddie. - Ton père był Francuz, ty
osiole!
-
Tego mi mamusia nie powiedziała - mruknął Jones z niesmakiem.
Spojrzeliśmy
po sobie, ja Wasyl, Freddie i Pammy. Coś tu było nie tak. Kłamstwa
Jonesa były tak wielopiętrowe, że trudno było się dogrzebać
dna. Kim właściwie był ten facet?
Kimkolwiek
by nie był, umowa to umowa, trzeba było jej dotrzymać, Wasyl
zaczął więc czytać notes, uzgadniając od czasu do czasu treść
z Fredem.
Z
treści tej zaś wynikało, że autor notesu i domniemany ojciec
domniemanego Jonesa, bojąc się coraz bardziej, że został
zdradzony i zamiast obiecanej łodzi przypłynie po niego kolumbijska
mafia, postanowił schować swój skarb na bagnach.
-
... z chaty można przejść na moczary wąską ścieżką do
najwyższego drzewa w okolicy. Ta ścieżka jest używana głównie
przez zwierzęta i w porze deszczowej jest trudna do przejścia -
czytał Wasyl. - Od tego drzewa można się dostać na małą wysepkę
na której... Fred, co to znaczy?
-
Aeroplan strzaskał się - odparł Freddie. - Przed druga wojna.
Moja
ręka powędrowała do medalionu, ukrytego pod koszulką na mojej
piersi.
-
...na której rozbił się samolot, przed drugą wojną światową -
kontynuował Wasyl. - Pilot mieszkał jakiś czas w chacie łowców
krokodyli, ale nie tej w której ja teraz mieszkam, tę postawiono na
miejscu starej. Myśliwi znaleźli ślady bytności obcego, ale jego
samego nie. Szczątki jego samolotu ciągle tam tkwią. W pniu
drzewa, na którym wisi samolot, jest dziupla, w niej zaś złożyłem
mój skarb. Teraz na nich czekam. na tych z Kolumbii.
-
Chata? - oczy Jonesa zaświeciły jak diody LED. - To jest ta wasza
chaszcza z yamami, chata myśliwska!
-
Chaszcza? - zdziwił się Fred niewinnie. - Coś źle usłuchałeś.
-
No przecież, że chata, a co ma być - zdziwił się Lewy
idiotycznie.
-
Dobra, Wasyl, czytaj dalej - polecił Jones.
-
Nie ma dalej - odparł Wasyl, zamykając notes z trzaskiem. - Puste i
poplamione kartki zostały.
-
Pokaż - Jones wyrwał mu notatnik z ręki i zaczał przerzucać
stronice. - No kurwa faktycznie...
-
Jeśli drzewo stoi, to najwyższe, to znajdziemy ten twój skarb bez
problemu - rzekła spokojnie Pammy. - Gorzej, jeśli leży.
Później
Zbrojni
w ościenie, włócznie oraz maczetę wymaszerowaliśmy, planując
zaopatrzyć się w pożywienie przy chacie. Wasyl i Lewy nieśli,
przewieszone przez ramię, torby, wykonane z połówek prześcieradła,
związanych rogami, bo w coś te owoce i warzywa trzeba było
pakować. Cholera wiedziała ile my spędzimy czasu na tych
moczarach, oraz czy da się tam złapać jakieś ryby, czy inne
jadalen stworzenia, lepiej się było zaopatrzyć na noc. Ja w swojej
torebce niosłam ponadto rozmaite przydatne przedmioty, z zapalniczką
i scyzorykiem na czele.
Napełniszy
torby koło chaty, zaczęliśmy się rozglądać za tą ścieżką na
bagna. Łatwo nie było, gąszcz nieprzenikniony rósł wszędzie
dookoła.
-
Jeśli zwierzątka zechciały przez ostatnie dekady zmienić
przyzwyczajenia, to mamy problem - stwierdziłam.
-
A tam - mruknął Lewy. - Ta ścieżka musi gdzieś tu być.
-
Kurwa - mruknął Jones. - Mój ojciec był idiotą. Nie mógł tego
jakoś lepiej opisać?
Plątaliśmy
się po gąszczu bez sensu, ładu i składu przez dłuższy czas,
opływając potem i wystawiając komarom na żer. Wreszcie drogę
zagrodziło nam rozlewisko, szerokie i potężne, szczęśliwie
jednak pozbawione drzew na tyle, żebyśmy mogli się rozejrzeć.
-
Drzewo - zauważył Freddie.
-
Toś odkrył Amerykę - wymamrotał Lewy. - Całą klatę mam
podrapaną, jak ja się potem pokażę?
-
Drzewo - powtórzył Fred.
-
Tu jest pełno drzew, debilu - warknął Lewy.
-
Ale nie takie duże - odparł spokojnie Freddie. - Tam.
Popatrzyliśmy,
gdzie wskazywał. No fakt, to było duże drzewo, wystawało nad
pozostałe niczym jakaś wieża, jak przeniesione z jakiejś
tolkienowskiej puszczy. Bo musicie wiedzieć, że ta nasza dżungla,
chociaż skołtuniona i gęsta, nie zawierała w sobie bardzo
wysokich okazów, takich, jakie pokazują w National Geografic. To
drzewo było niewątpliwym wyjątkiem. Ale, niestety, było tez po
drugiej stronie rozlewiska.
-
Trzeba okrążyć to bajoro - oznajmił Wasyl.
Łatwiej
powiedzieć, trudniej zrobić. Wyobraźcie sobie marsz przez podmokły
teren, gdzie za każdym krokiem nogi zapadają się w gęste błocko.
Żeby uwolnić stopę i postawić następny krok, trzeba dobrze
szarpnąć, wtedy rozlega się głośne cmoknięcie i błoto zwalnia
uścisk.
Tam,
gdzie nie ma błota, dno lasu jest usłane butwiejącym drewnem.
Wydaje ci się, że wchodzisz na omszały pień zwalonego drzewa, a
tymczaem noga, aż po kolano, pogrąża się w próchnie, z którego
strumieniami uciekają przeróżne robale. Trącasz leżącą gałąź,
spod niej wypełza wąż, najwyraźniej niezadowolony, że przerywasz
mu sjestę. Albo jeszcze lepiej, trącasz leżący konar, a on
okazuje się anakondą i odpełza w gniewnych meandrach.
Po
tym ostatnim wszyscy przez dłuższą chwilę stali, nie mogąc wydać
z siebie głosu.
-
Ja pipipierdolę - zapiszczał Lewy, cofając się za Pam.
-
Bobby, do cholery, bądź mężczyzną! - zaapelowała. - To tylko
wąż!
-
Ładny mi, kurwa, wąż, co wygląda jakby mógł mnie zjeść -
burknął.
-
One nie jedzą byle co - pocieszył Freddy złośliwie.
-
No co stoicie? - Jones odzyskał kontenans. - Idziemy!
Ruszyliśmy
znów. Mozolnie, metr po metrze. Bo błocko i zbutwiałe drewno to
nie jedyne atrakcje, są jeszcze rośliny, wszechobecna, dusząca,
skłębiona w walce o życie wegetacja, nader często kolczasta,
czasami parząca, czasami zamieszkała przez mrówki, spadające na
plecy i ramiona, a ich ukąszenia palą jak żywy ogień. Maczeta
pomaga, ale nie aż tak bardzo, jakby mogło się zdawać. To nie
film w którym robi się ostrzem ziuuu na prawo, ziuuu na lewo i
proszę bardzo, jest elegancka ścieżka. Tu trzeba rąbać i to
ostro, chłopaki zmieniali się więc przy ostrzu i nawet Jonesa
dopuszczono do niebezpiecznego narzędzia.
Powietrze
jest duszne i lepkie, niemal stojące, przesycone wilgocią. Po
dłuższej chwili czujesz się, jakby ci ktoś okręcił głowę
mokrą szmatą, utrudniającą oddychanie.
-
Kurwa, ostatni raz się tak czułem, jak zamknęli dach na Narodowym
- wysapał Wasyl.
-
Tam to był pikuś - wyziajał Lewy. - To jest pieprzony koszmar.
Ziajaliśmy
przez chwilę wszyscy, usiłując się dotlenić, ale przy tej
wilgotności, to nie jest łatwe.
Ruszyliśmy
znów. Szliśmy jakiś czas, gdy nagle Pam kwiknęła przeraźliwie i
niemal wskoczyła Freddiemu na ręce.
-
Co jest? - zdziwił się Jones.
-
Ma fochy - wyjaśnił Lewy pobłażliwie.
Pammy
zabiła go spojrzeniem z objęć Freda.
-
Wasyl - rzekł Freddie głosem pełnym sztucznego opanowania. - Tylko
bądź spokojne. Masz pajączek na plecach.
Podniosłam
głowę, spojrzałam i zmartwiałam. To, co siedziało na samym
środku pleców Wasyla , to nie był pajączek. To było monstrum z
piekła rodem, wielkie jak moja dłoń, włochate jak mamut
syberyjski i paskudne jak senny koszmar.
-
To jest pajączek? - zapytał słabo Lewy.
-
Kto ma miotacz ognia? - wyrwał się Jones.
-
Nie ruszaj się! - wrzasnęłam, widząc, że Wasyl sięga ręką do
tyłu.
Bez
namysłu, jednym gestem ręki strzepnęłam to bydlę piekielne z
jego pleców. Wpadło w zarośla. Jakoś nikt nie miał ochoty
sprawdzać co się z nim stało.
-
Już? - zapytał Wasyl.
-
Już - odparłam z ulgą, oglądając uważnie skórę na jego
grzbiecie. Na szczęście "pajączek" nie wpadł na pomysł,
żeby go użreć. Z nadmiaru tej ulgi ugięły mi się kolana i
przewróciłabym się, gdyby Wasyl się akurat nie odwrócił. A tak,
osunęłam się tylko na jego pierś.
-
Co jest? - zaniepokoił się, podtrzymując mnie. - Dobrze się
czujesz?
-
Szalenie - odparłam, obejmując go.
-
Siedział na tobie potwór o rozmiarach czołgu - wyjaśniła Pam,
uczepiona Freda i lekko bladozielona na twarzy.
-
Pajączek - brzdączek - rzekł sentencjonalnie Freddy.
-
Wam wali na dekiel? - doinformował się Lewy. - Jaki czołg, Pammy?
Freddie
puscił nagle swoją bogdankę, uderzył błyskawicznie ościeniem w
ziemię przed sobą i bydlę, które najwyraźniej wylazło z
krzaków, tkwiło nadziane na ostre, rozszczepione końce narzędzia.
-
Jak ty złe widzisz, to ja ci pomogę - Fred uczynnie podsunął
koniec ościenia z machającym konwulsyjnie odnóżami pajęczyskiem
pod nos Lewandowskiego. Lewy kwiknął i usiłował wskoczyć na ręce
Jonesowi.
-
Daj se siana, gościu, ja hetero jestem! - Jones odskoczył jak
oparzony.
Lewy
zczerwieniał i się fochnął, natomiast Freddie z zimną krwią
strząsnął truchło w krzaki.
I
tak właśnie wyglądała nasza upojna wędrówka. Szliśmy tak
wolno, że do wysokiego drzewa dotarliśmy dopiero o zachodzie
słońca. Ledwo zdążyliśmy znaleźć kawałek suchszego terenu i
nazbierać opału, zanim zrobiło się ciemno.
Teraz
u stóp potężnego pnia płonie ognisko, a w nim pieką się yamy,
nasza dzisiejsza skromna kolacja. Lewy i Jones już śpią, Freddie
opatruje Pammy skaleczenia na rękach, z taką czułością w oczach,
że aż patrzeć nia nich wydaje się nietaktowne, bo to jak
podglądanie. Wasyl leży wyciągnięty pod drzewem, pogrążony w
myślach, a ja opieram się o jego klatę i piszę. Ale chyba zaraz
skończę, bo wnioskując z tego ponurego spojrzenia i marsa na
czole, coś ponurego kotłuje się w łepetynie Wasilewskiego. Muszę
się nim zaopiekować. Może nie wygląda jakby tego potrzebował,
ale potrzebuje, wierzcie mi.
Mój
Wasyl.
Mój
kochany niedźwiedź.
_______________________________________________________________________________
No to już wiecie, czemu nie śpię po nocach - bo tłukę w komputer i opka piszę. ^_^ Mam nadzieję, że nowy rozdział wam się spodoba. Miłego czytania! :)
Martina